Zatrzymajmy się na chwilę przy chrześcijańskiej idei miłości „aż do śmierci”, czyli w punkcie, gdzie posłuszeństwo Syna wobec Ojca sięga ideału. Dość osobliwy to ideał, biorąc pod uwagę, iż chodzi o miłość. Kochaj mnie, aż nic z ciebie nie zostanie? Albo: będę cię kochał, aż nic nie zostanie ze mnie? Chcecie takiego partnera?
W tym wyobrażeniu jest oczekiwanie całkowitej przystawalności i braku różnic: ten, kto kocha, ma spełniać potrzeby tego, kogo kocha. Moje się liczy, twoje nie bardzo, bo masz się bez reszty podporządkować. Do tego stopnia, iż ostatecznie zaprzeczysz sobie, aż do śmierci na krzyżu.
Jesteśmy w kręgu wyobrażeń sadomasochistycznych. Nie chodzi wcale o grę erotyczną, w której partnerzy umawiają się ze sobą, ale o przemoc w toksycznej relacji. Nie żartuję. Pewnie wszyscy widzieliście rysunki w stylu sado-maso? Postacie w obcisłych skórach, w których nie sposób się poruszać, na obcasach, w butach, które nie pozwalają zrobić kroku, w kajdankach, spętane.
W sadyzmie i masochizmie chodzi chyba o bliskość, którą trudno osiągnąć w inny sposób. Nie jestem psychologiem, ale tak to czuję. Kiedy nie można się do drugiego człowieka zbliżyć, kiedy drugi nie odpowiada na nas, nie zauważa, nie daje uwagi, nie pozostaje nic innego, jak go do tego zmusić. Nie chcesz krzyczeć z rozkoszy ze mną, to będziesz krzyczeć z bólu. Coś takiego. Wreszcie przynajmniej zareagujesz. Będę dla ciebie obecny, bo nie będziesz mieć innego wyjścia.
W drugą stronę wygląda to tak samo, tyle iż w lustrzanym odbiciu. Skoro brakuje bliskości, to może zgodzę się na bliskość w przemocy. W końcu, jak ktoś jest zły, karze czy bije, to przynajmniej się mną zajmuje. Niech będzie choćby taka intymność.
Miłosny, spontaniczny przepływ emocji pozostaje zablokowany. Nie ma uwagi dawanej dobrowolnie, otwarcia na partnera, czułości ani z drugiej strony zgody na to, iż ktoś jest nam potrzebny, iż można mu zaufać i bezpiecznie mu się oddać.
Oficjalnie Bóg chrześcijan daje uwagę, miłość i czułość. Może do niego przyjść każdy grzesznik. Ale jak się spojrzy na rzeźby i obrazy w kościołach albo poczyta o Męce Pańskiej, to jakoś trudno w to uwierzyć. Trzeba bardzo konsekwentnie zamykać oczy, żeby nie widzieć, o czym mówią wizerunki ukrzyżowanego i męczenników. To nie jest opowieść o miłości, w której partnerzy są wolni, spotykają się dobrowolnie i dają sobie czułość. Odwrotnie, Jezus jest przybity do krzyża, spętany i umęczony, bezradny i bezbronny jak dziewczyny z sadomasochistycznych wyobrażeń. Albo – to druga strona medalu – siedzi na tronie, władczy i daleki, wywyższony i oczekujący hołdów. I zdaje się, iż to właśnie przyciąga i sprawia przyjemność, jest wzorem przeżywania świata i relacji.
Podobnie ma się rzecz z obrazami piekła. Piekło nie jest teraz modne, ale było obecne w moim katolickim wychowaniu i mam wrażenie, iż ciągle żyje w wyobrażeniach chrześcijan. Któryś ze świętych pisał, iż przyjemnością zbawionych będzie oglądanie mąk potępieńców jak w rzymskim teatrze. Mamy do czynienia ze skrajnie okrutnymi fantazjami, agresywnymi i brutalnymi. Kiedy ktoś sobie coś takiego wyobraża i – na każdej mszy, co tydzień albo częściej – głęboko przeżywa obraz krzyża jako ideału miłości, to jednak o czymś świadczy.
A więc: dać się przywiązać, unieruchomić, ukrzyżować, żeby przypodobać się Ojcu, żeby go poczuć. Jak bije, to kocha! A jak nie bije, to sam się skatuję i będę sobie wyobrażał, iż dzięki temu zwraca na mnie uwagę. W Kościele odbywa się to nieustannie. Bóg jest przecież dla wiernych wielkim nieobecnym. To kochanek, który nie odpowiada tym, co do niego wzdychają.
Trudno usłyszeć głos Boga, o którym księża mówią z ambon. Skoro słyszeć trzeba, a przecież nie można, pozostaje tylko stworzyć sobie taki głos. Nie ma rady, za to są gotowe wzory. Już sama relacja z kimś, kto nie daje uwagi, a jednocześnie ma bardzo wygórowane wymagania, każe myśleć o gabinecie sado-maso.
Pamiętam z lekcji religii jeszcze w szkole podstawowej opowieści o świętych, którzy zakładali „pas kolczasty”. Mówiono o tym ze zgrozą, a jednocześnie z podziwem, i myśmy ze zgrozą i podziwem słuchali. Święci pokutowali za grzechy swoje i innych. Już jako dzieciaki byliśmy głęboko przekonani, iż trzeba koniecznie cierpieć, żeby przebłagać Boga. Najlepiej dobrowolnie. Umartwiać się jak św. Jan Maria Vianney. To on, zdaje się, nosił ten pas, podobno kolce wrosły mu w ciało. Droga do autodestrukcyjnych, masochistycznych zachowań stała przed nami otworem i wskazywali ją nam nasi przewodnicy duchowni.
Nawiasem mówiąc, „pas kolczasty” można sobie kupić. Są klienci, jest sklep. Cilice ze stali chirurgicznej na udo: jedyne sto pięćdziesiąt złotych. Za siedemset model na talię z ostrzonymi kolcami.
Katolikom tęskno za ascetyczną surowością. Na przykład Tomaszowi P. Terlikowskiemu: „Nie ma powodów, by sprawdzone przez wieki sposoby radzenia sobie z pokusami (nawet jeżeli są one tak nienowoczesne jak biczowanie, włosiennica czy lodowate prysznice) nie były przez cały czas propagowane w seminariach. To, co pomagało w osiągnięciu świętości św. Franciszkowi czy Benedyktowi, może pomagać także ludziom współczesnym”.
Nie byłbym taki pewny, czy pomagało… Ale wróćmy do tematu: w samoumartwieniu, czyli masochizmie, czekało zjednoczenie z nieobecnym Bogiem. Podstawową formą samoumartwiania była praca nad sobą według katolickiej metody.
Kiedy przygotowywałem się do pierwszej spowiedzi, miałem dziewięć, może dziesięć lat. Raczej dziewięć, bo to były pierwsze pogadanki o grzechu, jakie w ogóle przeszedłem. Pamiętam swoje oburzenie i prawdziwy wewnętrzny sprzeciw, kiedy dowiedziałem się, iż można grzeszyć myślą. Co komu do tego, co myślę?! Okazało się jednak, iż Pan Bóg się tym interesuje. Broniłem się i postanowiłem nie spowiadać się z myśli. Basta! W moim dziecięcym odczuciu to był mój teren. Nikomu nic złego nie robiłem i nikomu nic do tego! W końcu jest różnica, czy pomyślę, iż komuś przykopię, czy rzeczywiście mu przykopię. Mogę nie biegać z kolegami oglądać plakatów z „Playboya”, które panowie hydraulicy trzymali w swojej kanciapie i było je widać przez piwniczne okienko, ale zabraniać mi o nich pomyśleć to już przesada! Byłem przywiązany do pewnych fantazji i broniłem ich jak niepodległości.
Niestety, moje argumenty nie trafiały do siostry Angeliny i autorytet uparcie stał przy swoim. Pojawiła się też groźba: zatajanie grzechów na spowiedzi to też bardzo ciężki grzech. Musiałem się poddać; to nie była walka na siły dziewięciolatka.
A jak się poddałem, to przepadłem z kretesem. Wymagania oplatały mnie jak najciaśniejszy gorsecik i nie pozwalały się poruszać. Każde następne ustępstwo oznaczało bezlitosne zaciskanie sznurów.
Rachunek sumienia „dla dziecka pierwszokomunijnego”, czyli dla dziesięciolatka:
Podziękuj Panu Bogu za to, iż jest twoim kochającym Ojcem. Zastanów się:
Czy myślisz o Nim? Czy mówisz Mu, iż Go kochasz? Czy ufasz Mu, iż troszczy się o ciebie?
Czy modlisz się codziennie? Czy w modlitwie pamiętasz o swoich bliskich?
Czy na Mszy świętej starasz się skupić, słuchasz czytań i Ewangelii i nie przeszkadzasz innym?
Jak często przystępujesz do spowiedzi? Czy nie zaniedbujesz tego sakramentu?
Wszystko postawione na głowie. To dziecko ma się troszczyć o „kochającego Ojca”, a nie na odwrót, i to na dziecku spoczywa odpowiedzialność za tę relację. Wypisz wymaluj jak w relacji sadomasochistycznej. Będzie dobrze, jeżeli potrafisz się tatusiowi przypodobać. Masz postępować tak, żeby sprawiać mu przyjemność i zaspokajać jego oczekiwania. Robić, co każe, bo inaczej ciężko zawinisz i kara cię nie minie. I jeszcze: „Zdarza się, iż zasmucamy Boga – Dobrego Ojca, iż nie słuchamy Go i grzeszymy. Pan Bóg nie chce, abyśmy od Niego odeszli. Czeka z utęsknieniem na powrót grzesznika”.
A oto niektóre z zaledwie sześćdziesięciu czterech pytań skierowanych do dzieci, żeby uświadomiły sobie, czym „zasmucają Dobrego Ojca”:
Czy ty kochasz Boga ponad wszystko?
Czy pamiętasz, iż w Chrzcie świętym stałeś się dzieckiem Boga?
Czy wierzysz w to, iż Bóg tak cię kocha jak najlepszy Ojciec?
Czy dziękujesz Bogu za wszelkie dobro?
Czy modlisz się codziennie rano i wieczorem?
Czy myślisz o Bogu na modlitwie?
Czy w niedziele i święta chętnie idziesz do kościoła na Mszę Świętą?
Jak uczestniczysz we Mszy Świętej?
Jak często przyjmujesz Pana Jezusa w Komunii Świętej?
Jak wygląda twoje przygotowanie i dziękczynienie po Komunii Świętej?
Czy imię Boże i Świętych wypowiadasz z szacunkiem?
Czy zawsze chodzisz na religię? Jak w niej uczestniczysz? Jak prowadzisz zeszyt?
Czy nie wstydzisz się swojej wiary?
Czy potrafisz jej bronić?
Jak zachowujesz się w niepowodzeniach i cierpieniu?
Czy ufasz Bogu?
Trochę duszno, co? choćby z prowadzeniem zeszytu można sobie jakoś poradzić, choć przyznam, iż szło mi to opornie, z każdą stroną gorzej… Z mszą w niedzielę albo z modlitwą rano i wieczór też. Ale żeby chodzić do kościoła chętnie, kiedy właśnie lecą po Teleranku Czterej pancerni? Trzeba było się zmusić nie tylko do mszy, ale właśnie do tego „chętnie”. Chodziło o bardzo głęboką kontrolę. Totalną, bo co to znaczy „pamiętać, iż stałeś się dzieckiem Boga”? Należało o tym ciągle pamiętać i odpowiednio się zachowywać. A zgrzeszyć można, jak wiemy, „myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem”. No i uczuciami: „Czy kochasz Boga ponad wszystko?” i „Jak zachowujesz się w niepowodzeniach i cierpieniu?”.
Mało? To jeszcze jedna dawka:
Czy nauka jest dla ciebie ważniejsza niż zabawa?
Czy umiesz pokonać swoje lenistwo?
Czy często szukasz wymówek, żeby czegoś nie zrobić?
Czy jesteś uparty?
Czy łatwo wpadasz w gniew?
Czy potrafisz z czegoś zrezygnować, umartwić się?
Do dzisiaj szukam wymówek, żeby czegoś nie zrobić, i na szczęście zdarza mi się czasami szczęśliwie jakąś znaleźć. Lenistwo uważam za oznakę zdrowia fizycznego i psychicznego. A bez żartów – czy aby nie za daleko? Nie pytają, czy się uczysz, czy nie, ale co jest dla ciebie ważniejsze. Jak zabawa, to już grzech. Dziecko, dla którego nauka jest ważniejsza niż zabawa, które pokonuje lenistwo, nie szuka wymówek, żeby czegoś nie zrobić, nie jest uparte, nie wpada w gniew, a na dokładkę potrafi zrezygnować z przyjemności i umartwić się, to musi być naprawdę bardzo, ale to bardzo smutny widok. Jak z gabinetu sado-maso. Spętane, bezradne, bezbronne.
Rytuał spowiedzi wyglądał tak: staliśmy w kolejce do konfesjonału. Dość przestraszeni, jak pamiętam. Trzeba było pokonać wstyd i powiedzieć o rzeczach, o których wcale nie chciałem nikomu mówić. A przedtem uklęknąć – w wyobraźni przed Bogiem, a realnie przed jakimś facetem, w moim przypadku konkretnym i znajomym, przyjąć od niego „pokutę”, a potem pocałować w stułę.
Jak się pokłócę z córką, bo coś nabroiła, to na przeprosiny się przytulamy. Zróbcie eksperyment i wyobraźcie sobie własne dziewięcioletnie dzieci, jak was przepraszają: najpierw na kolana, potem wyznać wszystko, kara i na koniec cmok ojca rękę. Kto by tak chciał? A może lepiej: co czujecie?
Ja mam poczucie poważnego nadużycia, czegoś sadystycznego. Kim byłbym dla dziecka, które przede mną klęczy? Kimś, komu trzeba się bez dyskusji podporządkować. Taka bliskość mnie nie satysfakcjonuje. Jak dziecko zrobi coś, co mnie zaboli, wolałbym, żeby nie wpadało w poczucie winy, bo nie o to tu chodzi. W trudnych sytuacjach z córką mam wrażenie, iż blokuje się czułość – jej dla mnie, bo jest z jakichś powodów wściekła, i czasami moja dla niej. Jak odzyskamy dostęp do tego, co miękkie i życzliwe, to potem już się układa. Rozumiemy się, potrafimy sobie nawzajem przebaczyć, uczucia płyną. Ja wiem, iż jestem dla niej ważny, i ona wie, jak ważna jest dla mnie. Na kolanach jakoś tego nie widzę.
W pozycji na kolanach jest coś z impotencji, nieumiejętności kontaktu, którą trzeba nadrabiać wymuszeniem. Jak w zadawaniu bólu, kiedy nie można dać rozkoszy. Zmuszę do posłuszeństwa, bo nie umiem zrozumieć, poczuć, co się dzieje, zgodzić się, iż może być trudno i iż mam do czynienia z człowiekiem innym niż ja sam. Złamię, bo nie umiem sam się ugiąć. Na kolanach czułbym się złamany.
Kościół daje wzorce, a potem każdy sam buduje sobie według nich maszynkę do samoumartwiania i bawi się nią w domowym zaciszu. Autodestrukcja i euforia same się napędzają. Po agresji przychodzi poczucie bliskości – niestety złudne. Zupełnie jak cykle przemocy w rodzinie – po kłótniach, bezgraniczna miłość, po bezgranicznej miłości – bicie. I tak aż do wizyty u psychoterapeuty.
Agresję – w imieniu Pana Boga – aplikują nam księża i katoliccy wychowawcy albo aplikujemy ją sobie sami. Unikamy grzesznych uczynków i myśli, kontrolujemy się do utraty tchu, tłumimy, egzorcyzmujemy. Wyżej na paluszki! Jesteśmy wściekli i czujemy się winni, więc padamy na kolana. Sami jesteśmy dla siebie srogim ojcem i w jego imieniu sprawiamy sobie burę. Po burzy słońce, wyobrażamy sobie, jak On nam przebacza. Rozpacz z powodu grzechów zamienia się w euforię. Akty strzeliste, mocne postanowienia poprawy, pełna harmonia – niestety tylko z Bogiem, ze sobą nie bardzo. Więc od nowa, w koło Macieju – przychodzą upadki. Trzeba zacisnąć gorsecik, może sprawić sobie włosiennicę.