Sen jest szczególnie istotny w pracy artystycznej, bo ta odbywa się zawsze na pograniczu jawy i snu. Cała sztuka ze swej natury jest jak sen.
Fragment książki „Wyspa snów”, tłum. Artur Bobotek, PIW, Warszawa 2024. Tytuł i śródtytuły od redakcji Więź.pl
W Sirishovsviken, gdzie przed trzema laty przybiły do brzegu białe żaglowce, osiadła na mieliźnie niewielka łódź. Leży tam już od ośmiu dni i nikt nie chce jej ukraść. Zastanawiam się, czy nie czeka na mnie, czy nie przybiła tam, żeby mnie zabrać! Jestem gotów do drogi! Całe życie poświęciłem na przygotowanie!
August Strindberg, „Listy miłosne i nienawistne”, przeł. J. B. Roszkowski
Udając się w podróż z Petersburga, powiedziałem, iż będę szukał nadprzyrodzonego. Bardzo trudno jest zdefiniować nadprzyrodzone. Dla mnie jednak to słowo miało całkiem określone znaczenie. Już dawno temu doszedłem do wniosku, iż jedyna możliwa ucieczka z labiryntu sprzeczności, w którym żyjemy, musi prowadzić całkowicie nową drogą. Niepodobną do niczego dotychczas nam znanego lub przez nas stosowanego. Ale gdzie ta nowa lub zapomniana droga miałaby swój początek, tego nie byłem w stanie powiedzieć.
P. D. Uspienski, „Fragmenty nieznanego nauczania”, przeł. M. Złotowska (przekład zmodyfikowany)
Zbudowany z bali i głazów dom znajduje się u podnóża skalistego urwiska, w środku sosnowego starodrzewu, u samego nieba. Podwórze wykarczowane pod pastwisko mocno pachnie gnojem. W kominku trzaskają grube sosnowe gałęzie, porywisty wicher wciska się w kąty.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Z zewnątrz dociera odgłos szybkich kroków, a potem łoskot – jakby ktoś, przebiegłszy przez podwórze, potknął się o stopień i wyłamał deski w balustradzie – i niemal natychmiast po tym rumorze drzwi się otwierają i chyboczą w zawiasach. Potężny podmuch zimnego wiatru wtłacza do wnętrza odłamane od drzew gałęzie, a razem z nimi do izby wpada z impetem olbrzymi mężczyzna, rygluje za sobą źle spasowane drzwi, słaniając się, mija rosnący pośrodku izby wielki jesion, dopada do paleniska, klęka, by ogrzać się w jego cieple, zamiera na chwilę bez sił, po czym układa się na rozłożonej przy ogniu niedźwiedziej skórze. Unosi jeszcze kudłatą głowę ze zmierzwioną brodą i śpiewa:
Czyjkolwiek ten dom,
Tu spocząć muszę!
Piękny tenor mężczyzny budzi kobietę, ta wpada do izby i wtedy między obojgiem, zanim jeszcze zdążą spojrzeć na siebie, rodzi się płomień bliskości.
Rozmawiają stłumionym głosem, są tak blisko siebie, iż szepczą sobie nawzajem słowa do ust. Kobieta mówi, iż ma na imię Zyglinda. Mężczyzna swoje imię zataja, twierdząc, iż sam nie wie, jak winno się go nazywać. Nie zgadza się na imię Friedmund, Spokojny, ale przystaje na miano Friedlosa, Niespokojnego, co zarazem oznacza wykluczonego ze społeczeństwa banitę, którego zgodnie z germańskim prawem może zabić, kto tylko zechce.
Takiemu znaczeniu mężczyzna nie przeczy, za to kręci głową na imię Frohwalt, Radosny, które niestety – jak mówi – nie pasuje do niego w ogóle, musi więc nazwać się Wehwalt, Smętny. „Niech to będzie me imię”, szepcze, „z braku lepszego”.
– Mój ojciec nosił imię Wolfe. Więcej miał w sobie z wilka niźli z człowieka. Matkę i siostrę straciłem podczas napadu bandy zbójów, którzy i dom mój obrócili w perzynę. Dorastałem pośród lasów pod opieką ojca i wrogowie znają mnie jako Wölfinga, Wilcze Szczenię.
Ledwo ten, co pogodził się z imieniem Wehwalt, wypowiada te słowa, na dworze rozlega się rżenie konia, buty podbite żelazem dudnią na schodach i do środka wkracza Hunding. Jest rosłym mężczyzną o wielkim brzuchu, ramionach grubości uda i niedźwiedzich łapskach zdolnych zmiażdżyć czaszkę.
Jego spojrzenie pada natychmiast na pokrwawionego wojownika i na Zyglindę; odrzuca wtedy wszystko, co niósł, i chwyta za rękojeść miecza. Następują mętne wyjaśnienia, podczas których nieznajomy zapewnia, iż nie ma broni i iż pod dachem Hundinga szukał jedynie schronienia, przybył w pokojowych zamiarach i w dobrej wierze.
Hunding łagodnieje i udziela mu gościny. W trakcie rozmowy okazuje się jednak, iż nieznajomy jest właśnie tym, za którym Hunding, opłacony najemnik, został wysłany w pościg, a wtedy czas schronienia kurczy się do tej jednej nocy i Hunding, bas, śpiewa:
Do walki staw mi się jutro! – za dnia,
Słyszysz mnie: – pomnij com rzekł!
Hunding znika w swoim pokoju, a Zyglinda szepcze:
– Podam mu wieczerzę i dodam do niej takiej mikstury, iż aż do rana będziemy mieć spokój od tych awantur.
Krząta się przez chwilę nad kuchnią, po czym z pełną tacą w rękach śpiesznie podąża za Hundingiem. Wróciwszy, wyślizguje się z bawełnianej sukni. Blask płomieni tańczy na miękkiej skórze. Wehwalt przełyka ślinę i luzuje rzemienie swojej szaty. Zyglinda kreśli palcem runy na unoszonej spokojnym oddechem piersi Wehwalta i opowiada:
– Gdy sprowadzili mnie do tego domu, odbyło się huczne wesele, na którym nie brakowało gości, wina i dziczyzny. Siedziałam pośrodku, przyozdobiona kwiatami, ale to Hunding był bohaterem, a ja tylko rekwizytem; wśród biesiadników nie znałam nikogo.
Hunding mi się nie oświadczył. Nie prosił mego ojca ani brata o moją rękę, nie całował mnie w świetle księżyca ani nie wymknął się ze mną na strych, tylko za nędzne grosze najął zbójów, którzy zrównali z ziemią mój dom i rozdzielili mnie z rodziną. To właśnie świętowali! Smakowali euforia z porwania!
Około północy w drzwiach pojawił się odziany na szaro starzec z jednym okiem przesłoniętym rondem kapelusza. Obrzucił wzrokiem podpitych weselników, wyszarpnął zza pasa najpiękniejszy i najjaśniej połyskujący miecz, jaki kiedykolwiek widziałam, przecisnął się między hałasującymi pijakami, podszedł do jesionu i wbił w niego ostrze aż po rękojeść. Biesiadnicy umilkli, a starzec jął wpatrywać się we mnie z gwiezdnym błyskiem w swym jedynym oku i wiedziałam już, iż ten cudowny miecz i moje należące doń serce są pisane bohaterowi, który wyzwoli mnie ze szponów Hundinga.
Wehwalt zrywa się na równe nogi i podbiega do jesionu, by zobaczyć rękojeść wystającą z rany w gruzłowatej korze.
– Potrzebuję broni do pojedynku, na który wyzwał mnie Hunding, więc doprawdy chciałbym okazać się bohaterem, o którym mówisz.
Zyglinda podbiega do Wehwalta i przywiera do jego ramienia.
– Wszyscy goście weselni usiłowali wyciągnąć z drzewa ten miecz, ale żaden nie zdołał go choćby poruszyć. Potem każdy mąż, który tu zawitał, próbował swych sił, a i Hunding wiele razy plecy swe nadwerężył. Ale mojry szeptały mi do ucha, iż synowi Wolfego może się powieść.
Wehwalt wykrzykuje:
– Tylko wśród tchórzy zwano mego ojca Wolfe! Jego prawdziwym imieniem było Wälse!
Zyglinda mówi: – jeżeli Wälse był twoim ojcem, to ty musisz być Wälsung, i w takim przypadku twój ojciec wbił miecz dla ciebie. Nie można zatem nazywać cię Smętnym. Nadaję ci imię, które odbiciem jest mej miłości: Zygmunt, Zwycięski! Niech znają cię jako Zygmunta!
Zygmunt chwyta rękojeść miecza. – Niech tak będzie! Jam jest Zygmunt, Zwycięski, a to miecz mego ojca. Musi więc z drzewa trafić do mej dłoni, a gdy tak się stanie, jego imię brzmieć będzie Notung! Notung, pomocny w niebezpieczeństwie, wybawiciel ukochanej Zyglindy i mój.
Gwałtownym szarpnięciem wyciąga miecz z jesionu i unosi go nad głowę. Zyglinda otacza mężczyznę ramieniem.
– Zygmuncie, mój utracony bracie, mój kochanku, skarbie mojego życia!
Zygmunt opuszcza Notunga i obejmuje siostrę. – Zyglindo, moja utracona siostro, moja ukochana, moja oblubienico, światło moich dni!
Czarodziejskie palce Ferenca Liszta
Urodziny wielkiego kompozytora, Ferenca Liszta, Zurych, 22 października 1856.
W programie przedpołudniowej uroczystości zorganizowanej przez Richarda Wagnera zaplanowano wykonanie fragmentów „Walkirii”, śpiewanych przez panią Heim i samego Wagnera przy akompaniamencie Liszta, a także poematów symfonicznych Liszta, granych na dwóch fortepianach, i ponadto głośne czytanie dopiero co ukończonych przez Wagnera tekstów „Tristana i Izoldy” oraz „Zwycięzców”.
Obecni: poeta Georg Herwegh, pani Emilie Heim, pisarka Mathilde Wesendonck, księżna Karolina von Sayn-Wittgenstein, jej córka Marie, siostra Wagnera Clara, muzyk Alexander Winterberg, kompozytor Theodor Kirchner, polityk Johann Jakob Sulzer i oczywiście bohater dnia, kompozytor Ferenc Liszt.
Po tych artystycznych uniesieniach towarzystwo musi posilić się i odpocząć, więc w radosnych nastrojach przenosi się do stołu, na który podano wszelkiego rodzaju specjały, z winem i likierami włącznie.
W ożywionej dyskusji tematy nieustannie się zmieniają, a ponieważ na miejscu jest tak wielu artystów, przyjaciół sztuki i również znany polityk, doprowadza to nieuchronnie do szermierki słownej w stylu phrases d’armes, czyli jedni pytają, inni odpowiadają, odpowiedzi są przedmiotem ataków, tak jak i same pytania, i ostatecznie wymiana zdań toczy się przyjemnie i hałaśliwie.
- Piotr Wierzbicki
Jak słuchać muzyki
Z Weimaru przychodzi telegram – wiersz Hoffmanna von Fallerslebena, który Georg Herwegh odczytuje, akcentując patetycznie. I kiedy w ten sposób znaleziono się już w kręgu poezji, dochodzi do niewielkiej debaty o Heinrichu Heinem, do którego wierszy wiele swych najważniejszych pieśni skomponował Robert Schumann i którego Theodor Kirchner, znany jako zagorzały wielbiciel Schumanna, chce z tego powodu bronić, a którego Liszt ze swojej strony krytykuje, na co Mathilde Wesendonck pyta, czy Heinrich zdaniem Liszta nie zasłużył jednak na to, by jego „literacki pseudonim wypisano w świątyni nieśmiertelności”, co Liszt kwituje krótkim: „Tak, ale błotem”.
Kiedy towarzystwo posiliło się i narozmawiało do woli, przenosi się z powrotem do sali muzycznej. Liszt zasiada do fortepianu, rozkłada przed sobą partyturę pełną notatek, a Wagner prosi o pozwolenie wykonania przed „najlepszą możliwą publicznością” swego najnowszego dzieła, „Zygfryda”, nad którego nieukończeniem ubolewa.
– W innej sytuacji nie prezentowałbym tak niegotowej kompozycji, ale „Tristan i Izolda” w dającej się przewidzieć przyszłości zabierze mi z pewnością cały czas, więc „Zygfryd” będzie musiał poczekać na dokończenie.
Wagner i Emilie Heim stają za pulpitami nutowymi, a spod czarodziejskich palców Ferenca Liszta uwalniają się dźwięki uwertury. W przerwie zebrani siadają ponownie do stołu. Wagner zdradza, iż pisze „Pierścień Nibelunga” od końca do początku, pomimo iż zabierając się za komponowanie, miał już gotowy pomysł na budowę całego dzieła. I chociaż wielu zna tę opowieść, niektórzy z obecnych chcą wiedzieć więcej.
– Sprawa jako taka nie jest osobliwa – śmieje się Wagner. – Początkowo chodziło o rozbudowanie jednej długiej opery do formy trylogii w rodzaju „Orestei”, ale potem stwierdziłem, iż potrzebuję jeszcze prologu. Moim zamysłem było stworzenie tragedii w stylu greckim, zatytułowanej „Śmierć Zygfryda”, ale ostatecznie miałem w ręku libretta czterech dramatów muzycznych. Komponowanie zacząłem w 1853 roku od uwertury do „Złota Renu”, która objawiła mi się we śnie, gdy byłem w La Spezii.
Wagner się uśmiecha.
– Czyli tak naprawdę złoto pochodzi z głębin Morza Liguryjskiego, a nie Renu. Wznosi kieliszek amaretto, wciąga w nozdrza mdławy zapach migdałów i odstawia kieliszek na stół.
– Sen jest szczególnie istotny w pracy artystycznej, bo ta odbywa się zawsze na pograniczu jawy i snu. Cała sztuka ze swej natury jest jak sen. Zauważyliście to? Sen jest mimowolną formą ekspresji poetyckich i religijnych obszarów ludzkiego umysłu, sztuka zaś świadomą.
Czy ktoś chce się spierać? jeżeli nie, jestem gotowy do następnego aktu.
Jednak Bergerowie nie zostawią mnie w spokoju
Premiera mojej książki, zatytułowanej „Werner H. Berger – Sztuka i życie”, sprawiła, iż poczułem w sobie nagłą pustkę i zmieszany opuściłem panel dyskusyjny zorganizowany przez wydawcę. Wcześniej wyobrażałem sobie, iż po skończeniu pracy będę mógł się cieszyć poczuciem spełnienia; odsunąłem od siebie pokaźny stos papierów zawierających wyniki szczegółowej pracy badawczej, ale zauważyłem, iż znów siedzę nad czystą kartką i nie wiem, co z nią zrobić.
Nie byłem na to przygotowany. Kiedy maszyna drukarska ruszyła, sądziłem, iż jestem wyczerpany do cna i iż pozbycie się z głowy myśli o Bergerze i jego rodzinie będzie powodem do świętowania, musiałem jednak przyznać, iż na żadnym etapie pisania nie wierzyłem tak naprawdę w urzeczywistnienie tej wizji.
- Barbara Józefik
- Katarzyna Sroczyńska
Gender w gabinecie
Powinienem promienieć zadowoleniem, a zamiast tego uświadomiłem sobie, iż adekwatnej pracy nie wykonałem. Czułem się jak nadworny pisarczyk. I jak głupiec. A co najgorsze – czułem się jak oszust. Kiedy rano się ubierałem i pastowałem buty, nie spodziewałem się takich refleksji.
Sądziłem, iż to będzie uroczysty dzień, w którym skupię się na swojej publikacji i nie znajdę choćby czasu w inną aktywność umysłową. W drodze do Kungsträdgarden obiecałem sobie nie wracać już do podobnych rozmyślań, przynajmniej nie tego wieczoru.
Usiadłem w parkowej kawiarni od strony ulicy Hamngatan i uczciłem swoją książkę filiżanką robusty z pianką, czyli cappuccino zaparzonego z kongijskiej kawy. Jednak pomimo danej sobie obietnicy, podnosząc do ust napój w kolorze habitów Frati Minori Cappuccini, zdałem sobie jasno sprawę, iż pachnąca świeżą farbą drukarską biografia, którą położyłem na stole, była tylko przystankiem w podróży i iż adekwatna opowieść wciąż czeka, by przenieść ją na papier. Wiedziałem, iż muszę zająć się tematem ponownie i iż jednak Bergerowie nie zostawią mnie w spokoju.
Tak więc już tego wieczoru zacząłem rozmyślać nad tą nieopowiedzianą częścią książki, która nie zdążyła choćby jeszcze trafić do księgarń. Wydobyłem z kieszeni notatnik, ściągnąłem z niego gumową opaskę, pstryknąłem długopisem, wysuwając wkład, i napisałem na pierwszej wolnej stronie słowa „Wyspa Snów”, po czym zamaszyście otoczyłem je ramką. Tematyka była oczywista.
Wszystko to, o czym nie pozwoliły mi napisać moje zobowiązania, ale też czysty, podszyty tchórzem szacunek i wynikająca z niego wewnętrzna potrzeba chronienia samego siebie. Pomyślałem o wuju Wernera, nieżyjącym prawniku rodzinnej firmy, i toczonych z nim zażartych dyskusjach.
Myśli ułożyły mi się w słowa: „Fortunio, to będzie moja książka dla ciebie. Zobaczymy, co sądzą twoi następcy, czyli grono prawników zatrudnionych po tobie w rodzinnym przedsiębiorstwie; czy dojdzie do obiecanego przez ciebie procesu i linczu, czy sporządziłeś testament, w którym wymieniono moje nazwisko; czy spisałeś szczegółową listę spraw poufnych oraz konsekwencji ich ujawnienia”.
Zamówiłem czterdziestkę calvadosu, delektowałem się z przymkniętymi oczami głębokim smakiem trunku dojrzewającego w dębowych beczkach i myślałem: „Werner, nie rozumiem, dlaczego chciałeś cokolwiek ukrywać. Czyżbyś nie wierzył w trwałość swojej sztuki? Ona powinna być przecież czymś, co zachowuje swoją istotę i wartość niezależnie od opinii otoczenia.
A może i ty przestraszyłeś się myśli o naruszeniu swojej prywatności? A co z twoją mową o tym, iż ludzie powinni ukazywać swoje życie, tak jak twoim zdaniem robią to artyści?
Miałeś mnie za zamkniętą szafę, w której możesz przechowywać swoje myśli i czyny poza zasięgiem wzroku? Wygląda na to, iż się myliłeś. Ale wiesz co? Znaczenie twojej sztuki może osiągnąć adekwatne jej rozmiary dopiero wtedy, gdy poradzisz sobie z presją, którą dla ciebie zaplanowałem”.
Myślałem też o żonie i synu Wernera: „Przepraszam was, Mio i Jonathanie, ale muszę to zrobić. Innej możliwości po prostu nie ma”. Potem zacząłem układać plan książki.
Nieupiększona prawda o podróży Wernera do Afryki, wyspa Robinsona Crusoe, Pierścień Nibelunga, mistyka G.I. Gurdżijewa, Leonarda Césaire’a i poety Friedricha Tiecka, Per Erik Sten i wydarzenia na Sömnö…
Ręce mi się trzęsły z podniecenia, kiedy zapisywałem sobie ogólny plan książki, słowa najważniejsze i harmonogram pracy. Przerwałem, żeby wziąć głęboki oddech, bo na tym etapie nie rozumiałem już, jak udało mi się stworzyć tę biografię, tak beztrosko omijając najistotniejsze postaci i elementy. Zamknąłem notatnik, wsunąłem weń długopis i wyszedłem z kawiarni ze świadomością, iż od nowa zanurzam się w oszałamiającym świecie Bergerów i iż czas milczenia wreszcie się skończył.