„Miłość w czasach zarazy”, czyli życie mądrzejsze od nas

5 dni temu
Zdjęcie: Wonder Woman


Kolumbijskie arcydzieło jest wariacją na temat mitu orfickiego. Orfeusz traci z rąk lirę i gubi drogę do Hadesu, Eurydyka nie może więc do niego wrócić. Przed laty powieść Márqueza stanowiła dla mnie niemałe wsparcie.

Tym, którzy minęli się z miłością. Albo tylko tak im się zdaje

Kiedy pod koniec życia zapytano Gabriela Eligia Garcíę, czy kiedykolwiek miał ochotę napisać powieść, odpowiedział, iż owszem, ale odstąpił od tego zamiaru, gdy dowiedział się, iż jego syn pracuje nad książką, którą on sam miał w głowie. Syn nazywał się Gabriel García Márquez, zaś ukończona powieść to „Miłość w czasach zarazy”. Ukazała się w 1985 r. w Bogocie, niecałe trzy lata po tym, jak jej autor odebrał Literacką Nagrodę Nobla. I rok po śmierci Gabriela Eligia, bez którego opisana na kartach powieści historia nigdy by się nie wydarzyła.

Fakty i ponad-fakty

Márquez wspominał później, iż historia ta towarzyszyła mu przez pół wieku, słyszał ją od dziecka, podawaną w różnych wariantach. Szczegóły różniły się w zależności od osoby, która opowiadała. Inaczej zapamiętała ją matka pisarza, Luisa Santiaga, nieco inaczej ojciec. To, co wspólne: rodzice Gabriela Garcíi poznali się podczas pogrzebu. Ona była szacowną panienką, córką pułkownika, on – biednym telegrafistą, owocem krótkiego romansu. On pisał do niej żarliwe listy miłosne, ona przez pewien czas uważała, iż to żarty.

Rodzina dziewczyny była oczywiście przeciwna temu związkowi – zarówno ze względu na nędzny status materialny adoratora, jak i jego sympatie polityczne (młody Eligio to konserwatysta bez przekonania, zaś ród Márquezów – zagorzali liberałowie). Para została rozdzielona na ponad rok. Mimo wszystko młodzi utrzymali ze sobą kontakt, cały czas wymieniając się telegramami. W końcu uzyskali zgodę na wspólne życie, ślub odbył się w 1926 r.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Fabuła „Miłości w czasach zarazy” opiera się na tej autentycznej historii. Ale Márquez nie byłby sobą, gdyby nie przetwarzał błyskotliwie faktów. Między innymi przesuwa czas akcji o ponad czterdzieści lat wstecz. W książce Fermina Daza – tak nazywa się bohaterka – bardzo wcześnie traci matkę, piecze nad nią sprawuje apodyktyczny ojciec, główny przeciwnik jej związku z Florentino Arizą, bękartem, samozwańczym poetą i pracownikiem poczty. W rzeczywistości na drodze temu uczuciu stała przede wszystkim Mina, późniejsza babka pisarza, którą wnuk litościwie w powieści pominął. W przypływie wściekłości zamachnęła się choćby kuchennym nożem na córkę. Kiedy zrozumiała, do czego mógł doprowadzić ten impuls, w ramach pokuty włożyła dłoń w rozżarzone węgle (to samo robi Amaranta w „Stu latach samotności”).

Kluczowa modyfikacja dotyczy czego innego: noblista opowiada historię związku swoich rodziców, ale w pewnym konkretnym momencie prawda wyraźnie rozchodzi się u niego z fikcją. Márquez robi coś przeciwnego do popularnych melodramatów: zamiast serwować pocieszenie i kompensować niewesołą prozę życia cukierkowym happy endem, raz za razem gmatwa opowieść. W wywiadach przyzna, iż jego matka i ojciec przestali być „literacko atrakcyjni”, gdy – z przygodami, ale dość gwałtownie – znaleźli się przed ołtarzem, założyli rodzinę, doczekali się jedenaściorga (!) dzieci. W książce dzieje się inaczej: los (pisarz?) rozdzieli bohaterów aż na pięćdziesiąt jeden lat, dziewięć miesięcy i cztery dni, a choćby dłużej…

Zresztą autor „Miłości w czasach zarazy” i w tym wypadku posłużył się autentycznymi wydarzeniami. Inspiracji dostarczyła mu relacja, którą przeczytał w gazecie (książkowi bohaterowie dowiadują się o niej z radia). Rzecz dzieje się w bodaj w Acapulco, na łódce. Przewoźnik zabija wiosłem parę staruszków, by zabrać im pieniądze, całe czternaście dolarów. W trakcie śledztwa policja odkrywa, iż zamordowani od czterdziestu lat spędzali ze sobą tygodniowe wakacje w tym samym miejscu, ale nie byli małżeństwem – oboje mieli swoje rodziny, dzieci, wnuki.

Cztery dekady utajonego uczucia – to zwykły romans, czy coś więcej? A jeżeli nie da się tego jednoznacznie rozstrzygnąć? jeżeli kontury znanych kategorii moralnych uginają się pod naporem życiowych triumfów i klęsk, satysfakcji i rozczarowań? No cóż, świat literatury zna aż za dobrze takie przypadki. Konstanty Ildefons Gałczyński nie dla żony stworzył przepiękny utwór z dwuwersem: „Cóżem winien, żem tak się nabłąkał, / żeby w końcu do ciebie przyjść”. Wiedzieliście o tym, prawda?

Ograć love story

Nie muszę się z tym kryć: „Miłość w czasach zarazy” to dla mnie genialna powieść, kilkakrotnie czytana, ukochana książka, najwybitniejsze, obok „Stu lat samotności”, osiągnięcie kolumbijskiego noblisty. Mój podziw jest tym większy, iż tym razem Márquez wchodzi na pole minowe, w przestrzeń, gdzie łatwo się potknąć, zapędzić w klisze, w utarte, banalne ścieżki. Cóż bowiem bardziej ogranego niż love story? A jednak autor „Jesieni patriarchy” i tym razem wychodzi z opresji obronną ręką, ba – triumfuje. Widzę co najmniej kilka elementów, które do tego triumfu doprowadziły.

Przede wszystkim Kolumbijczyk świadomie igra z gatunkową konwencją i językiem, zderza ze sobą stylistyki. Uśmiechamy się pod nosem, czytając, iż „o zmierzchu, w przygnębiającej chwili przemijania, znad mokradeł nadciągały nawałnice żądnych krwi komarów, a delikatne opary ludzkiego gówna, ciepłe i smutne, przywracały duszom mieszkańców poczucie nieodwracalności śmierci”[1]. Albo gdy natrafiamy na sąsiadujące ze sobą poważne sentencje („śmierć nie jest wyłącznie stałą możliwością, ale bezpośrednią rzeczywistością”) z sentencjami figlarnymi, na przykład: „Każdy przychodzi na świat z przypisaną sobie ilością rżnięć i jeżeli się ich nie wykorzysta, wszystko jedno z jakich przyczyn, z własnej czy z cudzej winy, dobrowolnie czy pod przymusem, traci się je na zawsze”.

Pod warstwą goryczy „Miłość w czasach zarazy” to jeden wielki pean na cześć nieprzewidywalności życia

Damian Jankowski

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Twórcy „Miłości…” nie opuszcza humor, nieodłączny towarzysz ludzkich losów. W powieści bywa on wulgarny i ordynarny, ale – znowu – w sposób zaskakujący. Weźmy konstrukcję głównych bohaterów. Przecież Fermina jest ciekawsza niż Florentino. To właśnie ona używa dosadnego języka, przejawia dystans do kościelnych bądź państwowych instytucji. Dowiadujemy się, iż od czasów szkolnych żywi przekonanie, iż „ludzie Kościoła pozbawieni są jakiejkolwiek cnoty pochodzącej z Bożej łaski”. Fermina umie wyrażać swoje zdanie, ma niepodrabialny styl bycia. Taka też była matka pisarza: z jego autobiografii wynika, iż Luisa Santiaga zapomniała o… dniu własnego ślubu i trzeba było ją budzić przed ceremonią. Jednocześnie ciepła i twardo stąpająca po ziemi dożyła prawie stu lat, zmarła dwa lata przed synem.

A Florentino Ariza? Márquez przez większość powieści przyjmuje co prawda jego perspektywę, ale i trochę się z niego nabija. Chodzi o to, iż chłopak, a potem coraz starszy mężczyzna, jest nieco oderwany od rzeczywistości. Od wczesnej młodości chodzi ubrany w czarny surdut, więc zawsze wygląda staro. Kiedy się zakochuje i potem, gdy mierzy się z odrzuceniem, jego bliscy mylą objawy zakochania z… cholerą. Matka wyciąga go pijanego z błota za uszy „jak cielaka”. Florentino pisze ckliwe wiersze miłosne i listy, oferując te swoje zdolności miejscowym kochankom, i sam sobie odpowiada na pełną uniesień korespondencję (zatrudniają go obie strony), ale nie zdąży się na tym dorobić, bo sentymentalne czasy nagle przemijają. Wcześniej młodzieniec zostaje wyrzucony z orkiestry – jako przepełniony uczuciem skrzypek ni stąd, ni zowąd zaczyna grać w świątyni miłosne walce…

To Ariza jest w książce stroną, która przez dekady rozpamiętuje nastoletnie uczucie, nie pozwala mu się ulotnić. Rzadko, coraz rzadziej – i to z daleka – widuje Ferminę. Ale ona mu się przecież śni. Albo jeszcze inaczej: Florentino zatrzymuje w sobie jej obraz, widzi ją ciągle niejako po raz pierwszy, na granicy jawy i snu, analogicznie jak w jednej ze scen filmu „Wonder Woman” (2017) lotnik spogląda na tytułową bohaterkę chwilę po odzyskaniu przytomności. Nie wie, czy widzi anioła, czy człowieka; czy sam znalazł się w niebie, czy dalej przebywa na ziemi. I Florentino Ariza w pewnym sensie też tego nie wie.

O szczęściu i smutku z Magdą Umer rozmawia Damian Jankowski

Myliłby się jednak, kto by go posądzał o czysto platoniczne uniesienia i seksualną wstrzemięźliwość. Mężczyzna odkrywa co prawda – o czym śpiewał Neil Young – iż tylko miłość potrafi złamać serce, ale równocześnie, iż miłość niespełnioną można zagłuszyć przyziemną namiętnością. Dla świata jest dziwakiem, tymczasem kobiety widzą w nim „samotnika potrzebującego miłości”. Efekt? W ciągu pół wieku wypełni dwadzieścia pięć zeszytów sześciuset dwudziestoma dwoma zapisami miłości trwalszych niż przelotne znajomości. Wynik ten osiąga „odwieczny – jak sam o sobie myśli – małżonek” Ferminy. Odwieczny, tylko trochę niewierny…

Zatracenie Arizy w namiętnościach jest skrajnie przerysowane, choć coś z tego nienasycenia kolumbijski pisarz musiał obserwować w swoim ojcu. Zaraz po ślubie – dopiero wtedy – Gabriel Eligio przyznaje się żonie, iż ma już dwójkę dzieci z dwiema kobietami, potem (już w małżeńskim życiu) spłodzi jeszcze dwójkę z romansów. W swojej autobiografii Márquez nazwie działania rodzica „najbardziej jałową odmianą samotności” i wyrazi wobec niego politowanie.

Przegram z samym sobą

Jest w „Miłości w czasach zarazy” coś, co zawsze mnie fascynowało, od pierwszej lektury: jakaś świadomość ciężaru życia i wstręt do oczywistych wniosków. Florentino i mąż Ferminy stają się śmiertelnymi wrogami? Wcale nie, widują się przy różnych okazjach, kurtuazyjnie rozmawiają, okazują sobie szacunek, ostatecznie obaj są „ofiarami tego samego przeznaczenia, dzieląc los wspólnej namiętności”. A czy Fermina po śmierci męża, kiedy w swoim domu spotyka adoratora z młodości, rzuca mu się na szyję? Nic z tych rzeczy – każe mu się wynosić. I tak dalej, i tak dalej.

Najbardziej druzgocąco wypada moment zerwania tej młodzieńczej miłości. Na drodze do szczęścia nie staje bohaterom tak naprawdę ani rodzina, ani fatum, ani Bóg, tylko „otchłań rozczarowania” – rozczarowania, którego Fermina doznaje na widok ukochanego po kilkumiesięcznej rozłące: „W jednej sekundzie objawił jej się w całej okazałości ogrom własnej pomyłki i przerażona zadała sobie pytanie, jak mogła przez tyle czasu, z takim okrucieństwem nosić w sercu podobną chimerę”. Coś się skończyło. Florentino nie zostaje pokonany przez lepiej sytuowanego konkurenta, o nie. Po prostu w jednej chwili jego czar pryska. Chłopak przegrywa z samym sobą; z surowością tego, co nazywamy życiem.

Promocja!
  • Wojciech Marczewski
  • Damian Jankowski

Świat przyspiesza, ja zwalniam

39,98 49,98
Do koszyka
Książka – 39,98 49,98 E-book – 35,98 44,98

Zresztą bohaterowie powieści najsilniejsze ciosy odbierają od Czasu. Niby wiedzą, iż „pamięć serca unicestwia złe wspomnienia”. Nie zmienia to faktu, iż trwanie ludzkiego życia na ziemi jest bezdusznie ograniczone. Przejmująco wypada fragment, w którym zdaje sobie z tego sprawę Florentino Ariza:

Owego popołudnia, kiedy ujrzał jaskółki na elektrycznych drutach, przyjrzał się ponownie swej przeszłości, od swego najdawniejszego wspomnienia począwszy, przejrzał swoje przygodne miłostki, niezliczoną ilość przeszkód, które musiał pokonać, aby osiągnąć wysokie stanowisko, olbrzymią ilość przypadków, jakie mu się przydarzyły w związku z jego nieugiętym postanowieniem, iż Fermina Daza musi należeć do niego, on zaś do niej, ponad wszystko i wbrew wszystkiemu, i wtedy dopiero odkrył, iż życie mija. Poraził go, aż po trzewia, oślepiający deszcz, z rąk wypadły mu narzędzia ogrodnicze i musiał oprzeć się o mur cmentarny, żeby nie powalił go pierwszy cios starości.

– O kurwa! – powiedział sam do siebie. – To wszystko było trzydzieści lat temu.

Tak jest, bohaterowie powieści starzeją się, stają się coraz słabsi, coraz bardziej zmęczeni, coraz bardziej bezradni. Przypadkiem natkną się na siebie w kinie – oboje w czyimś towarzystwie – i będą się dziwili w duchu, jak bardzo się zmienili, jak mocno przemijanie odcisnęło na nich swoje piętno. Później Florentino zacznie się lękać, iż marzenie jego życia może nie doczekać się spełnienia, bo on lub ukochana umrą, zanim zostaną parą. Fermina zaś będzie sobie wyrzucać, iż śmierdzi „starą babą”.

Niewiarygodne i ludzkie

Ilu czytelników w ostatnich czterech dekadach przejrzało się w arcypowieści Márqueza jak w lustrze? Ilu kiwało ze zrozumieniem głową na małżeńską p(r)ozę życia Ferminy albo na zagłuszanie miłosnego bólu przez Florentina? Ilu dostrzegało w obojgu subtelną grę, jaką podejmujemy z losem i ze światem?

Sam po raz pierwszy czytałem „Miłość…” zaraz po studiach, w bezsenne noce, kiedy musiałem zmierzyć się z tym, iż kochać kogoś oznacza czasem pozwolić mu odejść. Pamiętać – i żyć dalej. Czy kolumbijskie arcydzieło nie jest w końcu przewrotną wariacją na temat mitu orfickiego? Orfeusz traci z rąk lirę i gubi gdzieś drogę do Hadesu, Eurydyka nie może do niego wrócić, albo tak im się tylko zdaje. Wtedy, prawie dekadę temu, opowieść ta stanowiła dla mnie niemałe wsparcie.

Promocja!
  • Małgorzata Łukasiewicz

My, czytelnicy

36,00 45,00 Do koszyka

Teraz, podczas ponownej lektury, przeżyłem mini-olśnienie. Dotarło do mnie, iż pod warstwą goryczy „Miłość w czasach zarazy” to jeden wielki pean nie tyle na cześć tytułowego uczucia, ile na cześć samego życia i jego nieprzewidywalności. Miłość miewa wiele faz i odcieni, to prawda, zdaje się mówić Márquez, ale zwróć uwagę, czytelniczko bądź czytelniku, na rzecz jeszcze ważniejszą. Jak nieuchwytne jest życie samo w sobie. Nazywasz jakąś relację niespełnioną, niedokończoną, nieudaną. W porządku, ale masz pewność, iż taką będzie już zawsze?

Dobrze byłoby się zatrzymać nad pozornie prostym stwierdzeniem „nie wiadomo” i wyciągnąć z niego wnioski – pocieszające lub zasmucające, a może jednocześnie i takie, i takie. Naprawdę nie wiadomo, co na przestrzeni lat czy dekad jeszcze nam się przytrafi. Dokąd zawiodą nas wybory, których dokonaliśmy, albo które inni dokonali za nas. Sądząc w ludzkich kategoriach, może przegramy, a może wygramy. Stracimy lub nieoczekiwanie zyskamy.

Nic nie jest do końca przesądzone. Czy znajdziemy się wreszcie kiedyś poza zasięgiem ograniczeń i rozczarowań? A może utracona miłość odnajdzie nas na samym końcu, przyjdzie po sezonie, w ostatniej chwili? Nie wiadomo. Niewykluczone, iż będziemy musieli kroczyć w ciemności i westchniemy jak staruszka Fermina Daza: „To niewiarygodne, jak można czuć się szczęśliwą przez tyle lat, mimo tylu kłótni, tylu upierdliwości i tak naprawdę, kurwa, nie wiedzieć, czy to miłość, czy nie”. Niewiarygodne, ale jakże ludzkie.

Droga jest zawsze ta sama, wiedzie przez trudną sztukę działania i sztukę niedziałania, przez trenowanie otwartości na to, co się wydarza, przez ciągłe pobudzanie zmysłów. Z nadzieją, iż „życie jest mądrzejsze od nas wszystkich”. I iż to nie śmierć, a życie nie ma granic.

[1] Wszystkie cytaty z „Miłości w czasach zarazy” podaję za wydaniem w tłumaczeniu Carlosa Marrodána Casasa, Wydawnictwo Muza, Warszawa 2023.

Idź do oryginalnego materiału