Wczoraj się dowiedziałem, iż w 2023 umarła moja nauczycielka angielskiego z czasów uniwersyteckich, Monika Takeuchi. Bardzo dobrze wspominam zajęcia z nią na drugim, a moim pierwszym, roku studiów, uważam nawet, iż były to (dla mnie, pogrążonego wówczas po raz pierwszy w nocy choroby) najlepsze zajęcia, jakie w ciągu tego roku miałem, lepsze od gramatyki greckiej i łacińskiej, i literatury. Oczywiście, ja wtedy z angielskiego byłem beznadziejny, w szkole co roku mieliśmy jednego anglistę, i po czterech latach byłem co najwyżej w stanie dukać i mylić w wymowie uncle z ankle, o czytaniu tekstów nie wspominając. Mrs Takeuchi była jedną z dwóch najlepszych nauczycielek angielskiego, spośród sześciu, jakich miałem.
Drugą była Alicja Sieńska z II klasy liceum, o której kiedyś pisałem, ta, która czytała nam w oryginale Wordswortha i mówiła o bibliotece w British Council. Wiele lat po tym, jak opuściłem szkołę (spotykaliśmy się jeszcze, kiedy miałem tam praktyki, i dzieliliśmy się chrupkim pieczywem), popełniła samobójstwo. Kto może, niech wspomni ją w modlitwie, to był naprawdę wspaniały pedagog i bardzo sympatyczny człowiek. (Czy powinienem teraz napisać: pedagożka?) Pisaliśmy do niej listy po angielsku, opowiadania...
Pozostałych nauczycieli, trzech panów: Odlewanego, Rozmysłowskiego i Krasowskiego nie wspominam dobrze, bo więcej mówili po polsku niż po angielsku, metody dydaktyczne mieli beznadziejne, a do tego bywali niesprawiedliwi. Została jeszcze jedna nauczycielka, adekwatnie była OK, i to ona jako pierwsza mnie uczyła angielskiego, była bardzo dobra i wyrozumiała (cała klasa oprócz trzech osób już się gdzieś kiedyś uczyła angielskiego), chociaż nie miała tego charyzmatu, co panie Sieńska i Takeuchi. Z tej pierwszej klasy pamiętam, jak na klasówce ze słuchu napisałem: Openion your books. I chyba mi to choćby zaliczono. No i naukę Jingle bells.