Dolinę w polskich Tatrach mam na myśli. A mowa o Chochołowskiej, którą widziałam tylko w przejeździe rowerem po przejściu do niej z Kościeliskiej przez Przełęcz Iwaniacką. W zasadzie zaś tylko jej nawierzchnię i tylko do mniej więcej połowy. Czyli jakby nic.
Dziś nastawiłam się na to, iż zmoknę. Nie wzięłam tylko pod uwagę, iż mogę zmoknąć wielokrotnie, co też nastąpiło. Może jednak od początku. Wyliczyłam na podstawie czasów przejść na mapie, iż wyrobię się, jeżeli pojadę z MC po 8.00, co też uczyniłam. W Zakopanem, za sprawą wciąż trwającej tymczasowości dworca, poszłam na niewłaściwy przystanek i tym sposobem straciłam ponad dwadzieścia minut, bo jeszcze się okazało, iż on nie podjeżdża do wejścia, ale wyrzuca chętnych jakieś 5-10 minut na piechotkę przed, a sam jedzie dalej prosto.
Nic to, przeszłam się, przy okazji ciesząc wzrok widokiem drzewnej bramy do doliny.
Był też znak z takim fajnie omszałym daszkiem. Ciekawe, czy jak zmieniają znak, to daszek zostaje?
Po drodze mnóstwo małych parkingów, przy wielu toi toie, co dobrze świadczy o zmyśle biznesowym górali. Przy wejściu do doliny też są, ale skitrane z boku i średnio czyste. Mała sugestia: wywieszenie tabliczki z prośbą o wyrzucanie śmieci do kosza może być mało skuteczne, jeżeli się tego kosza w tymże kibelku nie umieści. Widziałam na własne oczy.
Od rana mżyło z tendencją do lania. Mimo to chętnych, w tym rodziców z małymi dziećmi oraz psiarzy (do tej doliny, do określonego miejsca, można wprowadzać psy), sporo. Dość długo idzie się po świeżutkim asfalcie, jeździ też spalinowa wersja fasiągów z Moka, jeżeli ktoś się śpieszy czy średnio przepada za opadami. Witów i dolina się przenikają, na Siwej Polanie stoi sporo domów, nie tylko bacówki. w okresie letnim można choćby zjeść lody z owczego mleka!
W temacie domów, to jak południowcy stawiają przed bramami lwy, tak ktoś tu postawił na niedźwiedzie głowy. Zdecydowanie bardziej zrozumiałe w tutejszym kontekście! Rozbroił mnie także widok dwóch krów leżących w mokrej trawie podlewanej deszczem i przeżuwających nieśpiesznie – obraz ideału kontemplacji i pełnej obojętności na zimnawą doczesność.
A to ostatnia nie dość, iż zimnawa, to jeszcze z tendencją do zlewy. W chwilach, kiedy nie lało, zdołałam uchwycić parę ciekawych kadrów, w tym ścianę o przepięknej fakturze. Niby nic, a cieszy. Kiedy wiatr przewiewał chmury, błyskały zaśnieżone zbocza, dla nich też było warto przetuptać do schroniska.
Kiedy już dobrnęłam do niego, zza chmur wyszło słońce. Tak dla odmiany. Przez tę krótką chwilę poczułam, jak fajnie by się tam szło przy dobrej pogodzie. Może nie byłoby tej nutki przygody i na pewno byłoby więcej ludzi, więc coś za coś. Trudno wybierać. Wiem jedno: gdybym w życiu duchowym była tak konsekwentna w nawróceniu jak dziś w tym moknięciu byle osiągnąć cel, to zdecydowanie byłabym lepszym człowiekiem.
We wnętrzu niezbyt tłoczno, za to wszyscy parujący, porozwieszane kurtki i inne okrycia. Mnie zamarzyła się kwaśnica i gorąca, słodka herbata, które też nabyłam. Wywołująca głośno numery zamówień do odebrania kucharka wzbudzała co chwile śmiech i komentarze: „Ciszej, ludzie tu odpoczywają!”; „Proszę powtórzyć, bo tu w rogu nie słychać, ściana zasłania!”; „Jaki ten numer? Głośniej!”. Widocznie nagłośnienie jest ustawione dla jadalni pełnej gadających ludzi, a dziś było kameralnie. I przy okazji wesoło.
Dosiadłam się do młodej dziewczyny. Jakoś tak naturalnie zaczęłyśmy rozmawiać, wymieniłyśmy się tytułami do lektury i ogólnie górskimi tematami. Czas minął gwałtownie i bardzo przyjemnie. Zdecydowanie mniej przyjemne było nałożenie mokrego polara (nie było sensu nakładać suchego, bo i tak by zaraz go przelało) i mokrej kurtki.
Wnętrze ciepłe i sympatyczne, chętnie tam wrócę, szczególnie iż kwaśnica była pyszna. Fajnie przemyślany jest też wystrój, z detalami z historii tego miejsca.
Za drzwiami było tymczasowo bezdeszczowo. Niedaleko bacówki minęłam panią z czarno-białym pieskiem na rękach, więc nie oparłam się chęci przywitania, jak to na szlaku. Przywitana odpowiedziała z pięknym uśmiechem, ale po chwili usłyszałam ostry głosik jej szpica (tak, to było to puchate małe dożarte, tylko mało puchate, za to bardzo dożarte). Myślałam, iż on poluje na mnie, ale kiedy spojrzałam tam, gdzie ta zmokła kulka futra patrzyła, zobaczyłam owczarka podhalańskiego, który przyglądał się awanturnikowi z pełnym spokoju niejakim zadziwieniem.
Wtedy odezwała się pani szpica i słysząc jej miękką wschodnią wymowę, pomyślałam, iż nie ma się co dziwić wojowniczości zwierza. Rozmiary nie mają takiego znaczenia, kiedy serce waleczne. A obszczekiwany wyglądał następująco. Zresztą potem sie okazało, żę były choćby dwa.
Nieco wcześniej zobaczyłam pana z kołem zapasowym na plecach. A przynajmniej tak to wyglądało. Jak to pozory mogą mylić…
Podczas drogi w dół było suszej, ale i tak ze dwa razy dolało, więc ledwo odzież podeschła, znów była mokra. Na szczęście busik już stał i w środku było całkiem ciepło. Do Zakopanego dotarłam w momencie, kiedy transport do MC mi odjechał i na następny trzeba było czekać prawie godzinę. To był ten moment, kiedy już odkryłam, iż buty zmasakrowały mi stopy, jednak zmusiłam się do podejścia do najbliższej kawiarni – potrzebowałam ciepła, dużo ciepła. Kawa z pawlową były smaczne i zdecydowanie to właśnie ich potrzebowałam, zwłaszcza w połączeniu z dobrym ogrzewaniem.
Przy okazji odkryłam inną formę (pierwszy raz widziałam je wczoraj, przy Rondzie Jana Pawła II) pewnej akcji, jaką prowadzi miasto Zakopane. Otóż przy wejściach na najbardziej „uczęszczane” przejścia dla pieszych pojawiły się interesujące napisy:
Fajny pomysł, mam nadzieję, iż okaże się skuteczny.
I mam nadzieję, iż dzisiejsze podróże w mokrej odzieży nie skończą się przeziębieniem. Zobaczymy, co o nich sądzi mój układ odpornościowy. W ramach jego wsparcia (oraz podgojenia nóg) jutro zarządzam dzień lenia. Czasem trzeba poodpoczywać też stacjonarnie.