„Na własny, szczególny sposób”. Pożegnanie Marianne Faithfull

3 godzin temu
Zdjęcie: Marianne Faithfull


Wizerunek ładnej blondynki o wysokim głosie nie miał wiele wspólnego z osobowością Faithfull. Gdyby była mężczyzną, opinia publiczna traktowałaby jej wybory życiowe z większym szacunkiem.

„Nieporozumienie to moje imię” – śpiewała na swojej ostatniej, „piosenkowej” płycie „Negative Capability” z 2018 r. Przez całe życie zmagała się z stereotypowym, często krzywdzącym i błędnym postrzeganiem swojej osoby. Gdy w 1997 r. zespół Metallica zaprosił ją do współpracy przy utworze „The Memory Remains”, potraktowano ją zgodnie z tym uproszczonym obrazem – jako „przemijającą primadonę”, zniszczoną dawną gwiazdę, żyjącą wspomnieniami przeszłości.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Siłą tego utworu był jednak jej głos. choćby gdy nie śpiewała konkretnych słów, przyciągał uwagę, fascynował i sugerował skrytą za nim opowieść. Zarazem szorstki i dźwięczny; zniszczony, owszem, ale także pełen wewnętrznej energii. Wyrażający tak dużo – ból, stratę, ale i zadziorność, przekorę, apetyt na życie – czasem może zbyt wielki.

Dla wielu osób dorastających w tamtym czasie ten utwór był pierwszym kontaktem z Marianne Faithfull. Dla niektórych, w tym dla piszącego te słowa, stał się początkiem odkrywania fascynującej kobiety, niezwykłej artystki, charyzmatycznej wokalistki, której twórcza osobowość wykraczała daleko poza uproszczone klisze.

Predysponowana

Życie Marianne Faithfull rzeczywiście było niezwykle bogate i dramatyczne, mogłaby nim obdarować kilka osób. Biorąc pod uwagę jej interesujące pochodzenie – ojciec, brytyjski uczony i oficer wywiadu, matka z korzeniami w austro-węgierskiej arystokracji, powiązana rodzinnie z Leopoldem von Sacher-Masochem, a towarzysko z kręgami Bertolda Brechta – można by stwierdzić, iż była w jakiś sposób predystynowana do zaistnienia w świecie twórczym, w czym nie przeszkadzały jej ani uroda, ani ładny głos.

Choć miała dobre relacje z rodzicami, ich wczesny rozwód stał się pierwszą poważną stratą w jej życiu. Rozłąka z ojcem – jak sama twierdziła – do pewnego stopnia wpłynęła na jej późniejsze relacje z mężczyznami. Kontrasty towarzyszyły jej od wczesnej młodości. Najpierw szkoła klasztorna, gdzie pogłębiała miłość do muzyki i literatury, ale również zraziła się do nadmiernej dyscypliny. Artystyczne fascynacje, potężna żądza wrażeń, także cielesnych, oraz pragnienie wolności zaprowadziły ją do świata artystyczno-literackiego, z którym gwałtownie się związała – zarówno osobiście (pierwszy mąż był marszandem), jak i zawodowo.

Od początku miała szczęście do spotykania postaci znaczących i inspirujących. Wcześnie poznała Boba Dylana i Allena Ginsberga. Piosenki tego pierwszego będzie wielokrotnie nagrywać, drugiego pozna bliżej – będzie go cenić i odnawiać z nim relacje kilkukrotnie na przestrzeni wielu lat.

Marianne powoli staje się istotną postacią londyńskiej eksplodującej kontrkultury, w czym pomaga menadżer Rolling Stonesów, odkrywający jej talenty i kreujący ją na młodą, atrakcyjną, ale dosyć stereotypową gwiazdkę pop. Wtedy też zaczyna się jej legendarny czteroletni romans z Mickiem Jaggerem, pełen wzajemnej czułości, wspólnych fascynacji (zwłaszcza literackich), obopólnego inspirowania się. Ale i coraz większego pogrążania się w używkowych ekscesach.

Szeroko nagłośnione aresztowanie w domu Keitha Richardsa podczas narkotykowej imprezy jest dla niej szczególnie bolesne, gdyż wtedy zderza się brutalnie z patriarchalnymi podwójnymi standardami ówczesnej kultury – to, co Stonesom dodaje ekscytującej łatki „bad boyów”, w jej przypadku staje się piętnem. Ładna dziewczyna zawiodła – przestała być miła i bezpieczna, należy ją potępić.

Następujące potem wydarzenia doprowadzą do wielu dramatycznych sytuacji. Rozstanie z Jaggerem, utrata praw do opieki nad synkiem, próba samobójcza, śpiączka. Wreszcie zanurzenie się w nałogu heroinowym i trwający kilka lat epizod bezdomności.

Inny głos, te same straty

To wtedy paradoksalnie uczy się ufać ludziom na nowo i pozwala wreszcie sobie pomóc. Zalicza cykl kuracji odwykowych, co doprowadzi do ostatecznego pożegnania się z narkotykami w połowie lat osiemdziesiątych. Te doświadczenia zmieniają nie tylko jej osobowość, ale i cielesność – przede wszystkim głos. Papierosy, alkohol i heroina prowadzą do ciężkich zapaleń krtani, głos brzmi już inaczej – jest brudny, niższy, zachrypnięty, co w połączeniu z charakterystyczną barwą i dystyngowanym akcentowaniem – gdzieś pomiędzy Bobem Dylanem a Judi Dench – staje się jej znakiem firmowym.

Zanim jeszcze pożegna się z narkotykami na dobre, uczy się nowego głosu używać, odkrywa powoli naprawdę własną artystyczną drogę, w której świetnie pomagają postpunkowe czasy. Wydana w roku 1979 apokaliptyczna w tonie płyta „Broken English” okazuje się nowym otwarciem – jest mocno rockowa, z delikatnymi elektronicznymi dodatkami, surowa, momentami bardzo świadomie wulgarna, co wprawia w zdumienie choćby pracujących z nią punkowych muzyków.

Marianne wyraża na albumie całą swoją rozpacz i złość, ale jest pewna siebie, silna, nie boi się odbiorcy rozgniewać ani oburzyć. Teledyski do piosenek z płyty kręci Derek Jarman, w którego filmach też kilka razy pojawi się jej głos.

Nowość Nowość Promocja!
  • Jerzy Sosnowski

Niezerowa liczba smoków

39,20 49,00 Do koszyka

Problemy jednak nie znikają. Niedługo potem samobójstwo popełnia jeden z jej partnerów, któremu nie udało się wyjść z nałogów. Pożegna się z nim w piosenkach na kilku następnych płytach. I już w zasadzie do końca będzie na przemian przeżywać kolejne tragedie i poznawać nowe, ważne, wzbogacające jej życie i twórczość osoby. Jedna z najważniejszych to producent Hal Wilmer – wraz z nim artystka zacznie sięgać do utworów weimarskich, kabaretowych, do francuskiej piosenki, ale i do starych bluesów i klasyków folkowych, czym „ustawi” sobie klimat dominujący w jej dojrzałym repertuarze.

Wilmer zadba też o sensowny dobór muzyków i kompozytorów do dalszej współpracy. Razem nagrają melancholijną „Strange Weather”(1987) oraz wybitną koncertówkę „Blazing Away” zarejestrowaną w 1988 r. w brooklyńskim kościele św. Anny. Na nowo zaaranżowane, surowe, ale i pełne namysłu wykonania utworów z całego dotychczasowego dorobku, układają się w poruszającą opowieścią wychodzeniu z mroku, o artystycznym i osobistym triumfie.

Ślady samej siebie

W lata dziewięćdziesiąte Faithfull wchodzi pewnie, cieszy się coraz większym szacunkiem, także zainspirowanych nią młodszych muzyków, ale mainstream medialny wciąż głównie zainteresowany jest ekscesami z jej przeszłości.

W 1994 r. w księgarniach pojawia się fascynująca „Faithfull. Autobiografia”, która, poza tłumaczeniem wydarzeń z własnego życia, jest też jednym z ciekawszych zapisków z samego serca kontrkultury. Autorka opisuje spotkane przez siebie postaci, przypomina znane wydarzenia, nieraz obalając ich stereotypowy, zmitologizowany ogląd.

Rok później wydaje melancholijną płytę „A Secret Life” nagraną z Angelo Badalamemtim, będącym wtedy u szczytu sławy, związanej ze współpracą z Davidem Lynchem. Chwilę później umiera matka Marianne, z czym artystka radzi sobie, między innymi zanurzając się głęboko w świecie songów Kurta Weilla i Bertolda Brechta – odkrywając je na nowo, rekonstruuje dla siebie świat utraconej rodzicielki.

Głos Faithfull niesie w sobie nie tylko historie o jej burzliwym życiu, ale też opowieść o cierpieniu związanym ze starzeniem się, ze słabością, z odchodzeniem

Karol Szafraniec

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W nowym tysiącleciu Marianne jest wierna wypracowanemu z Wilmerem stylowi, ale otwiera się na współpracę z młodszymi, na delikatne wzbogacanie swojej muzyki o nowe brzmienia – na jej kolejnych płytach powracać będą takie nazwiska jak Damon Albarn, Beck, PJ Harvey czy Anna Calvi.

Najbliższą relację, i muzyczną, i osobistą, nawiąże jednak z Nickiem Cave’em i Warrenem Ellisem, z którymi pierwszy raz spotka się podczas sesji do „Before the Poison”(2004). Zwłaszcza drugi z nich będzie czuwał aranżacyjnie i produkcyjnie nad jej końcowymi dokonaniami, zaprzyjaźniając się z wokalistką. Czas ten naznaczony jest nieustannymi chorobami Marianne, z których wychodzi zwycięsko, ale każda czyni ją coraz słabszą. Nowotwór piersi, zapalenie wątroby, złamania kości, wreszcie: bardzo ciężko przebyty „długi” COVID – wszystko to odbija się na jej zdolnościach wokalnych.

Głos Brytyjki niesie w sobie już nie tylko historie o jej burzliwym życiu, ale też opowieść o cierpieniu związanym ze starzeniem się, ze słabością, z odchodzeniem. Na koncertach dostosowuje stare utwory do aktualnych możliwości, co sprawia, iż ciągle się zmieniają. Na ostatnim albumie „She Walks in Beauty”(2021), nagrywanym przy wsparciu aparatu tlenowego, nie śpiewa już, ale melorecytuje, powraca do początków, do swojej ukochanej brytyjskiej poezji, głównie romantycznej, oddając jej hołd i szukając w niej śladów samej siebie.

Zawsze zresztą tak robiła, czy to w coverach, czy we współtworzonych utworach. Ukazywała w nich jakąś bardzo intymną, delikatną cząstkę siebie – samotną, niezgrabnie szukającą bliskości – którą potem przełamywała dowcipem, jakimś przewrotnym lub gniewnym elementem. Nigdy nie zrezygnowała z charakterystycznego dla siebie stylu – pomiędzy dystyngowaniem i wyrafinowaniem, a dosadnością niebojącą się wulgarności. Zawsze otwarcie opowiadała o swoich problemach i poglądach. Nie wstydziła się swojej seksualności i radości, jakiej z niej czerpała. Irytowała się niesprawiedliwością płciową, twierdząc, iż gdyby była mężczyzną, opinia publiczna traktowałaby jej wybory życiowe z większym szacunkiem.

W swoich utworach oddawała hołd niezależnym kobietom – poetkom lub innym artystkom swojej epoki („Song for Nico”). Przyznawała się jednocześnie do młodzieńczej naiwności, mówiąc, iż dopiero będąc dojrzałą osobą, może wiedzieć kim jest i jak chce żyć, a wizerunek ładniutkiej blondynki o wysokim głosie nigdy nie miał zbyt wiele wspólnego z jej prawdziwą osobowością. Często twierdziła, iż mimo wszystko życie dało jej więcej, niż zabrało, a jedyną rzeczą, jaką chciałaby zmienić, było zażywanie narkotyków.

Symbol kontrkultury

Marianne Faithfull to nie tylko muzyka, to także scena i kino. Od początku ciągnęło ją do grania – w teatrze była Ofelią i bohaterką Czechowa, a w dojrzałym wieku grała między innymi u Roberta Wilsona.

Film początkowo wykorzystywał jej atrakcyjność i status symbolu kontrkultury: pojawiła się u Godarda („Made in U.S.A.”, 1966), partnerowała Alainowi Delonowi w kultowej dla francuskiej publiczności „Dziewczynie na motocyklu”(J. Cardiff, 1968), była kapłanką w okultystycznym dziele Kennetha Angera „Lucifer Rising”(1972).

Na przełomie wieków znów częściej pojawiała się na ekranie, najczęściej w małych rolach – szczególnie lubił ją Patrice Chereau, korzystając z jej piosenek i obsadzając w „Intymności”(2001). Na pierwszym planie pojawiła wreszcie się w komediodramacie „Irina Palm”(S. Grabarski, 2007), gdzie zagrała starszą panią, nieoczekiwanie znajdującą zatrudnienie w nietypowej pracy seksualnej. Pokazała kunszt aktorski i duże pokłady autoironii, a za rolę dostała wiele nagród.

Po raz ostatni w kinie zaistniała jedynie głosowo – w kilku scenach pierwszej „Diuny” (2021) Denisa Villeneuve’a.

Nie mieścić się w ramach

Wspomniany na początku kawałek Metalliki stanowił dla mnie początek fascynującej przygody z jednym z – jak się okazało – ulubionych muzycznych głosów.

To między innymi oczami Marianne Faithfull patrzyłem na legendarne elementy kontrkultury, która tak mnie zafascynowała w okresie nastoletniości. Było to spojrzenie momentami wciąż pełne zachwytu, ale trzeźwe, pozbawione naiwnej romantyzacji. Perspektywa doświadczonej, niezależnej kobiety, która wiele przeszła, ale przetrwała i teraz nikomu się zbędnie nie kłania, dawała możliwość jeszcze bardziej nietypowego, zniuansowanego wglądu. Zarazem uczyła pewnej pokory i wrażliwości związanej z życiem w ogóle – odpowiedniego przyjmowania zarówno jego pięknych, jak i tragicznych momentów.

Marianne, co zawsze ceniłem szczególnie, pokazywała też, iż można mieć wiele subtelności, wdzięku i klasy, będąc jednocześnie osobą ostentacyjnie niemieszczącą się w mieszczańskich ramach.

Artystkę widziałem na żywo podczas dwóch dni Nowych Horyzontów w 2007 r., gdy grała koncert na wrocławskiej Wyspie Słodowej i kiedy promowała „Irinę Palm” na konferencji prasowej. Czuć było w jej tracie, iż Faithfull jest odbierana głównie przez pryzmat Jaggera i przeszłości.

Po skończonym wydarzeniu podszedłem do niej na chwilę. Od razu dała znać, iż jest zmęczona, iż musi spadać. Po kilku moich banalnych uwagach o znaczeniu jej twórczości dla mnie chyba poczuła ulgę – uśmiechnęła się, odprężyła, wymieniliśmy parę zdań, podpisała mi kilka rzeczy. A wszystko to oczywiście w charakterystycznym dla siebie stylu.

Idź do oryginalnego materiału