Między naiwnym optymizmem a wyniszczającym pesymizmem istnieje trzeci szlak, coraz trudniejszy i coraz mniej uczęszczany: otwartość na to, co przychodzi.
Aż musiałem sprawdzić szczegóły: 12 września 1922 r. Anna Lilpop i Jarosław Iwaszkiewicz brali w Brwinowie ślub. Koledzy Jarosława nie bardzo wierzyli w przyszłość tego związku, Lechoniowi wymsknęło się choćby pod kościołem, iż „to ślub na sześć tygodni” (Anna kilka dni wcześniej zerwała zaręczyny z księciem Krzysztofem Radziwiłłem). W rzeczywistości para przeżyła ze sobą pięćdziesiąt osiem lat. Że nie były łatwe, to inna sprawa…
Kiedyś to policzyłem – Iwaszkiewicz, uwielbiany przeze mnie poeta, żenił się w wieku dwudziestu ośmiu lat (Anna była trzy lata od niego młodsza). Dwadzieścia osiem lat, dużo! – myślałem prostodusznie, mając siedem lat mniej. – A zatem widzicie, jeszcze jest czas! – rzucałem w kierunku kolegów ironizujących z mojego samotniczego trybu życia. Czas oczywiście nieubłaganie się skurczył, były różne relacje i „okazje”, ale ostatecznie – to żadna tajemnica – mój stan cywilny nie uległ zmianie.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo i politykę.
Cenisz naszą publicystykę? Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Wspominam o tym jednak nie po to, by się żalić, raczej, by zacząć szkic, który uznacie zapewne, Drodzy Czytający, za mój najbardziej optymistyczny tekst, a przynajmniej za jeden z najbardziej optymistycznych. Sprawa z wiekiem autora „Plejad” w momencie jego ślubu wróciła do mnie w ostatnich tygodniach, kiedy z dwoma znajomymi dyskutowaliśmy o „naszym spojrzeniu na rzeczywistość” (po kilku godzinach rozmowy bywa to ulubionym tematem wśród ludzi, którzy się dobrze znają, prawda?).
Pierwszy z nas stwierdził, iż nie lubi „tego całego smęcenia”, trzeba – zaznaczył, sam żonaty od ponad dziesięciu lat – „widzieć zwłaszcza jasne strony życia”. „Przyszłość będzie należała” do niego, skoro on się stara i „wychodzi jej naprzeciw”. Drugi z kolei przyznał, iż ostatnie lata były pasmem jego klęsk, zwłaszcza uczuciowych. Zawtórowałem mu, cytując pewien ujmujący wiersz Wacława Oszajcy, dokładnie ten dwuwers: „żadna kobieta nie kochała mnie / choćby przez jedną całą noc”. Panowie, mnie w sensie głębszym chyba też nie – powiedziałem. Pierwszy spojrzał na mnie z wyrzutem, na zasadzie „nie dolewaj oliwy do ognia”, drugi z lekkim uśmiechem. Wtedy rzuciłem coś, co obu wybiło z rytmu: no tak, nie mam obok siebie nikogo w sensie romantycznej relacji, a żart z wiekiem i ślubem się wyczerpał, ale po pierwsze: lubię swoje życie takim, jakie jest. A po drugie nie wiem, co przyniesie przyszłość; nie dam sobie ręki uciąć, iż tak, jak jest, będzie już zawsze.
Naprawdę nie mam pojęcia, i można rozszerzyć to na wiele dziedzin. Nie wiem choćby tego, jak w najbliższych latach ułożą się relacje Stany Zjednoczone – Rosja – Europa. Czy Trump (jeszcze bardziej) podpali świat i nastanie wojna? Nie wiem, kto zostanie papieżem, gdy Franciszek umrze (a jako 88-latek jest śmierci bliżej niż dalej…) lub abdykuje. Albo, z mniej poważnych obszarów, nie wiem kto wygra piłkarską Ligę Mistrzów bądź przyszłoroczne piłkarskie mistrzostwa świata. W każdej z tych kwestii mogę dywagować, sumiennie analizować dostępne dane, snuć przepuszczenia, formułować hipotezy, ale ostatecznie wszystko to będzie wróżeniem z fusów. Przewidywanie przyszłości to wróżenie z fusów, po prostu.

- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
Rozmawiając ze znajomymi, złapałem się na jednym, co naprawdę pewne: nic nie jest wykluczone. To prawda, tak już skonstruowany został ludzki mózg, iż szybko, zbyt szybko, dopuszczamy do siebie najczarniejsze wizje, jednocześnie próbując „oswajać” rzeczywistość, racjonalizować to, co trudne, czasem zupełnie niezrozumiałe. Tymczasem między naiwnym optymizmem a wyniszczającym pesymizmem istnieje trzeci szlak, choć ostatnimi czasy, przyznajmy, coraz trudniejszy i coraz mniej uczęszczany: otwartość na to, co przychodzi (albo do czego sami doprowadziliśmy takimi lub innymi decyzjami). Ale nie w znaczeniu: czekam na ciebie, droga przyszłości, i przywitam cię z uśmiechem, jakakolwiek będziesz. Raczej: zgadzam się, iż wciąż mi się wymykasz, iż nie zobaczę cię w pełnym świetle, dopóki nie nastaniesz. Żadne tam: co ma być, to będzie. Bardziej: co przyjdzie, to przyjdzie. Będziemy rozpaczać lub się cieszyć dopiero, gdy to nastąpi…
Otwartość i zgoda na niewiedzę zakładają również wytrzymywanie niepewności, rezygnację z serwowania wszem i wobec, także samemu sobie, najprostszych recept czy rozwiązań, w tym banalnych odpowiedzi. Obok „na pewno” istnieje jeszcze słowo „niewykluczone”, które – przynajmniej w moim mniemaniu – powinno wrócić do naszego codziennego słownika. Tak, świat znajduje się w tej chwili nad przepaścią (rozumiem lęk przed wojną, pochodzę z miejscowości położonej tuż przy granicy z Obwodem Kaliningradzkim), ale niewykluczone, iż jako ludzkość jeszcze znad niej zawrócimy, iż wydarzy się coś, co zatrzyma spodziewaną katastrofę. Warto też powtarzać do znudzenia jedno z prawideł historii: nic nie trwa wiecznie. Ani okres stabilizacji, ani władza dyktatorów.
Poza tym nie zapominajmy, iż nie wszystko zależy od nas, choć bardzo byśmy tego chcieli. Zrobimy wszystko idealnie, weźmiemy sprawy w swoje ręce, a i tak nasze marzenia czy plany posypią się jak domki z kart. Życie zabije sen. Choć może być też odwrotnie: w najgorszym momencie los nagle się odmieni. Nieprawdopodobne, ale możliwe.
I mnie zdarza się ulegać myśleniu, któremu blisko do defetyzmu. Wystarczy, iż ktoś bliski przez kilkanaście dni nie odpisuje na wiadomość, a w mojej głowie zaraz pojawia się myśl: z pewnością się obraził, nie ma innej opcji. Potem się okazuje, iż – no cóż – są inne opcje: był zwyczajnie zmęczony, zakręcony, przytłoczony obowiązkami, niepotrzebnie więc zakładałem, iż stało się coś złego.
Zgoda na inność. Rozmawiają Eliza Kącka i Damian Jankowski
Może to właśnie największe życiowe wyzwanie: być realistą i brać pod uwagę najczarniejsze scenariusze, ale absolutnie nie żyć nimi na zapas, zanim się spełnią. Bo może wcale się nie spełnią, to niewykluczone. Może „nie wiem” naprawdę oznacza, iż nie wiem, tylko i aż tyle?
Zresztą stwierdzenie to może stać się naszym towarzyszem w drodze, iść za nami krok w krok, czasem tuż obok, a czasem gdzieś daleko za nami. Żeby nie brzmieć teraz zbyt abstrakcyjnie: naprawdę nie mam pewności, dlaczego skończyła się jedna lub druga relacja w moim życiu. Albo czemu nastąpiło w nim to czy tamto. Mogę zakładać, wnioskować, przyznawać się do własnych błędów, ale nie wiem na pewno. I co? Nic, wiem tyle, iż się nigdy tak na sto procent nie dowiem. Staram się iść dalej z tym „nie wiem”, choć z każdym kolejnym rokiem (krokiem) na ścieżce się nie rozwidnia, raczej coraz na niej ciemniej, coraz więcej ograniczeń i strat…
Nie dźwięczy mi w uszach żadna optymistyczna, nakręcająca do życia piosenka. Nie da się ukryć, musicie mi wybaczyć. Ale też, co ciekawe, coraz mniej mam w głowie przytłaczających smutnych melodii. Ostatnio, w tej niezbyt przyjaznej końcówce zimy, słucham „Tom Traubert’s Blues” Toma Waitsa. A także… Iwaszkiewicza, ściślej: aranżacji jego wiersza „Nim przyjdzie wiosna” w wykonaniu Niemena. Podoba mi się ten finał:
I tylko przez sen
wyciągam ręce
– to mnie nie budzi,
nie chcę nic więcej –
bo wiem, iż jestem
w nieskończoności,
w morzu miłości
do ludzi.
To bardzo dobra puenta.