Przekonałem się, iż dziwne historie, które mi się śnią, mają swoją wartość, choć z pewnością nie przemawiają w nich do mnie boscy wysłańcy.
Fragment książki „Niezerowa liczba smoków”, która właśnie ukazała się nakładem Wydawnictwa Więź
W Biblii tyle jest znaczących snów, iż doprawdy można by ją nazwać Księgą Oniryczną. Śnią współwięźniowie Józefa, syna Jakuba, i śni faraon. I śni Abimelek, król Geraru, którego Pan przestrzega, by nie tykał Sary, nie jest ona bowiem siostrą, ale żoną Abrahama. I Mardocheusz śni o dwóch smokach ryczących i wielkiej rzece płynącej z małego źródła. Nocą, a więc przez warstwy snu, porozumiewa się Bóg z Dawidem. Także przez sen uprzedzony zostaje Józef, by z Maryją i Jezusem uciekać do Egiptu; i ze snu bierze się niepokój żony Piłata.
Gdy zapada noc, otwierają się ścieżki, na których można spotkać wysłanników Pana. Słuch się wyostrza i do biblijnych bohaterów dociera wołanie Jahwe. Jak wówczas, gdy młody Samuel trzykrotnie budzi swego opiekuna, Helego, twierdząc, iż ten go przecież wzywał – podczas gdy to Bóg, już spoza jawy, nawołuje Samuela po imieniu.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Nawiasem mówiąc, ogromnie lubię tę ostatnią scenę. A to dlatego – jak sądzę – iż opowiada o nieporozumieniu nieomal zabawnym. Spod dostojnej narracji wyłania się łatwa do wyobrażenia codzienność (choć może raczej: conocność) – zwykłość, która sprawia, iż bez trudu wierzę w tę historię; dostrzegam w niej bezpośredni zapis rzeczywistego doświadczenia. Ot, komuś coś się przyśniło i poplątał jawę ze snem. Bywa. Może dziwne co najwyżej, iż trzy razy z rzędu. I dopiero mądry Heli domyśla się, kto nie daje Samuelowi spokoju, więc poucza: „Idź spać! Gdyby jednak kto cię wołał, odpowiedz: Mów, Panie, bo sługa Twój słucha” (1 Sm 3,9).
Pismo Święte powstało w czasach, gdy doniosłość snów nie podlegała dyskusji. Fakt, iż po nocnym odpoczynku mamy jakieś wspomnienia, w których coś zmienia naszą tożsamość, wysyła do nieznanych krain, pozwala odwiedzać nas zmarłym, a żywym każe odgrywać szalone role – niepokoił i kazał pytać o sens wszystkich tych przeżyć, a ów niepokój i chęć stawiania pytań podzielali nie tylko natchnieni autorzy.
Korci mnie, by tu przywołać choć kilka tekstów z wielowiekowej antologii, krążących wokół tego zjawiska, tak powszechnego i tak nieoczywistego. Tylko więc z polskiej tradycji: będzie tu Kochanowski, opowiadający, jak przyszła do niego zmarła matka ze zmarłą Urszulką „aczciem prawie / Niepewien, jeślim przez sen słuchał czy na jawie”. Nieco później żyjący Olbrycht Karmanowski wprost ujawni, iż go „Muza nauczona i w pół ciemnej nocy / Ciągnie do nauk swoich, dodając pomocy”. Stanisław Herakliusz Lubomirski opisze sen niby z zewnątrz, obserwując ciało śpiącego, metafory jednak, których użyje, zdają się już z wnętrza śnienia pochodzić: „Na bawełnianych stróże nogach chodzą / […] Każdemu kłódka ciche zwiera lice; / […] Z gniazdek swych wdzięczne fruktują kanary”[1].
Wreszcie niech się odezwie i Mickiewicz, wierszem opisując swój sen z 23 marca 1832 roku, „ciemny i dla mnie niezrozumiany” – jak deklaruje, a jednak wymagający zapisu „bez namysłu i poprawek”, wszak musi coś znaczyć, iż „śniła się zima”. Bo przecież póki nie wiemy na pewno, iż nocą igrają nami jedynie absurd i przypadek, nie godzi się zapominać tych komunikatów, które może ktoś kiedyś ułoży we adekwatnym porządku. Które ktoś kiedyś objaśni, wypuści na wolność zamkniętą w nich treść.
Dziś jednak pochylanie się nad snami powiązane zostało systemem sojuszy z pewnymi światopoglądami, od innych zaś stanowczo je oddzielono – w sposób, który zarówno autorom Biblii, jak i niedawno jeszcze zmarłym artystom nie mieściłby się w głowie. Mamy więc, z jednej strony, pop-onirykę: dziedzictwo senników egipskich, zalegające półki hipermarketów. Z drugiej mamy neurologię, interpretującą widzenia senne najczęściej jako produkt uboczny procesów porządkujących pamięć lub jako pozbawiony znaczenia relikt umysłowej aktywności płodu, wnoszący wiele do naszej wiedzy o mózgu, ale nic zgoła niemówiący o naszej przyszłości, zaświatach, kompleksach czy archetypach.
- Jerzy Sosnowski
Niezerowa liczba smoków
Tymi ostatnimi zajmują się oczywiście – jeszcze z innej strony – psychoanaliza i techniki pokrewne, na które neurolodzy reagują zwykle wzruszeniem ramion, wielu zaś katolików wstrząsa się, jakby książki Freuda czy Junga nosiły podpis samego Lucyfera.
No właśnie: ludzie religijni zdają się od tego wszystkiego trzymać z daleka, lękając się podejrzeń, iż ich wiara jest nie dość racjonalna, iż pociągają ich tanie tajemnice. Krótko mówiąc: sny zarówno od religii, jak i od nauk empirycznych oddziela dziś gruby mur nieufności. Co najwyżej któryś pisarz zdradzi, iż inspirują go sny. ale jeżeli poważna literatura ma za przedmiot (jak się uważa powszechnie) zagadnienia społeczne i polityczne, to ta inspiracja jest kompromitacją zarazem.
Co do mnie, muszę przyznać, iż ze snami swoimi przeżyłem dziwną przygodę, którą zawdzięczam pismom Carla Gustava Junga. Nie zostałem nigdy wyznawcą jungizmu, na to zbyt wiele siedzi we mnie racjonalnego ducha współczesności. Ale przekonałem się, iż dziwne historie, które mi się śnią, mają swoją wartość, choć z pewnością nie przemawiają w nich do mnie boscy wysłańcy. Skłonny jestem oszczędnie przyznawać im pewną rangę, polegającą na tym, iż komponując obrazy i fabuły z większą swadą, niż czyni to moja świadomość, ożywiają we mnie interpretatora znaków.
Być może są one czymś w rodzaju testów Rorschacha – przypadkowymi plamami w mojej pamięci, ale wyobrażanie sobie, co przypomina ich kształt, pozwala mi nieraz sformułować myśl, do której inaczej bym nie doszedł. Nie upieram się więc, iż stanowią okna pozwalające zajrzeć w ukryte rejony rzeczywistości. Jednak choćby jeżeli są zaledwie lustrami i odbijają tylko to, co dzieje się na jawie, wzbogacają sposób, w jaki mogę ją oglądać i rozumieć.
Ostatnio zapamiętałem ze snu następującą historię. W niedobrym momencie życia, zniecierpliwiony licznymi niepowodzeniami, o których wiedziałem, iż samemu sobie je zawdzięczam, zdecydowałem się zapisać do grupy terapeutycznej. Miał to być rodzaj kilkutygodniowego, zamkniętego turnusu, którego uczestnicy byli podobnie jak ja pokiereszowani przez życie i zniechęceni. Przyjmujący mnie lekarz zapytał (a raczej stwierdził): „Nie hodował pan nigdy hotopsa?”.
„Kogo?” – nie zrozumiałem. Wtedy podniósł na mnie wzrok znad papierów i z westchnieniem wyjaśnił: „Bez obrazy, ale jeszcze nie zdarzyło się, żeby któryś z trafiających do nas pacjentów wiedział, co to jest hotops. Sam pan przyzna, iż to nie może być przypadek. Bliski jestem sformułowania wniosku, iż wasze kłopoty biorą się z tego właśnie: nikt z was nie miał odwagi, by zmierzyć się ze swoim hotopsem”.
Przy takim nastawieniu terapeuty nie zdziwiłem się, gdy po kilku czy kilkunastu dniach powiedziano nam, iż jako grupa otrzymamy hotopsa ćwiczebnego. W odróżnieniu od naturalnych hotopsów hotops ćwiczebny nie był związany z nikim z nas, nie miał cech zindywidualizowanych, a jedynie uogólniony charakter hotopsa pospolitego.
Póki nie wiemy na pewno, iż nocą igrają nami jedynie absurd i przypadek, nie godzi się zapominać tych komunikatów, które może ktoś kiedyś ułoży we adekwatnym porządku
Jerzy Sosnowski
Tego ranka, gdy specjalny wóz kurierski miał go przywieźć, byliśmy wszyscy niezwykle podekscytowani. Zachowywaliśmy się jak dzieci, którym rodzice obiecali, iż będą mogły trzymać w domu zwierzątko, jakiegoś kota czy świnkę morską, i mimo przestróg personelu spodziewaliśmy się czegoś niezwykle przyjemnego.
Tymczasem, gdy już wybiegaliśmy na powitanie białej furgonetki, lekarze powiedzieli nam bardzo wyraźnie: to będzie przyjemne w przyszłości, gdy hotopsa okiełznamy, gdy nauczymy się z nim przebywać. Powinniśmy jednak przygotować się na wstrząs pierwszego wrażenia. Hotops z początku wydaje się bezgranicznie ohydny. Jego wygląd wywołuje wstręt, bo też zależy od tego, co hodowca hotopsa ma za szczególnie wstrętne. I stanowi przedmiot zażartej dyskusji biologów, czy w następstwie hodowli zmienia się hotops, czy upodobania hodowcy: czy to ten drugi przezwycięża swój wstręt, czy powierzchowność tego pierwszego łagodnieje, cywilizuje się, upiększa. jeżeli dobrze zrozumiałem, nasi terapeuci skłaniali się do przekonania, iż obydwa te procesy toczą się jednocześnie.
Wylegliśmy zatem przed nasz szpital i po otwarciu furgonetki zaczęliśmy buszować w jej wnętrzu. Wciąż z radosnym podnieceniem, ale i z lękiem podnosiliśmy kolejne klatki, ale siedziały w nich jedynie długowłose kocury. „Czy to to?” – pytaliśmy z nadzieją, iż opowieści o ohydnym wyglądzie nowego hotopsa są przesadzone, iż mało urodziwy kot, może z zaropiałym okiem albo wyjątkowo śliniącym się pyszczkiem, okaże się wszystkim, do czego trzeba nam będzie przywyknąć.
Ale za każdym razem słyszeliśmy kpiące: „Ależ skądże, nie widzicie, iż to tylko kot?”. W końcu uświadomiliśmy sobie, iż hotops nie przyjechał. Załoga furgonetki burczała coś między sobą, iż pomylono listy przewozowe albo iż zwierzę musiało uciec im po drodze. Ale gdy obejrzałem się na wielkie okna naszego szpitala, zobaczyłem lekarzy przypatrujących nam się z dziwnymi minami. I pomyślałem sobie, iż coś knują. Czyżbyśmy zbyt łatwo uwierzyli w istnienie hotopsów? A może hotopsem były wszystkie te koty naraz? Załoga furgonetki? Sytuacja, w której się znaleźliśmy: ten straszny zawód, iż nie dostaliśmy hotopsa na własność, ten zawód byłby właśnie hotopsem samym?
Znajomi neofreudyści twierdzą, iż publiczne opowiadanie swoich snów ma w sobie coś nieprzyzwoitego, sen mówi bowiem o opowiadającym więcej, niż ów może się spodziewać. Ale w publikowaniu książek, które – podobnie jak sny – poddają się interpretacjom nieprzewidywalnym dla autora, jest ta sama nieprzyzwoitość, dlatego pewnie nie odczuwam już wstydu.
Historia o hotopsach, choć jej po przebudzeniu nie zapisałem, dręczyła mnie przez kilkanaście dni. Jakby śnienie domagało się, by rozpowszechnić tę myśl: bez zmierzenia się z obmierzłym pyskiem własnego hotopsa, bez oswojenia go i oswojenia się z nim, będziemy wszyscy życiowymi rozbitkami, kandydatami do terapii, której jednak nikt nas nie podda. Nie ma bowiem terapii opartych na hodowaniu hotopsów.
Ale same hotopsy istnieją, w to nie wątpię – choćby jeżeli nie wiem w końcu, jak wyglądają, i nie mam pewności, jak się nazywają na jawie.
Pierwotnie tekst ukazał się w miesięczniku „Więź” nr 3/2007
[1] Cytaty ze wszystkich trzech poetów wg wyd.: „Poeci polscy od średniowiecza do baroku”, oprac. K. Żukowska, Warszawa 1977, s. 219 (J. Kochanowski, „Tren XIX”), 363 (O. Karmanowski, „O śnie”), 611-612 (S. H. Lubomirski, „Somnus”).