Czy „Squid Game” da się traktować jako autentyczną krytykę dehumanizacji, do jakiej prowadzić może kapitalizm, skoro serial chwilami narzuca perspektywę oprawców?
Popularność serialu „Squid Game” eksplodowała pod koniec 2021 roku, czyli ponad trzy lata temu: do dziś figuruje on na szczycie rankingu najczęściej oglądanych seriali Netfliksa, na którym przebił choćby najpopularniejszy, czwarty sezon „Stranger Things”. Antykapitalistyczna dystopia Hwang Dong-hyuk’a załapała się na boom zainteresowania południowokoreańską popkulturą, którego ukoronowaniem był triumf filmu „Parasite” Bonga Joon-ho na gali Oscarów w roku 2020, gdzie zdobył najważniejsze statuetki.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Zacięta krytyka nierówności, głębia paraboli, teatralna groteska zmiksowana ze śmiertelną powagą – to wszystko, według fanów i entuzjastycznych recenzentów pierwszego „Squid Game”, miało łączyć obie południowokoreańskie produkcje. Argumenty te nie przekonywały mnie do końca w 2021 roku i tym trudniej zmierzyć mi się z nimi teraz, chwilę po obejrzeniu kontynuacji megaprodukcji Netfliksa.
Darwinizm nasz powszedni
Przypomnijmy w dwóch słowach: osią pierwszej instalacji „Squid Game” były losy Seong Gi-hun’a, uzależnionego od hazardu nieudacznika, którego nałóg zaprowadził na dno. Główny bohater żyje w nędzy ze schorowaną matką, opędza się od coraz bardziej natarczywych wierzycieli – jest bowiem astronomicznie zadłużony – i walczy o utrzymanie kontaktu z własną córką. Spotykamy Seong’a w chwili, gdy jego była żona informuje go o planach przeprowadzki do USA z nowym partnerem – tylko szybki zastrzyk gotówki mógłby pomóc mu zapewnić prawo do opieki nad własnym dzieckiem oraz umożliwić leczenie matce.
I wtedy to los „uśmiecha się” do bohatera: w metrze spotyka on mężczyznę, który proponuje mu udział w turnieju – składającym się z gier dla dzieci – w którym wygrana wynosi 31 mln dolarów. Wraz z 455 osobami w poważnym kryzysie finansowym trafia do tajemniczego ośrodka na bezimiennej wyspie, gdzie realizowane są tytułowe igrzyska. Ku swojemu przerażeniu gwałtownie odkrywa, iż stawką w grze jest życie każdego uczestnika – eliminacja w rozgrywce oznacza śmierć, która każdorazowo zwiększa pulę do wygrania w finale rozgrywek.
Seongowi, starającemu się do końca kierować uczuciem solidarności ze słabszymi, udaje się dotrwać do końca „Squid Game” – wbrew logice samej rozgrywki, która zachęca uczestników, dosłownie, do rzucana się sobie do gardeł. Nie tylko zdobywa ogromne pieniądze, ale w kulminacyjnej scenie serialu udowadnia jednemu z inicjatorów śmiertelnych igrzysk, iż ludzkim światem nie rządzi skrajny darwinizm – wygrywa zakład, w którym obstawił, iż przypadkowi przechodnie udzielą pomocy bezbronnemu bezdomnemu, który leżał na ulicy. To najmocniej zapadająca w pamięć scena z pierwszego sezonu.
Jednostka vs. system
Od początku drugiej instalacji serii czujemy wyraźną zmianę tonacji i tempa. Ku rozczarowaniu wielu fanów pierwszego „Squid Game” nie jesteśmy momentalnie wrzuceni w mordercze tryby igrzysk – pierwsza „zabawa” (znów jest nią ikoniczna dla serialu gra w Zielone i czerwone) pojawia się dopiero w trzecim odcinku, czyli niemal w połowie całego sezonu. Przez pierwsze dwa odcinki śledzimy losy Seonga, który walczy z traumą po uczestnictwie w rozgrywkach i za jedyny cel życia stawia sobie wymierzenie sprawiedliwości ich inicjatorom.
Za wygrane pieniądze, których brzydzi się wydawać na zbytek, organizuje obławę na rekruterów „Squid Game” – jego prywatna armia codziennie przeczesuje seulskie stacje metra, a on sam w tym czasie gromadzi broń i ćwiczy swoje umiejętności strzeleckie. Nie ma tu hollywoodzkiej przesady, jest za to gęsta atmosfera ciemnej strony koreańskich metropolii – ubogie dzielnice, pustostany, szemrane uliczki, mroczne kluby i wysłużone neony. Sekwencje osadzone w stylistyce neo-noir silnie kontrastują z głównymi motywami wizualnymi, jakie kojarzyliśmy z serią – przesaturowanym różem i zielenią.
Myśl, iż serial może nieśmiało proponować wojeryzm, podglądactwo unicestwiania kolejnych bohaterów – przy dystopijnych aspiracjach – budzi we mnie dziwny niepokój
Karol Grabias
Równoległe śledztwo prowadzi drugi bohater, który pojawił się w poprzednim sezonie – ocalały ze strzelaniny na wyspie Hwang Jun-ho, młody oficer policji, który w pierwszej serii starał się zinfiltrować rozgrywki w przebraniu strażnika. Tym razem niestrudzenie poszukuje on lokacji wyspy wraz kapitanem kutra, który znalazł go postrzelonego na środku morza. Nikt w jego otoczeniu nie dowierza doniesieniom o śmiertelnych igrzyskach, a przedłużające się i bezowocne poszukiwania narażają na szwank jego i tak już nadwątloną reputację.
Oba wątki śledcze budują akcję bardzo oszczędnymi środkami, momentami mogą się dłużyć i pozornie prowadzić donikąd – to paradoksalnie najciekawsza dla mnie część nowego „Squid Game”, której udaje się rozwinąć formułę serialu. Motywacje bohaterów nabierają gravitas w zderzeniu z brakiem zrozumienia najbliższego otoczenia, mamy więcej czasu, by przyjrzeć się zmianom, jakie zaszły w ich psychicznej konstrukcji. Szczególnie widać to w przypadku głównego bohatera: Seong Gi-hun posępnieje, zamyka się w sobie – nie ma w nim już niemal nic z charyzmy wesołkowatego kanciarza, jakiego poznaliśmy w poprzednim sezonie. Tym razem chce za wszelką cenę przerwać mordercze gry.
Perspektywa z wieży strażniczej
„Squid Game” poszerza nasze spojrzenie na krwawe rozgrywki o jeszcze jedną perspektywę: w drugim sezonie poznajemy Kang No-eul, małomówną uciekinierkę z Korei Północnej, byłą żołnierkę, która jest zatrudniona jako „obozowa” strażniczka. W „normalnym świecie” pracuje na dnie przemysłu rozrywkowego: rozbawia dzieci w przebraniu królika w parku rozrywki. Jest apatyczna wobec współpracowników, nie ma domu, śpi byle gdzie w podstarzałym aucie. Zaś w machinie śmierci jej zadaniem jest eliminacja uczestników, którzy odpadli z gry. To nieco komiksowy kontrast: raz widzimy ją w pluszowej masce, która budzi dziecięce uśmiechy, raz w masce strażniczki, która z zimną krwią zabija ludzi. Ani tu, ani tam nie wydaje się być sobą.
Szybko orientujemy się, iż nie jest bezduszną socjopatką i w swojej zbrodniczej roli kieruje się, paradoksalnie, moralnym kodem. Dowiadujemy się, iż nie na taką pracę godziła się na początku – obiecano jej bowiem pomoc w skracaniu ludzkiego cierpienia – i obserwujemy jej konflikt z innymi strażnikami. Kang nie zgadza się bowiem na „nielegalny” w obozowych warunkach proceder handlu ludzkimi organami i stara się mu aktywnie zapobiec, czym naraża się kryminalnej frakcji personelu rozgrywek. pozostało jedno – ma ona małego synka, którego za wszelką cenę chciałaby uratować z północnokoreańskiego piekła.
Choć wprowadzenie perspektywy Kang – outsiderki wśród strażników, która zachowuje namiastkę sumienia – stanowi najprawdopodobniej zapowiedź jej przyszłego odkupienia win, to jednocześnie budzi dysonans, który towarzyszy mi już od pierwszego sezonu „Squid Game”. Czy nie czujemy się co najmniej nieswojo, oglądając eksterminację kolejnych bohaterów przez lunetę snajperską strażników? Z pierwszej instalacji serii zapadła mi w pamięć scena, w której oglądaliśmy śmiertelną grę z punktu widzenia loży VIP-ów, obstawiających jej wyniki niczym wyścigi koni. Oczywiście – po pewnym czasie ów punkt widzenia zostaje umorzony przez wtargnięcie Hwanga – ale przez dobrych kilka chwil oglądaliśmy rzeź w sposób zaprojektowany przez sprawców machiny zagłady.
Krytyka czy spektakl?
Obozowa frazeologia pojawia się tu nie bez przyczyny. Hwang Dong-hyuk w jednym z wywiadów wprost przyznał, iż obraz palenia ciał uczestników i sam wygląd krematoriów jest bezpośrednim nawiązaniem do tego, co wydarzyło się w Auschwitz. Choć „Squid Game” na poziomie wizualnym jest popkulturowym kolażem – każdy gracz w sekundę skojarzy symbole z masek strażników z designem kontrolerów Playstation – to jako dystopia stara się skodyfikować autentyczne lęki i doświadczenia szeroko rozumianego Zachodu, włączając weń Koreańczyków.
- Martin Scorsese
- Antonio Spadaro SJ
Dialogi o wierze
Wśród nich wciąż żywe są wspomnienia o obozie internowania w Busan, gdzie w latach 70. i 80. tysiące osób – bezdomnych, niepokornych studentów, dzieci żyjących na ulicy – było zamykanych i poddawanych sadystycznym praktykom „resocjalizacji”, w tym między innymi poprzez uczestnictwo w „grach”, w których strażnicy bezkarnie znęcali się nad więźniami. To wciąż niezagojona rana w społecznej pamięci Korei Południowej.
Nie wspominam o lękach północnokoreańskich, obecnych w „Squid Game” od początku, i tropie najbardziej oczywistym: jaskrawych nierównościach społecznych w koreańskim kapitalizmie, których twórca serii doświadczył na własnej skórze, gdy wychowywał się bez ojca w owianej złą sławą seulskiej dzielnicy Ssangmun-dong. Myśl, iż system oparty na radykalnym utowarowieniu wartości ludzkiego życia może stoczyć się w antyludzką dystopię, nie jest dziś przecież czymś egzotycznym.
To właśnie styk obozowej frazeologii, otwarcie dystopijnych ambicji serii oraz perspektywa prowadzenia narracji stawiają mnie przed kluczowym pytaniem wobec tej produkcji: czy „Squid Game” da się traktować jako autentyczną krytykę dehumanizacji, do jakiej prowadzić może kapitalizm, skoro chwilami serial proponuje nam perspektywę oprawców (ang. perpetrators gaze) – sekwencje estetyzujące, lub co najmniej trywializujące śmierć?
Choć w pierwszej i w drugiej części jednoznacznie dominuje opowieść i motywacja Seong Gi-hun’a, który sprzeciwia się społecznemu darwinizmowi igrzysk, to w obu znajdziemy fragmenty, w których ton przedstawiania zagłady uczestników mógłby stanowić treść transmisji w loży VIP-ów, oglądających spektakl śmierci dla perwersyjnej rozrywki. Sama myśl, iż serial może nieśmiało proponować taki wojeryzm, podglądactwo unicestwiania kolejnych bohaterów – przy dystopijnych aspiracjach – budzi we mnie dziwny niepokój. Tak, jakbyśmy transpasywnie (stosując termin z „Prześnionej rewolucji” Andrzeja Ledera) odczuwali satysfakcję z pozbywania się „karaluchów”, jak nazywają się nawzajem sami uczestnicy rozgrywek – ludzi zbędnych, „ludzkich śmieci”.
Gra przerwana w połowie
Można te pytania łatwo zdyskredytować – zwrot, jaki dokonuje się z końcem tego sezonu, zdaje się pozbawiać wspomniane sekwencje mocy i przyklaskuje perspektywie zniszczenia bezdusznego systemu.
W tej serii udało się również ciekawiej zobrazować tezę, która poprzednio pojawiła się tylko w zarysie: fasadowość instytucji demokratycznych w warunkach ekstremalnej walki o przetrwanie. Teoretycznie co rundę rozgrywek każdy uczestnik może wziąć udział w głosowaniu nad tym, czy przerwać dalszą grę. W praktyce jednostki słabsze poddane są napięciom – społecznym i ekonomicznym – które podważają swobodę ich wyboru.
Jest jednak pewien problem: z jakiegoś powodu twórcy serialu zdecydowali się przerwać drugi sezon „Squid Game” w połowie. Mamy do czynienia z książkowym przykładem cliffhangera, gdzie absolutnie żaden wątek nie zostaje doprowadzony do satysfakcjonującego końca. Szczególnie problematyczne – w związku z postawioną przed chwilą tezą – staje się to w przypadku historii strażniczki Kang No-eul, która czeka na swoje odkupienie i spotkanie z pozostawionym w Korei Północnej synem. Na razie mamy opowieść o depresji i rozterkach strażniczki w obozie zagłady – kolorowym, ale wciąż produkującym trupy.
Twórcy serialu zapowiedzieli, iż finałowy, trzeci sezon zobaczymy już w 2025 roku – został on nakręcony od razu wraz z drugą serią. Czy mamy zatem do czynienia z kapitalistyczną dystopią, której krytyczna wymowa została zdeformowana przez arcysztuczny podział i wydłużenie jej dystrybucji o kilka kwartałów na potrzeby polityki wielkiej platformy cyfrowej? Jak mawia klasyk, „nie wiem, ale się domyślam”.
Przeczytaj również: Zapach niższości. „Parasite” Bonga Joon-ho