Nieprzypadkowo ruchy zdroworozsądkowe nie krytykują ani kapitalizmu, ani własności, ani choćby nierówności.
Od kilku ładnych lat piszę z rosnącym niepokojem o epidemii zdrowego rozsądku. Pojęcie to zatacza coraz szersze kręgi. Trudno nie odnieść wrażenia, iż za sprawą kandydatów w wyborach prezydenckich weszło ono w Polsce na polityczne salony. Dziś w zasadzie wszyscy politycy, jak jeden mąż, stają w obronie zdrowego rozsądku, odmieniając go przez wszystkie możliwe przypadki. Nie jest to jednak wyłącznie polskie zjawisko. Donald Trump i Elon Musk także lubią prezentować się jako kapłani zdrowego rozsądku.
Co jest złego w zdrowym rozsądku? Przecież w codziennym życiu często kierujemy się nim i źle na tym nie wychodzimy. Kiedy pomaga nam zdrowy rozsądek? W prostych, nieskomplikowanych sytuacjach, niewymagających od nas dysponowania dużą ilością informacji. Przeważnie korzystamy ze zdrowego rozsądku przy rutynowych zadaniach czy rozwiązując proste problemy – wtedy zwykle zdaje on egzamin. Kiedy boli nas głowa, bierzemy tabletkę przeciwbólową, popijamy ją szklanką wody i kładziemy się spać – tak nam podpowiada zdrowy rozsądek. Zwykle to działa. Może się jednak zdarzyć, iż mamy udar, a wtedy ten zdroworozsądkowy algorytm skończy się dla nas tragicznie.
![](https://wiez.pl/wp-content/themes/wiez/static/images/dest/don-black.png)
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Możliwe, iż ten przykład nie jest najdoskonalszy. Chodzi w nim tylko o to, aby pokazać, iż istnieje katalog problemów, które mają bardziej złożoną naturę. Rzeczywistość publiczna (społeczna, gospodarcza, polityczna) niejako z definicji jest szalenie złożona, bo obejmuje bardzo wielu różnych aktorów oraz wzajemnie sprzężone procesy. Im wyższy poziom rozwoju cywilizacyjnego, tym wyższy poziom złożoności. Efekt? Przeciętny człowiek, choćby dysponujący porządnym wykształceniem, ma coraz większą trudność, by ogarnąć rzeczywistość.
Brutalna weryfikacja
W takiej sytuacji są trzy wyjścia. Można tę rzeczywistość zignorować. Tyle iż to oznaczałoby konieczność jakiegoś odcięcia się od sfery publicznej. Dla jasności – to możliwe, co więcej, jest całkiem sporo osób, które się na taki ruch decyduje, niekoniecznie wyprowadzając się na odludzie – wystarczy odcięcie się od współczesnej debaty. Niestety, żyjąc w mediach społecznościowych, które zalewają nas infotainmentem, wciągającym nas w sam środek debaty, taka ścieżka jest coraz trudniejsza.
Drugie wyjście to zdanie się na ekspertów. Jasne, nie mam wiedzy w jakimś temacie, ale właśnie od tego są eksperci, by wyjaśnić mi świat. Podejście to było dość mocno rozpowszechnione, zwłaszcza w erze telewizji informacyjnych, które 24 godziny na dobę karmiły nas opowieściami ekspertów właśnie. Dopóki ich opinie dotyczyły spraw dla nas abstrakcyjnych, jak wojna w Jemenie czy ustrój sądów powszechnych, nie rodziło to większego problemu. choćby gdy eksperci mylili się, i tak nie podważało to naszego zaufania wobec nich, bo zwyczajnie nie mieliśmy jak tego zweryfikować. Tym bardziej, iż następnego dnia mało kto pamiętał, co dana „gadająca głowa” mówiła o danym problemie.
Pandemia COVID-19 brutalnie zweryfikowała to podejście. Eksperci, i szerzej – cały świat nauki – nie byli w stanie dać natychmiastowych, prawidłowych odpowiedzi. A kiedy próbowali uciekać od odpowiedzi „nie wiem”, która medialnie byłaby dyskredytująca, ryzykowali i dzielili się nie wiedzą, ale przemyśleniami, które rzeczywistość dość gwałtownie brutalnie weryfikowała.
Problem nie leżał w braku kompetencji naukowców, raczej w budowanej także przez nich samych w ciągu wielu lat narracji, iż nauka jest w stanie łatwo i gwałtownie udzielić wszelkich niezbędnych odpowiedzi. Ta narracja zawsze była nieprawdziwa, ale to właśnie pandemia ją obnażyła.
Władze przejmuje lud?
To jednak nie wszystko – „kompromitacja” świata nauki i ekspertów wzmocniła jedynie wśród ludzi gniew na elity. W ten sposób na salony weszła trzecia strategia, która oddolnie kiełkowała już od dłuższego czasu – strategia zdrowego rozsądku.
Skoro eksperci są niewiarygodni w wyjaśnianiu złożonej rzeczywistości, sami ją sobie uprościmy i wyjaśnimy. Szczególnie pomocne w takim podejściu są teorie spiskowe, które sprowadzają zależności do analiz jednoczynnikowych. Innymi słowy, wybieramy sobie jedno zjawisko, którym tłumaczymy absolutnie wszystko. A choćby gdy na podorędziu nie ma spiskowej teorii dziejów, i tak do prawdy dochodzimy poprzez upowszechnienie jakiegoś zdroworozsądkowego sądu. Media społecznościowe bardzo w tym pomogły – prawdą stawało się coś, co zyskiwało największe zasięgi. Hasło „prawda czasu, prawda ekranu” chyba nigdy nie było tak adekwatne jak dziś.
![](https://wiez.pl/wp-content/uploads/2022/09/marcin-kedzierski-1-340x340.png)
Rewolucja ludowa odebrała władzę liberalnym elitom i przekazała ją technologicznym oligarchom
Marcin Kędzierski
Politycy zrozumieli, iż muszą porzucić i ekspertów, i elity, z których się wywodzili, i zwrócić się w kierunku ludowych polityk (folk policy). W tym kontekście chciałbym zacytować dłuższy fragment, który napisałem jako wstęp do raportu „Ludowe improwizacje” wiosną 2021 r. Już bowiem wówczas to zjawisko dało się uchwycić:
Wracając do problemu społecznego gniewu w dobie pandemii, warto przyjrzeć się bliżej przykładom wielu ruchów społecznych z ostatnich miesięcy, takich jak np. QAnon i Black Lives Matter w USA czy ruchów antylockdownowych w Europie. Wspomniane ruchy kwestionują już nie tylko autorytet państwa, ale także autorytet nauki, próbującej mierzyć się z rosnącą złożonością. Co więcej, tworzą one zręby nowych, równoległych instytucji. „Oto obywatele coraz mocniej zaczynają wierzyć w demokratyczne instrumenty uprawiania polityki. Nie rozumieją ich jednak abstrakcyjnie, jako jakiejś górnolotnej idei suwerenności ludu, ale koncentrują się na ich praktycznym, lokalnym lub doraźnym wymiarze. Pobudza ich przemożne przekonanie, iż adekwatny autorytet płynie z dołu, nie zaś z góry, iż legitymizacja bierze się z woli ich samych i im podobnych, a wyrażana jest na ulicy czy na piazza, iż jest wykrzykiwana. W sytuacji uwiądu technokratycznego dyskursu płynącego z centrum, wyraźnie blakną odgórne autorytety, szczególnie te abstrakcyjno‒instytucjonalne, kojarzone z jednej strony z władzą symboliczną, przede wszystkim z «wszechwiedzącą» nauką i «nieomylną» religią, z drugiej zaś − z urzędami publicznymi” (Zabdyr-Jamróz 2010: 72). Te nowe, równoległe instytucje są jednak bardzo mocno osadzone w tym, co proste, lokalne i partykularne, zgodnie z ideą „świętego zdrowego rozsądku” i filozofią „nasza chata z kraja”. W jakimś sensie takie podejście wpisuje się w kategorię tzw. polityki folkowej, która odpowiada na problem rosnącej złożoności poprzez jej redukcję do ludzkiej skali i „powrót do autentyczności, bliskości, świata transparentnego, na ludzką miarę, na wyciągnięcie ręki, powolnego, harmonijnego, prostego i przyziemnego” (Srnicek i Williams 2016: 37). W naszym przekonaniu taką indywidualną strategię można określić mianem „ludowych improwizacji” – w jej ramach obywatele na własną rękę poszukują rozwiązania problemów, z którymi przychodzi im się mierzyć.
Powyższe słowa, pomimo upływu czterech lat, nie straciły na aktualności. Ba, wydaje się nawet, iż dziś jeszcze bardziej adekwatnie opisują rzeczywistość. Warto zwrócić uwagę na jeden element, który nie został jeszcze poruszony. Zgodnie z dominującym w postmodernizmie przekonaniem, wiedza utożsamiana jest z władzą. Kto ma wiedzę, ten ma władzę. To zaś oznacza, iż generowanie wiedzy (prawdziwej lub nieprawdziwej) stanowi narzędzie służące do zdobycia władzy.
Liberalne elity, które stały za dyskursem ekspertów, w ten sposób sprawowały władzę i symboliczną, i polityczną. Czy dziś w dobie ludowych polityk i tyranii „świętego zdrowego rozsądku” władzę przejął lud? W żadnym wypadku. Mechanizmy upowszechniania opowieści, które zostają uznane społecznie za prawdę, nadzorują bowiem właściciele platform społecznościowych, a zarazem twórcy algorytmów, które nimi sterują. Rewolucja ludowa odebrała władzę liberalnym elitom i przekazała ją technologicznym oligarchom. Nie przez przypadek obecny system władzy niektórzy określają mianem technofeudalizmu. To, co robi dziś Elon Musk, jest prostą konsekwencją opisanego wyżej procesu.
Bogiem kapitalizm
Ta obserwacja prowadzi mnie do kluczowej konkluzji. jeżeli zdrowy rozsądek staje się religią, która ma swoich kapłanów, choćby w postaci takich postaci jak Musk (a w Polsce do pewnego stopnia Krzysztof Stanowski, a za nim liderzy Konfederacji i innych partii, które nawracają się na „ludowe improwizacje”), to kto jest bogiem? Co się kryje za zasłoną przybytku?
![](https://wiez.pl/wp-content/uploads/2025/01/Sosnowski_Niezerowa-liczba_okladka-155x243.jpg)
- Jerzy Sosnowski
Niezerowa liczba smoków
Moim zdaniem bogiem jest kapitalizm, czyli system społeczno-gospodarczy, w którym relacje władzy są uwarunkowane własnością kapitału. Na przestrzeni dziejów wytwarzał on już różne religie, swoiste zasłony przybytku, które miały nas pociągać i angażować. Taką religią w pierwszej połowie XX wieku był nacjonalizm, później stała się nią rywalizacja zimnowojenna. Pod koniec XX wieku taką religią stała się gospodarka (vide słynne słowa prezydenta Clintona „Gospodarka, głupcze!”), a w XXI wieku – LGBT.
Podporządkowując wszystko państwu narodowemu, rywalizacji z obcym blokiem, gospodarce czy wreszcie emancypacji w zakresie orientacji czy tożsamości seksualnej, de facto kłanialiśmy się kapitalizmowi. Żadna z tych ideologii nie podważała bowiem podstawowego mechanizmu kapitalistycznego – akumulacji kapitału jako narzędzia zdobywania władzy.
Nawet więcej, religie te stanowiły narzędzie do zarabiania pieniędzy przez największych właścicieli kapitału (a przez to przejmowania coraz większej władzy), co było widać choćby po zaangażowaniu globalnych korporacji w takie inicjatywy jak pride month. To wszystko było wyłącznie zasłoną. Właściciele kapitału mieli bowiem głęboko gdzieś i państwo, i bloki, i gospodarkę, i ruch LGBT.
Obecnie religią, zasłoną przybytku kapitalizmu, staje się właśnie zdrowy rozsądek. To absolutnie nie przypadek, iż ruchy zdroworozsądkowe nie krytykują ani kapitalizmu, ani własności, ani choćby nierówności. Paradoks polega na tym, iż politycy, zwłaszcza w krajach pół-peryferyjnych, wchodząc w rolę kapłanów i proroków zdrowego rozsądku, grają na osłabianie własnej legitymizacji kosztem technooligarchów. Religia zdrowego rozsądku, wbrew powszechnej opinii, nie stanowi bowiem narzędzia obrony ludu, a tym samym – wzmocnienia demokracji. Właściciele kapitału mają i demokrację, i ten lud w głębokim poważaniu, choćby jeżeli stroszą się w piórka jego obrońcy, niczym rzymski trybun. Chodzi o kasę i władzę.
Jeśli gdzieś w ogóle jest prawdziwy zdrowy rozsądek, to właśnie w tej obserwacji. Na razie jednak jako społeczeństwa i reprezentujący je politycy wolimy stanąć przed zasłoną przybytku i wspólnie wziąć udział w zdroworozsądkowym nabożeństwie do boga: kapitalizmu.