Pragnienie męczeństwa

3 miesięcy temu

Może pamiętacie awanturę o obraz w katedrze w Sandomierzu? Poszło o scenę, na której Żydzi zabijają chrześcijańskie dzieci na macę. Czysty antysemityzm, adekwatnie nie ma o czym mówić. Obraz w końcu zasłonięto, a na kurtynie powieszono portret Jana Pawła II.

Fot. Wikimedia Commons

Ale nie tym chcę się teraz zająć. Warto popatrzyć na obrazy, których nie zasłonięto, czyli na te, które nikogo nie dziwią. A czego tam nie ma! Kalendarium przedstawia męczenników: jednemu wyciągają jelita z rozciętego brzucha, drugiego obdzierają ze skóry, trzeciemu wydłubują sztyletem oko. Dużo krwi, sadyzm, pachnie gwałtem.

Prawdę mówiąc, nie wiadomo, dlaczego tam wpuszczają dzieci. To przecież czyste porno.

Sam jako mały chłopiec – miałem wtedy z pięć lat – patrzyłem jak zahipnotyzowany na obraz przedstawiający ukrzyżowanie w kościele św. Trójcy na Czerniakowie w Warszawie. Szczególnie przyciągało mnie dwóch „łotrów”. Widać było, iż bardzo cierpią, mieli powykręcane ręce, wiercili się na tych swoich krzyżach jak robaki na haczyku. Jeszcze nic nie rozumiałem z tego, co dzieje się przy ołtarzu, ale już łykałem przynętę.

Pamiętam, iż okropnie się w kościele nudziłem. Mama zabierała mnie czasem na mszę i to była chińska tortura. Nie mogłem usiedzieć na miejscu i trzeba mnie było uspakajać i strofować. Wszystkie drogi ucieczki pozostawały odcięte. Przyglądali się temu ukrzyżowany Chrystus i „łotrzy” z obrazu.

Krzyż mnie fascynował, bo to była przecież moja własna historia. Ja też musiałem ukrzyżować w sobie pięciolatka, zrobić z nim coś, żeby wreszcie przestał się wiercić, poradzić sobie z jego żywotnością. Kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, przestaje mnie dziwić, iż chrześcijaństwo ma za symbol właśnie ukrzyżowanie: śmierć przez unieruchomienie.

Nieruchomy i pogodzony z tą nieruchomością Chrystus był najstraszniejszy. W jego bezruchu była bezwarunkowa kapitulacja, którą podsuwały i wymuszały otaczające mnie ze wszystkich stron obrazy krzyża. „Łotrzy” mieli w sobie jeszcze coś ludzkiego. Ale w kościele wszystko co ludzkie jest nam obce.

Jak wiadomo, „łotrów” było dwóch: „dobry” i „zły”. Tak zwany „zły łotr” zachowywał się, jak przystało na zdrowego człowieka, czyli stanowczo nie zgadzał się na swój los i protestował. Powiedzmy śmiało – bronił własnego życia, choć znalazł się w sytuacji beznadziejnej. Nie ulegało wątpliwości, iż nikt go już z tego krzyża nie zdejmie, ale w jego niezgodzie tliła się wciąż obrona prawa do żywotności i do odczuwania. On wrzeszczał, tak jak ja chciałem, ale już nie mogłem, iż tego się nie da wytrzymać, iż tu się nie da spokojnie wysiedzieć. Bronił przynajmniej prawa do wściekłości, która w tej całej sytuacji była najbardziej zakazana.

Właściwy do naśladowania przykład dawał „dobry łotr” i to on wskazywał słuszną drogę. Podawał zatrute jabłuszko: skosztuj i zanim się zorientujesz, będziesz jak sparaliżowany. Święty Łukasz Ewangelista przedstawia to tak:

Jeden ze złoczyńców, których [tam] powieszono, urągał Mu [Jezusowi – T.Ż.]: „Czy Ty nie jesteś Mesjaszem? Wybaw więc siebie i nas”. ale drugi, karcąc go, rzekł: „Ty choćby Boga się nie boisz, chociaż tę samą karę ponosisz? My przecież – sprawiedliwie, odbieramy bowiem słuszną karę za nasze uczynki, ale On nic złego nie uczynił”. I dodał: „Jezu, wspomnij na mnie, gdy przyjdziesz do swego królestwa”. Jezus mu odpowiedział: „Zaprawdę, powiadam ci: Dziś ze Mną będziesz w raju”. (Łk, 23, 39–42)

Pozostało mi wspomnienie – tak to musiały tłumaczyć siostry katechetki – iż „zły Łotr” obrażał Pana Jezusa, który cierpiał przecież także za niego. Cały ten obrazek to był chwyt, z którego nie sposób było się uwolnić. Jak w piosence: „I założył mu nelsona, mokra plama była z niego!”. Jako pięcioletni dzieciak byłem całkowicie skołowany i nie miałem najmniejszych szans, żeby się z tego wyplątać. Pocieszam się, iż choćby dorośli przeważnie nie mogą sobie poradzić.

Przy grzecznym Panu Jezusie nikt nie jest w porządku. Nie było sposobu, żebym w kościele zachowywał się jak należy, to było ponad siły. Stąd wniosek, iż jeżeli dostawałem po uszach, to „sprawiedliwie, odbierałem bowiem słuszną karę za swoje uczynki” – żeby sparafrazować Ewangelię. Najchętniej powtórzyłbym za tym drugim: jeżeli jesteś Mesjaszem, „wybaw więc siebie i nas”. Przecież można wyjść do parku, pójść na lody, pograć w piłkę – cokolwiek, byleby tu nie siedzieć.

I tu trzeba zwrócić uwagę na osoby trzecie, a konkretnie na moją mamę. Nie była sroga, ale chyba uważała, iż godzinka w kościele to nic złego, może choćby dobre ćwiczenie wychowawcze. Kościół przecież niczego złego nie uczy.

A ja, gdy już wylądowałem pod tym obrazem, potrzebowałem mamy, bo nikt sam ze sobą nie da rady zrobić tego, do czego mnie tu zachęcano. Byłem jak niewolnik z Asterixa: „jestem zmęczony, potrzebuję parę batów…”. Sam się do krzyża nie przybijesz!

Nie sposób się samemu wykastrować i unieruchomić, a przynajmniej nie do końca. Zawsze zostanie coś, co wystaje, jakaś część, którą należałoby odciąć i odrzucić, jakieś buntownicze emocje, odruchy, myśli albo, nie daj Boże, uczynki. A stojąc przed idealnie nieruchomym Chrystusem nie sposób zaprzeczyć, iż one są nasze, więc wciąż jesteśmy winni. Potrzebny jest ktoś, kto dokona egzekucji za nas – na nas. Bez bata ani rusz. Bat może być – i z reguły jest – polukrowany, zaprawiony słodyczą i czułością. Wtedy trudniej o bunt.

Jesteśmy przy pragnieniu, które trawi pobożnych chrześcijan: pragnieniu męczeństwa. Wszyscy, którzy mieli kontakt z Kościołem, dobrze to znają. Błogie miny męczenników, których oprawcy przyciskają widłami do rusztu jak św. Wawrzyńca, przytwierdzają do krzyży jak św. Piotra albo Andrzeja, wiążą, obcinają członki, ćwiartują, i okaleczają. Niezmiennie okrutnie okaleczają! Św. Agata pokazuje z dumą obcięte piersi na talerzu, szczyci się ranami. Właśnie w okaleczeniu jest przyjemność. I w śmierci, bo wreszcie ktoś z zewnątrz unieruchomi nas do końca, wreszcie dosięgniemy ideału nieruchomego Chrystusa na krzyżu. I raz na zawsze nie będzie już kłopotu z tym, co w człowieku nieposłuszne, innymi słowy – żywe.

Pod obrazem z ukrzyżowaniem uczyłem się najpierw nienawidzić tego, co nie przystaje do wzoru, a następnie autoagresji. Wściekłość na absurdalny, było nie było, zakaz – bo wymagano ode mnie czegoś, czego nie byłem w stanie zrobić (nikt nie jest w stanie zrobić tego ze sobą!) – zamieniała się we wściekłość na samego siebie, a ta z kolei w rozkosz samookaleczania. Skoro nie mogłem mieć po prostu przyjemności z życia poza murami kościoła, musiałem jej szukać tutaj, w zamknięciu. A tutaj na nagrodę można było liczyć właśnie za samookaleczenie.

Nagrodę dawała przy tym najwyższa instancja. Dla pięciolatka – ale chyba też dla starszych katolików – instancja rodzicielska. Bóg Ojciec, a najbliżej – moja mama. Do rozwiązania był więc także problem złości skierowanej w stronę najwyższego autorytetu, kogoś kochanego dziecięcą miłością i kogoś, od kogo zależy życie wraz ze stabilnością świata. Sprzeczność trudna do rozwiązania. Miłość do Rodzica można było jednak uratować, kierując złość na samego siebie.

W zdrowej relacji rodzice zostawiają dzieciom margines swobody, w którym te mogą sobie pobiegać i wyszaleć się. Słowem – rozwijać niezależność. jeżeli kontrola rodzicielska nie jest zbyt szczelna, same znajdą sobie miejsce na własne życie. Zbuntują się, pójdą własnymi drogami. W Kościele to raczej niemożliwe. Nie ma przyjemności na zewnątrz toksycznej relacji, bo wszystkie takie przyjemności są z zasady grzeszne, a więc trzeba się do nich przyznać i natychmiast je odrzucić. Poczucie przekroczenia wpycha tym głębiej w trujący związek. A rozkosz samookaleczenia, dzięki której można w nim się odnaleźć, wikła coraz bardziej.

O pragnieniu męczeństwa mówiono mi wielokrotnie od dziecka. Było traktowane przez katolickie otoczenie jako coś najbardziej naturalnego. Przecież im bardziej kochasz Jezusa, tym bardziej chcesz się do niego upodobnić, a najbardziej podobny będziesz, kiedy sam zwiśniesz nieruchomo na krzyżu.

26 grudnia, dzień po Bożym Narodzeniu, obchodzi się wspomnienie św. Szczepana, pierwszego męczennika. Jak widać, dziecko w Kościele długo nie pożyje, trzeba z nim zrobić to, co z wszystkimi dziećmi, wychowywanymi w duchu chrześcijańskim, czyli to, co jako z pięciolatkiem zrobiono i ze mną.

Chciałbym polecić Czytelniczkom i Czytelnikom zdjęcia Wojtka Wilczyka. Swego czasu jeździł z aparatem do Kalwarii Zebrzydowskiej i fotografował uczestników tamtejszych misteriów, głównie misteriów Męki Pańskiej. Wiele się można z jego obserwacji nauczyć.

Moją uwagę przyciągały dzieci zapatrzone w drogę krzyżową tak jak ja kiedyś. Za nimi zwykle matki ze łzami w oczach. Matki, które trzymały te dzieci za ramiona w jakiś kurczowy sposób. Było to przejmujące. Co się tam adekwatnie działo?

Ludzie byli wzruszeni, więc musieli przeżywać coś najgłębiej własnego. Widok tortur przyciągał ich i uczestniczyli w nich tak, jakby to dotyczyło ich samych. I chyba rzeczywiście płakali nad własnym losem i okaleczeniem, które stało się ich udziałem. Jednocześnie wprowadzali w ten ciemny rytuał własne dzieci. Godzili się na wszystko z dobrodziejstwem inwentarza. Płakali, ale jednak przyprowadzili je na to ciemne misterium; chcieli, żeby spotkało je to samo. Wtajemniczali je i uczyli, iż dobrze jest cierpieć i nie należy się przeciw temu buntować. Że można mieć upodobanie w autodestrukcji, iż to może być perwersyjnie przyjemne. Pewnie na dnie duszy nie mieli już nadziei na nic lepszego.

Idź do oryginalnego materiału