JAKUB KRZYŻAK: Ilu kleryków w tym roku rozpoczęło formację w toruńskim seminarium?
Pięciu.
To więcej niż w zeszłych latach?
Niby więcej, ale to nieznaczne wahania. W ostatnich latach zgłaszają się – w jednym roku jeden, w drugim pięciu, w następnym trzech, w następnym znowu pięciu.
Pytam o to, bo media, szczególnie te katolickie, ogłosiły ostatnio sukces w sprawie powołań. Podobno sytuacja się ustabilizowała, a gdzieniegdzie są choćby wzrosty w liczbie osób wstępujących do seminarium.
Liczby w tym momencie są już tak niskie, iż nie przywiązywałbym się za bardzo do tego, czy w danym roku rosną czy spadają, bo mamy do czynienia z wahaniami rzędu kilkunastu pewnie osób w skali kraju. Faktem jest to, iż od co najmniej sześciu, siedmiu lat w skali kraju zgłasza się do seminariów dziesięć procent mniej kandydatów, niż rok wcześniej. To jest taka twarda dana, która pokazuje stałą tendencję. W tym roku w stosunku do ubiegłego spadek zwolnił, ale pytanie, czy to nie jest krótkotrwałe wahnięcie, które w rzeczywistości nie zmienia tej tendencji spadkowej. Nie wszyscy kandydaci przychodzą zaraz po maturze, wielu z nich mogło przyjść rok temu, mogą przyjść za rok.
Jak będzie w przyszłym roku?
Seminarium toruńskie, którym kieruję, jest pod względem wielkości jednym z takich średnich seminariów. Mamy w tej chwili 19 kleryków. Ostatnio zgłasza się po kilku kandydatów, ale przyjdzie być może taki rok, iż do Torunia nie zgłosi się nikt. Gdyby w przyszłym roku zgłosiło się do seminarium dwudziestu kandydatów, to bym się bardzo zdziwił. Statystyka pozwala oszacować, iż zgłosi się między zero a siedmiu.
Przyczyny kryzysu. “Stąd się biorą powołania”
Medialnie mówi się, iż kryzys powołań to kryzys Kościoła. Faktycznie mamy z tym do czynienia? Czy to po prostu konsekwencja kryzysu demograficznego?
Liczba powołań jest naturalnie powiązana z demografią. Gdyby dzisiaj było tylu kleryków, co 25 lat temu, kiedy to ja byłem seminarzystą, to by znaczyło, iż mamy – lekko licząc – dwa razy więcej powołań. Innymi słowy, gdyby powołań było dwa razy mniej niż ćwierć wieku temu, nie można by było mówić o żadnym kryzysie.
Ale problem polega na tym, iż kleryków jest nie dwa, ale jakieś cztery czy pięć razy mniej niż 25 lat temu. I ta liczba będzie jeszcze spadać. Trzeba dostrzec też inne zjawisko obserwowane w wielu seminariach: najliczniejszymi rocznikami są te najstarsze, najmniej licznymi te najmłodsze. Powinno być przecież odwrotnie, jeżeli chcielibyśmy mówić choćby o wyhamowaniu spadku. Co roku w maju słyszymy i cieszymy się, iż w wielu miejscach jest święconych pięciu, sześciu, choćby dziesięciu księży. Ale to oznacza przecież, iż liczba kleryków w ciągu roku, dwóch, jeszcze bardziej spadnie w Polsce, bo w ich miejsce na pierwszy rok zgłasza się mniejsza liczba kandydatów.
Jeszcze nie tak dawno temu naukę w seminarium rozpoczynało po kilkunastu kandydatów. Dziś to jest zaledwie kilku w większości przypadków. Na przykład w warszawskim seminarium w tym roku jedenastu kleryków rozpoczyna naukę z czego siedmiu w seminarium misyjnym Redemptoris Mater. W stolicy uczą się także klerycy z Łowicza, choć w tym roku z tej diecezji nikt się nie zgłosił. Skąd ten spadek powołań?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, trzeba – i to by wymagało głębszych badań – ustalić, do jakiego okresu z przeszłości się odwołujemy. Czy do czasu sprzed 25 lat, czy do lat wcześniejszych. Niewątpliwie lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte to ogromny “boom powołaniowy”. Ale jeżeli okaże się, iż teraz mamy mniej powołań choćby niż w latach pięćdziesiątych, to jest to oznaka poważnego kryzysu w Kościele.
Pierwszym, podstawowym pytaniem, które należałoby sobie zadać jest, dlaczego powołań było tak dużo w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Najprostszą odpowiedzią jest św. Jan Paweł II i jego wpływ na Kościół w Polsce, również na młodych, ale to nie jest jedyne wyjaśnienie. Motywacje wśród seminarzystów były przecież wówczas różne – od najwznioślejszych do najniższych kwestii. Zdarzało się, iż młodzi mężczyźni wybierali kapłaństwo jako drogę życiową w związku z rosnącym bezrobociem czy niechęcią do obowiązkowej służby wojskowej.
Dzisiaj już takich motywacji na pewno nie ma. Socjologicznie na to patrząc można zaryzykować twierdzenie, iż powołania są pewnym odsetkiem od liczby młodych zaangażowanych we wszelkiego rodzaju duszpasterstwa.
Oczywiście zdarzają się takie powołania, “spod chóru”. Ale to też jest ktoś, kto jednak pod tym chórem w kościele był. To znaczy, iż może nie był ministrantem, nie uczestniczył w oazie, scholi, duszpasterstwie, ale jednak do kościoła przychodził.
W każdym seminarium jest tak, iż większość powołań to są byli ministranci, animatorzy oazowi, uczestnicy duszpasterstw akademickich. W Toruniu coraz większą mamy też liczbę np. absolwentów Wydziału Teologicznego. Stąd się biorą powołania. jeżeli te wszystkie środowiska liczbowo się kurczą, to naturalnym jest to, iż zmniejsza się liczba powołań.
Spośród ministrantów zawsze było najwięcej powołań?
Za moich czasów mniej więcej co dwudziesty ministrant zgłaszał się do seminarium. Dziś może choćby co dziesiąty. Problem w tym, iż samych ministrantów jest dużo, dużo mniej.
Można wysunąć wniosek, iż liczba powołań ma się wprost proporcjonalnie do tego, ilu mamy wiernych w kościołach, bo i tu widać spadki?
Liczba wiernych aż tak nie maleje, ale, co widać w większości kościołów, rośnie średnia wieku wiernych. I to jest problem, wręcz dramat. Są badania Instytutu Pew Research, iż w Polsce mamy najgorszą tzw. przekazywalność wiary na świecie.
A z czego to, Księdza zdaniem, wynika? Religia w szkołach mogła mieć na to wpływ?
Teoretycznie dzięki lekcjom religii przekaz wiary powinien być przecież bardzo dobry. To jest na pewno temat do zastanowienia, iż po 30 latach religii w szkołach, gdy dzieci i młodzież mieli ją w większości przez 12 lat w wymiarze dwóch godzin w tygodniu, mamy taką sytuację z religijnością. Takich rozważań w Polsce zabrakło. Pozostają intuicje, iż być może po prostu my przechodzimy z opóźnieniem proces laicyzacji społeczeństwa. Po 1989 roku niektórzy katolicy z zachodu mówili nam: „Teraz to u was będzie to, co było już u nas”. A my dumnie patrzyliśmy, iż kościoły ciągle pełne, seminaria ciągle pełne.
Być może naszym punktem odniesienia do roku 1989 w Polsce powinien być rok 1945 na zachodzie, kiedy Kościół miał się choćby lepiej niż przed wojną. Zmiany, które na zachodzie dokonały się w latach 60. – laicyzacji społeczeństwa – do nas przyszły z opóźnieniem.
Jednym z ważnych aspektów tego zjawiska jest ogromne wzbogacenie się społeczeństwa. “Jak trwoga to do Boga”. Oczywiście to nie znaczy, iż pełne kościoły i powołania są tylko tam, gdzie jest biedniejsze społeczeństwo. Stany Zjednoczone długo były przykładem zachowania dużej religijności przy dużym dobrobycie, ale i tam nastąpiło wyraźne tąpnięcie, widoczne w statystykach.
Proces laicyzacji w Polsce trwa od 1989 roku. Opóźnił go paradoksalnie komunizm i być może pontyfikat Jana Pawła II. Ostatnio przyspieszył kontakt z kulturą zachodnią, z agresywnie promowanymi w mediach wzorcami sprzecznymi z chrześcijaństwem. Ale Kościół też ma w tym niestety swój udział i nie chodzi tu tylko o różne zgorszenia i skandale (które oczywiście też odgrywają w tym wszystkim dużą rolę)
To znaczy?
Mówi się, iż generałowie zawsze przygotowują się do poprzedniej wojny, czy wręcz walczą tym, co mogło wygrać poprzednią wojnę. Polski Kościół w latach 90. i na początku XXI wieku dalej myślał, iż skoro udało się pokonać komunizm, to tak samo poradzi sobie z nowymi zagrożeniami, tymi samymi metodami: duszpasterstwem masowym i oparciem religijności na strukturach, na instytucjach, włącznie z wprowadzeniem religii do szkół. A to z kolei wiązało się z częściowym zaprzepaszczeniem tego, co się udało zbudować w okresie PRL-u, choćby w sensie czysto infrastrukturalnym (słynne salki przy kościołach).
Wspomniał Ksiądz o duszpasterstwie masowym, a nie ma ksiądz wrażenia, iż teraz wracamy do tego, iż pandemia była takim punktem przełomu. Widać to chociażby po pielgrzymkach, które w tym roku były znacznie większe niż w poprzednich latach.
Z tym, iż pielgrzymki to nie jest duszpasterstwo masowe. To jest na swój sposób duszpasterstwo elitarne. Nie mam na myśli takich wielkich pielgrzymek do jakiegoś sanktuarium bliskiego miejscu zamieszkania przy okazji odpustu, tak jak na przykład w mojej diecezji w Lipach pod Lubawą. Bardzo piękne przeżycie, głębokie dla bardzo wielu osób.
Natomiast pielgrzymki piesze na Jasną Górę, które są w ogóle jednym z najpiękniejszych fenomenów w polskim Kościele, to raczej jest przykład bardzo udanego duszpasterstwa elitarnego na swój sposób, a nie masowego. Mimo iż to oczywiście są tysiące ludzi, ale w grupach z reguły już dość niedużych.
Powołanie nie jest uczuciem
Wracając do powołań. Co to adekwatnie jest “powołanie”? Głos Boga? Człowiek budzi się pewnego dnia i podejmuje decyzję, żeby zostać księdzem?
Zjawisko jest dwuczęściowe. Z jednej strony jest to osobiste rozpoznanie i przekonanie, iż Pan Bóg chce, żeby poświęcić Mu się na wyłączną służbę. Starannie dobieram słowa, żeby nie mówić “uczucie”, bo i w świecie dzisiaj, ale również w duszpasterstwie, za bardzo polegamy na uczuciach. Powołanie nie jest uczuciem, a na pewno nie wyłącznie. To jest osobiste przekonanie, również racjonalne, oparte na różnych podstawach, na przykład na ocenie swoich predyspozycji. Wracając do przykładu ministrantów: jeżeli widzę, iż rzeczywiście bycie przy mszy, służenie, liturgia pociąga mnie bardziej niż innych, to być może jest to pierwszy znak tego, iż jestem powołany, by faktycznie moje życie temu poświęcić.
Ale jest z drugiej strony ocena Kościoła. Powołanie jest czymś obiektywnym, czego biskup udziela w momencie święceń. To jest dosłownie wskazane w liturgicznym obrzędzie święceń. Rola rektora seminarium jest wtedy taka, iż po nazwisku wyczytuje kandydatów, a oni deklarują swoją gotowość mówiąc “jestem” i wtedy rozpoczynają się święcenia. W imieniu Kościoła biskup oficjalnie rozpoznaje, iż faktycznie słusznym będzie, by te osoby poświęciły się na wyłączną służbę Panu Bogu.
O powołaniu często się słyszy, iż to jest usłyszenie wewnętrznego głosu Boga. Czy zatem Bóg przemawia do mniejszej liczby osób, skoro mamy spadek powołań, czy to oni się nie decydują na to, żeby wstąpić do seminarium?
Wiele jest w Kościele takich opinii, iż Pan Bóg powołuje jak zawsze, ale powołanym brakuje odwagi i odpowiedzi. I na pewno czasem tak jest. To jest to, do czego często nawiązuje Ojciec Święty mówiąc o kulturze tymczasowości. Spada nie tylko liczba powołań kapłańskich, ale również, o czym się rzadko mówi, liczba ślubów. Podjęcie decyzji na całe życie dla dzisiejszego młodego człowieka może być czymś przerażającym.
W tle pozostaje jednak pytanie – skąd wiemy, ilu powinno być księży i zakonników, ilu ich Pan Bóg naprawdę chce? Nie da się jednoznacznie na to pytanie odpowiedzieć. Pan Bóg powołuje do różnych rzeczy: do życia w rodzinie, do podejmowania różnych zawodów. Kolejną sprawą, którą należy przemyśleć w polskim Kościele, a do czego malejąca liczba księży po prostu nas zmusi: jest odpowiedź na pytanie, od czego są księża. Co powinni w Kościele robić oni, wyświęceni, a co spokojnie można zostawić innym osobom?
Musimy się przygotować na mniejszą liczbę księży w Polsce za na przykład 20 czy 30 lat?
Wydaje mi się, iż choćby wcześniej. Ja oczywiście nie prowadzę takich wyliczeń, ale myślę, iż w kuriach diecezjalnych to się liczy, bo to nie jest wiedza tajemna. Wiadomo, ilu jest kleryków, ilu święconych jest młodych księży, w jakim wieku przejdą na emeryturę, więc taka matematyczna symulacja i odpowiedź na pytanie, kiedy nastąpi drastyczny spadek, nie są zbyt trudne.
“Boom powołaniowy” był w latach 80. i 90. Pierwsi księża, którzy byli święceni na początku lat 80, najpóźniej za 10 lat będą przechodzić na emeryturę. To oznacza, iż przed nami nagły spadek liczby księży.
A co to będzie w praktyce oznaczać na przykład dla parafii? Nie będzie proboszczów, nie będzie wikariuszy?
To są trudne decyzje, przed którymi będą stali księża biskupi. Już teraz liczba kapłanów w wielu diecezjach zaczyna maleć. zwykle w takich przypadkach zmniejsza się obsadę w dużych parafiach miejskich: zamiast czterech wikariuszy – trzech, czy dwóch. W tej chwili jest to jeszcze niezauważalne, bo dość łatwo można umówić się z którymś z księży do doraźnej pomocy. Ale gdzieś są granice tych cięć. Zwłaszcza, iż większość ludzi, zwłaszcza młodych, mieszka właśnie w dużych parafiach miejskich.
Bardzo bolesną i smutną alternatywą będzie zamykanie czy też łączenie parafii wiejskich. Na zachodzie Europy, a choćby na zachodzie Polski, zwłaszcza na Pomorzu, Warmii i Mazurach, pewnym standardem jest już to, iż jeden ksiądz obsługuje kilka parafii, kościołów. To będzie zmierzać w tę stronę. A to z kolei oznacza, iż dana wspólnota być może więcej będzie musiała robić sama.
A czy my, świeccy, jesteśmy na to gotowi, żeby więcej robić sami?
Nie wiem. Często tam, gdzie ciągle jest taki dość paternalistyczny model relacji proboszcza z wiernymi, nie da się tego choćby wypróbować. Ale w wielu parafiach udało się już wdrożyć pewną samodzielność świeckich i ona działa. W diecezji toruńskiej mamy kilku diakonów stałych, jest bardzo duże grono akolitów świeckich. To są ludzie, którzy część odpowiedzialności, choćby liturgicznej, są w stanie przejąć. W wielu parafiach są też bardzo prężnie działające rady parafialne, których rola też będzie kluczowa w sytuacji, o której mówimy.
Czy czeka nas taki scenariusz, iż kościoły będą przekształcane na przykład w galerie handlowe, kina, jak to się dzieje w niektórych krajach na Zachodzie?
Mam nadzieję, iż nie. We Włoszech na przykład to nie jest częsty scenariusz. Z drugiej strony w Polsce, zwłaszcza na tych ziemiach, które należały do Niemiec przed II wojną, już wiele świątyń protestanckich w ten sposób zostało przekształconych. W samym Toruniu na przykład w jednym z dawnych kościołów protestanckich mamy kino.
W niektórych miejscowościach naszej diecezji przed laty tętniły życiem obok siebie dwa kościoły: katolicki i protestancki. Dziś gdzieniegdzie parafia jest w stanie oba te kościoły utrzymać, ale są też takie sytuacje, iż używany jest tylko jeden, katolicki kościół, a świątynia protestancka po prostu niszczeje, bo wiernych tego wyznania już tam nie ma.
Łączenie seminariów. “To nieuniknione”
Mamy spadek liczby księży, mamy spadek liczby powołań – co zatem robić z seminariami? Łączyć je, czy utrzymywać dla na przykład dwóch kleryków?
Odpowiedź jest prosta, bo ona już jest zawarta w dekrecie Soboru Trydenckiego, który tworzył seminarium: jeżeli dana diecezja jest za mała lub jej na to nie stać, niech tworzy seminarium razem z innymi. Ta odpowiedź została powtórzona przez Piusa XI, a w tej chwili Stolica Apostolska też na to nalega. Jest pewna minimalna liczba, poniżej której prowadzenie seminarium nie ma sensu. Żadne dokumenty tego jasno nie określają, ale jest szereg powodów, dla których prowadzenie malutkich seminariów nie jest wskazane. Oczywiście, mniejsza liczba kleryków też jest szansą, bo wtedy rzeczy łatwiej, lepiej działa w takim seminarium, w którym jest dwudziestu, a nie stu seminarzystów. Z drugiej strony i formacyjnie, i tak czysto socjologicznie, taka grupa działa gorzej. Do tego dochodzi zapewnienie odpowiedniej liczebności i poziomu kadry profesorskiej i wychowawczej oraz sprawy najbardziej przyziemne, czyli finansowe.
Takich połączeń, jak wspomniane wcześniej seminarium łowickie i warszawskie będzie więcej?
Już teraz klerycy z diecezji bydgoskiej, gnieźnieńskiej i kaliskiej wspólnie uczą się w Poznaniu. Przyszli księża z całej metropolii wrocławskiej studiują we Wrocławiu. To jest naturalne, iż ten proces będzie postępować.
Sytuacja, w której na jednym roku jest tylko kilku kleryków, wpływa w jakiś sposób na nich samych, na ich formację kapłańską?
Tradycyjnie w seminariach istotną rolę odgrywała tak zwana wspólnota danego rocznika. choćby socjologicznie uważamy, iż grupa to minimum pięć, sześć osób, tymczasem w bardzo wielu seminariach nie ma już prawie szans, żeby roczniki taką liczbę osiągały.
To może się przełożyć na wyniki w nauce?
To nie jest wielkim problemem dla nauki, ale dla rozwoju relacji już tak. Pamiętajmy też, iż zarówno program formacji seminaryjnej, ale i budynki, infrastruktura, są “skrojone” pod większą liczbę kleryków. Łączenie seminariów jest czymś nieuniknionym.
A może dobrym pomysłem byłoby otwarcie na świeckich, to znaczy, żeby teologię wykładać im w seminarium, pozbawiając oczywiście tych elementów przygotowania do kapłaństwa?
Mamy w zupełności wystarczającą liczbę wydziałów teologicznych w Polsce. Zresztą najlogiczniejszą i najprostszą możliwością byłoby, aby kształcenie kleryków oprzeć właśnie o nie. Oprócz wydziałów mamy jeszcze różne instytuty teologiczne, filie wydziałów. I w gruncie rzeczy wiele z nich także się boryka z małą liczbą studentów. A to z kolei wynika z tego, iż takich ośrodków jest wręcz chyba za dużo. One powstawały w momencie wyżu demograficznego, gdy poza tym trzeba było jeszcze dokształcać ówczesnych katechetów, którzy nie mieli wyższego wykształcenia. w tej chwili nie ma potrzeby, żeby takich ośrodków, czy takich miejsc powstawało więcej.
Czy to, o czym rozmawiamy, oznacza, iż Polska po raz pierwszy w swoich dziejach powoli przestaje być krajem katolickim, krajem ludzi wierzących?
Nie wiem, przyszłość zależy od Bożej Opatrzności i od naszych działań. Natomiast na pewno nie mogą one być tylko kalką tego, co robiliśmy dwieście, sto, a choćby dwadzieścia lat temu.