Leonard Cohen i nieoczywista siódemka

3 godzin temu
Zdjęcie: Leonard Cohen


Chciałbym pokazać twórczość kanadyjskiego mistrza od nieco innej strony, opowiedzieć o siedmiu piosenkach, które odsłaniają różne aspekty jego duszy.

Wiadomo: Leonard Cohen to „Hallelujah”, które wykonywali wszyscy, włącznie z kolegą grającym na gitarze i ze scholą młodzieżową, śpiewającą na ślubie u znajomych. Wiadomo: Zuzanna, która zabiera kolejne pokolenia w to jedyne miejsce nad rzeką, Siostry Miłosierdzia, a także Słynny, Niebieski Prochowiec. Wiadomo: „Dance Me To The End Of Love” i wreszcie nieśmiertelne „I’m Your Man”, które śpiewał choćby Bogusław Linda.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Dzisiaj nie będzie nic o tych utworach. Chciałbym pokazać twórczość kanadyjskiego mistrza od nieco innej strony i opowiedzieć o siedmiu piosenkach, które może nie uchodzą za największe przeboje, których trudno szukać na kompilacjach typu „Greatest Hits”, a które jednak odsłaniają różne aspekty Cohenowskiej duszy. Może choćby wyraźniej niż te najpopularniejsze, może w nieco inny sposób ukazują tematy, z którymi się zmagał.

„Slow” („Popular Problems”, 2014)

„To nie dlatego, iż jestem stary / To nie dlatego, iż umieram / Zawsze lubiłem powoli / Mam to we krwi”[1]

Świat pędzi jak oszalały, a 77-letni Cohen zwalnia tempo. Nagrywa właśnie drugą płytę z wieńczącego jego twórczość tryptyku. Zaczyna filuternie i figlarnie. „Slow” to manifest kogoś, komu się nie śpieszy. Ta piosenka – prosta, oparta na bluesowych uderzeniach stopy, basu i przygrywających organów – budzi ulgę.

Znana jest rozmowa Cohena z Bobem Dylanem, w której ten drugi mówi, iż piosenkę pisze w 10 minut, a ten pierwszy – w miesiąc.

„Poruszasz się tak szybko. Niech złapię oddech! Myślałem, iż mamy całą noc” – melodeklamuje zachrypniętym głosem Cohen i wydaje się oczywiste, iż napomina w ten sposób kochankę. A co, jeżeli mówi do słuchaczy? Do tych, którzy na koncert przyszli właśnie wprost ze współczesnego, zagonionego świata? „U ciebie musi biec / a u mnie musi trwać”.

Pośpiech poniża – mówił Piotr Skrzynecki. I dobrze, iż ktoś o tym przypomina.

„Seems So Long Ago, Nancy” („Songs From The Room”, 1969)

„Mówili, iż jest piękna / Że wolność też się liczy / Ale nikt z nią nie poszedł / Do Domu Tajemnicy”[2]

Cięcie, zmiana nastroju, zmiana czasu. Cofamy się o 45 lat, do drugiej płyty śpiewającego poety, gdzie znajdziemy chyba najsmutniejszą jego piosenkę. A przecież tak wiele jego utworów – delikatnie mówiąc – nie należy do najweselszych. Chrapliwy bas znany z późnych nagrań jest tu jeszcze melancholijnym barytonem, któremu akompaniuje tylko gitara akustyczna. Pieśniarz snuje opowieść o dziewczynie w zielonych pończochach, która „spać chodziła z każdym”. Nikt jednak naprawdę jej nie pokochał.

Spekulowano, iż piosenka może jest o Marilyn Monroe, ale tak nie było. – To piosenka dla prawdziwej dziewczyny. Miała na imię Nancy. Weszła do łazienki w domu swojego ojca, wzięła strzelbę brata i strzeliła sobie w głowę. Miała 21 lat. Może to zabrzmi arogancko, ale możliwe, iż zrobiła tak, ponieważ niewystarczająco dużo ludzi mówiło to, co ja mówię – stwierdził Cohen w swoim wprowadzeniu do piosenki podczas koncertu we Frankfurcie w 1972 r.

Tę historię Kanadyjczyk opowiada wprost, bez ogródek. „Seems So Long Ago, Nancy” to także jego gorzkie rozliczenie z „latem miłości” i z ideami hipisowskimi. Jest pewna głębia – mówi Cohen – jest pewne pragnienie, którego „wolna miłość” nie dotknie i nie zaspokoi.

„Alexandra Leaving” („Ten New Songs”, 2001)

„O ty, coś był dziś wieczór raz jej godzien / Trochę godności odzyskując swej / Pożegnaj Aleksandrę, gdy odchodzi / Odchodzi Aleksandra z bóstwem jej”[3]

Ze wstydem pod koniec 2001 r. autor „Suzanne” przyznawał się do błędu. Przy przygotowywaniu książeczki do wydanej wcześniej w tym samym roku płyty „Ten New Songs” zapomniał wskazać Konstandinosa Kawafisa jako głównej inspiracji dla tej piosenki.

„Inspiracja” – to zbyt mało powiedziane. „Alexandra Leaving” jest w zasadzie parafrazą czy rozwinięciem wiersza „Bóg opuszcza Antoniusza”. U Kawafisa to refleksja nad opowiadaną przez Plutarcha historią o tym, jak Marek Antoniusz traci na zawsze Aleksandrię, oblężoną przez wojska Oktawiana. Poeta jednak radzi rzymskiemu wodzowi, by ten pogodził się ze swoim nieuniknionym losem: „podejdź do okna bez lęku / i słuchaj ze wzruszeniem, / ale bez lamentu tchórzy / swej ostatniej euforii – tych słodkich dźwięków i śpiewów / nieodgadnionej procesji”[4].

U Cohena Aleksandrię zastępuje Aleksandra – ukochana kobieta, która w równie nieunikniony sposób odchodzi. I ten cios trzeba przyjąć. Te twarde słowa wielki Leonard śpiewa może do kogoś, a może do siebie – łagodnie, na tle basu, leniwej perkusji i klawiszy, w dwugłosie ze Sharon Robinson.

Jeśli miłość odchodzi – nie ma co szukać na siłę tłumaczeń, które „chowają się między skutkiem a przyczyną”. Nie ma co wmawiać sobie tchórzliwie, iż może to nie było prawdziwe uczucie. Lepiej śmiało podejść do okna i odprowadzić wzrokiem Odchodzącą. Zmienności świata nie da się bowiem uczynić stałością.

„Did I Ever Love You” („Popular Problems”, 2014)

„Czy ja cię w ogóle kochałem? / Czy to ma jakieś znaczenie? / Czy kłóciłem się z tobą? / Nie musisz odpowiadać”[5]

Owszem, w wielu utworach Leonarda Cohena – zwłaszcza w „Nancy” – słychać smutek. Jednak myliłby się ten, kto uważałby go za patetycznego ponuraka. Wystarczy bliżej się przyjrzeć, i widać, ile w tej twórczości poczucia humoru i autoironii. Żeby się o tym przekonać, wróćmy jeszcze na chwilę do płyty „Popular Problems”. W „Did I Ever Love You” pojawia się element groteski. I to na poziomie muzycznym.

To u Cohena rzadkie, bo muzyka często jest w jego utworach przede wszystkim tłem, akompaniamentem, podkreśleniem nastroju. Tymczasem cała koncepcja „Did I Ever Love You” opiera się na muzycznym kontraście. Oto na tle solennych dźwięków pianina pojawia się wzmiankowana już chrypka szacownego seniora, który zadaje sobie i ukochanej (kto wie, a może i Bogu?) Bardzo Poważne Pytania. O to, czy kochał adresatkę (adresata?), czy potrzebował, a choćby – czy opuścił.

Mamy tu więc – z pozoru – wzniosłą, poważną balladę z filozoficznymi rozważaniami 77-latka o miłości. Z pozoru, bo za chwilę przychodzi niespodziewany zwrot akcji. Główny motyw podchwytuje kobiecy chórek, tak jakby na scenę wdarły się młode dziewczyny i przedrzeźniały faceta w kapeluszu lekkimi, słodkimi głosami. Do tego dochodzi jeszcze bluegrassowy wręcz rytm i skrzypce w tym samym stylu. A może On za dużo hamletyzuje, a One pokazują Mu, iż życie można brać ot tak, z lekkością?

Jon Pareles w „New York Timesie” ocenił ten utwór jako „poważne potknięcie”. Uważam wręcz przeciwnie – jest to jeden z tych utworów Cohena, w którym muzyka i słowa czynią nierozerwalną całość, w której niczego nie brakuje.

„Come Healing” („Old Ideas”, 2012)

„Patrz: brama miłosierdzia / Zdobi umowny świat / Choć nikt z nas nie jest godzien / Cierpienia ani łask”[6]

Mało kto tak jak Cohen potrafił znajdować piękno i dobro w tym, co rozbite, złamane, niedoskonałe. Może dlatego, iż widział tę niedoskonałość i rozbicie w samym sobie. O własnych zmaganiach i nieudanych próbach mówi od młodości, począwszy od „Teachers” z pierwszej płyty („– Czy już odrobiłem lekcje? / Nie chcę ich odrabiać wiecznie! / Wszyscy wybuchnęli śmiechem: – Czy już odrobiłeś lekcje?”) przez „Bird On The Wire” („Lecz przysięgam na tę pieśń / I na wszystko co robiłem źle / Że dla ciebie me grzechy naprawię”), do samego końca. Słowa z piosenki „Anthem”: „Pęknięcia są we wszystkim / i to przez nie wpada światło” można znaleźć w internetowych memach, na kubkach i na plakatach do powieszenia na ścianę. Niektórzy choćby zastanawiają się, czy to jeszcze Leonard Cohen, czy już Metallica.

A jednak ten hymn na cześć niedoskonałości uparcie nie chce stać się kiczem. Wyraża go też „Come Healing”. W tej nieco przesłodzonej muzycznie, spokojnej pieśni Cohen przyzywa uzdrowienie, wierzy, iż ono przyjdzie – do rozbitego umysłu, do zranionego ciała, do złamanego serca. Obrazy i słowa zdają się pochodzić z religijnego imaginarium – pojawia się krzyż, niebiosa, pieśń pokutna – ale Cohen nie jest ministrantem.

Czasem niebo musi się zachwiać, a „serce na dole uczy złamane Serce na górze”. Uzdrowienie to wymiana, w której człowiek i Bóg są na równi, a czasem choćby ten pierwszy przejmuje inicjatywę.

„If It Be Your Will” („Various Positions”, 1984)

„I mocniej nas zwiąż / I bliżej weź / W zabójczych ubraniach / Wszystkie dzieci twe / W świetlistych łachmanach / Gotowe na kaźń / I zakończ tę noc / jeżeli wola Twa”[7]

Cohen jest wobec Najwyższego śmiały. Czasem Mu bluźni, czasem zgłasza pretensje, czasem – wbrew nauczaniu większości tradycyjnych religii – jak w „Hallelujah” zrównuje ekstazę miłości fizycznej z ekstazą mistyczną. A jednak bardzo wyraźny jest też w jego piosenkach moment posłuszeństwa i poddania Bogu. Czasem gorzkiego, jak w „Show Me The Place” („Kochałem Cię jak niewolnik”) czy w „You Want It Darker” (kontrast tytułowego „Chcesz, by było ciemniej” i „Hineni, oto jestem, Panie”), a czasem pełnego nadziei i świetlistego.

Tak jest właśnie w „If It Be Your Will”. Obok smutku i cierpienia pojawia się ekstatyczna nadzieja. Bóg arbitralny, silny, któremu ostatecznie trzeba się poddać, nie wyklucza pięknego i dobrego życia. Można zwracać się do Niego ze śmiałymi prośbami, choćby w imieniu potępionych („Litościwy bądź / Dla cierpiących w piekle serc”). Ale ostatecznie Jego wola będzie decydować.

„Steer Your Way”/ „String Reprise/Treaty” („You Want It Darker”, 2016)

„Idź swoją drogą poprzez ruiny / Ołtarza i Sklepu / Idź swoją drogą poprzez bajki / O Stworzeniu i Upadku”[8]

Ostatnia pełnoskalowa piosenka na jego ostatniej płycie. Po niej jest już tylko repryza „Treaty” z jedną zwrotką, dlatego zdecydowałem się o tych dwóch utworach pisać łącznie.

Tym razem – zupełnie inaczej niż w opisywanym na początku „Slow” – nie jest oczywiste, do kogo Cohen kieruje swoje słowa, swoje przesłanie. Mam wrażenie, iż najbardziej do siebie – bo „Steer Your Way” to jakby rozliczenie z przeszłością, które jednocześnie wytycza ścieżkę na przyszłość. Dużo w tej piosence smutku, pojawiają się wzmianki o utracie, a na pewno o osłabieniu wiary zarówno w Boga Tory, jak i w buddyjską ośmioraką ścieżkę.

Nie ma tam jednak rozpaczy. Trochę podobnie jak w „Did I Ever Love You” sytuację ratują… skrzypce, które na koniec refrenu, wchodząc z zawadiackim motywem, nieco w poprzek, zmieniają na chwilę tonację z molowej na durową, tak jakby słuchacz – i śpiewak – miał raz jeszcze wypłynąć w podróż. Ostatecznym jej celem jest powrót do siebie (a może do Boga?) – ale jako tego, który „nigdy nie sprostał zadaniu”.

Aby powrócić, trzeba jednak ujrzeć – ponownie! – własną niedoskonałość, „powiedzieć mea culpa”. Na koniec pojawiają się znów smyczki z „Treaty” i kilka ostatnich słów. „To już koniec wody i wina (…) / Tak bardzo chciałbym, by był pakt / między Twoją i moją miłością”.

Cohen nie pozostawia słuchaczy z łatwym pocieszeniem, ze świetlistą nadzieją. W jego odchodzeniu jest niepokój – ale nigdy cynizm. Poeta nie „wchodzi łagodnie do tej dobrej nocy”, ale też nie przeklina świata. Umie zdobyć się na dystans do samego końca, a w jego stosunku do rzeczywistości – niedoskonałej, połamanej – jednak przeważa miłość i szacunek.

I to jest chyba ów niewidzialny prąd, który przepływa przez te siedem różnych, nieoczywistych piosenek. Ten zestaw, z którego – mam nadzieję – wyciągną Państwo zupełnie inne, własne wnioski.

[1] Tłumaczenie własne.
[2] Tłumaczenie: Maciej Zembaty.
[3] Tłumaczenie: Michał Kuźmiński.
[4] Tłumaczenie: Antoni Libera.
[5] Tłumaczenie własne.
[6] Tłumaczenie własne
[7] Tłumaczenie: Maciej Zembaty.
[8] Tłumaczenie własne.

Idź do oryginalnego materiału