W Polsce od dłuższego czasu idzie na noże. Ostatnio nie do wytrzymania. Temperatura rośnie i rośnie, za to zawartość polityki w polityce jakby maleje. Po roku trudno słuchać uszczypliwych komentarzy, z których wynika, iż ci drudzy to zaprzańcy, zdrajcy oraz pachołki Moskwy. choćby zaangażowani mogą czuć się zmęczeni.
Tak się porobiło, iż przeciwnik polityczny wypada za burtę, okazuje się wrogiem, ale nie wrogiem w jakimś konkretnym sporze, ale wrogiem w ogóle, wrogiem demokracji i Polski razem wziętych. Najlepiej wsadzić go do więzienia lub deportować na wschód lub na zachód razem ze wszystkimi, którzy mają z nim cokolwiek wspólnego. To już nie są członkowie jednego społeczeństwa, to obcy. Te dwie Polski (lub więcej, biorąc pod uwagę tych, co się mniej liczą) żyją ze sobą z musu, jak stare małżeństwo, w którym za chwilę dojdzie do morderstwa.
Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, iż przestrzeni do jakichś realnych zmian jest coraz mniej. Polityka migracyjna, klimat, prawa mniejszości – prawie wszędzie konserwatyzm idzie w zawody ze skrajnym konserwatyzmem i jakoś nie widać ani końca, ani wyjścia.
Skąd to się wzięło?
Socjalistyczny naród i Wielka Nowenna
Stawiam na lata 60. Wtedy nastąpiło przekierowanie na narodowe tory. Nie chodzi wcale o „polską drogę do socjalizmu”, ale o głębszy proces. Partia nie była w nim jedynym znaczącym aktorem. Narodowe zafiksowanie polskiej polityki okazało się tak trwałe, bo wszyscy razem z kościołem i opozycją zaczęli grać na tym samym polu.
Zacznijmy od Gomułki. Między statystykami o poziomie życia i produkcji (które stały się przedmiotem tylu dowcipów) z jego przemówień z przełomu lat 50. i 60. a retoryką obchodów Tysiąclecia Państwa Polskiego jest spora różnica. Około 1965 roku na scenę wchodzi zmitologizowany naród.
Wcześniej władza chwaliła się osiągnięciami, które można było jeszcze, tak czy inaczej, weryfikować. Polityka miała realne stawki: potrzeby i aspiracje, które należało realizować i z których realizacji należało się rozliczyć. Choć nie można było niczego zmienić na drodze wyborów, niezadowolenie społeczne okazywało się dla rządzących śmiertelnie groźne. Nawiasem mówiąc, bardziej niż dzisiaj.
Z opowieścią o Polsce Ludowej realizującej odwieczny interes narodu jest już całkiem inaczej. Obchody Tysiąclecia przebiegały pod znakiem zwycięstwa nad Niemcami w sięgającej zarania polskości wojnie. Odzyskanie ziem zachodnich, tak zwane „etniczne granice” i „państwo jednonarodowe” miały legitymizować socjalizm. „Lud pracujący miast i wsi” zyskiwał znaczenie jako zwycięzca w tym mitycznym konflikcie. Rewolucja się skończyła, a razem z nią język odwołujący się do konfliktów społecznych. Nowy projekt jedności narodowej zakładał jednomyślność w sprawie mitu. Kto nie uznawał zagrożenia niemieckiego oraz przewodniej roli partii, która ten konflikt wygrała, stawał się niemieckim poplecznikiem i wylatywał za burtę.
Alternatywy, które pojawiły się w przestrzeni publicznej, z pewnego punktu widzenia wcale nie były alternatywami. Wielka Nowenna Tysiąclecia, zakrojona na szeroką skalę akcja propagandowa, odwoływała się do mitu narodowego o niemal identycznej strukturze, choć innej zawartości. Jej wpływu nie da się przecenić: zaplanowano ją na dziewięć lat od 1957 roku i połączono z tak zwaną pielgrzymką kopii obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej po parafiach w Polsce, a więc z działaniem w społecznościach lokalnych w całej Polsce. Tutaj to Kościół był depozytariuszem tożsamości narodowej i realizatorem najgłębszego narodowego interesu.
Już pierwsze akapity Jasnogórskich Ślubów Narodu, które można traktować jak program Wielkiej Nowenny, podkreślają, iż hierarchia wypowiada się w imieniu wiernych jako strażniczka najistotniejszej dla ogólnonarodowej tożsamości tradycji. Przywołuje ją i odnawia, utwierdzając tym samym własną pozycję jako reprezentanta katolicyzmu, a więc tego, co w najgłębszym sensie polskie.
Polska tożsamość wyskoczyła na scenę jak dżin z butelki w momencie „chrztu narodu”. Od tej chwili naród ukształtowany i niezmienny może tylko utwierdzać się w niej lub ją zdradzić. Konstytuuje się w „wierności Bogu”, która traktowana jest jako jego „szczytne posłannictwo”, a zarazem istota polskości.
Dla kardynała Wyszyńskiego i biskupów w wyborze katolicyzmu ujawnia się łączność między przeszłością a teraźniejszością Polski. Retoryka „wierności” pisanym wielką literą „Przodkom” i „Ojcom” stawia tych, którzy chcieliby dokonać innych wyborów, poza obrębem wspólnoty. Sformułowania odwołujące się do wierności – takie jak „krew z krwi Przodków naszych” – nie dopuszczają odstępstw.
Symbolika krwi ustanawia jednocześnie ściśle etniczną linię dziedziczenia. W przywołaniu „straszliwych klęsk” i w prośbie o pomoc w „walce o dochowanie wierności Bogu”, która okazuje się jednoznaczna z dochowaniem wierności „Ojczyźnie naszej świętej, chrześcijańskiej przedniej straży”, brzmi czytelne przesłanie oporu wobec „wschodu”. Na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nie było wątpliwości, iż chodzi o „komunistów” jako obcą narodowi siłę, analogiczną do „szwedzkiego potopu”, który rozbił się dopiero o mury klasztoru w Częstochowie.
Nie bez racji Zenon Kliszko, jeden z najbliższych współpracowników Gomułki, stwierdził, iż spór z Kościołem należy traktować w leninowskich kategoriach „kto kogo”, a więc, iż jest to starcie o najwyższą stawkę – przetrwanie lub ostateczną klęskę. Jego zdaniem gra dotyczyła tego, „kto ma kierować narodem, kto ma sprawować «rząd dusz» w narodzie”.
W KC nie zdawano sobie chyba sprawy, iż sama zmiana pola na narodowe oznaczała przegraną. Alternatywa, jaką było wskazywanie konfliktów społecznych i różnic interesów, przestawała istnieć, a razem z nią odchodził w przeszłość lewicowy język.
Opozycja, ale narodowa
Ostatnią próbą jego reanimacji był List Otwarty do Partii Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Po roku 1968 po stronie opozycji znikają odwołania do lewicowego języka. Rodowody niepokornych Bohdana Cywińskiego czy Kościół, lewica, dialog Adama Michnika, książki, które kształtowały środowiska próbujące stworzyć alternatywę dla władzy w latach 70., okazują się z dzisiejszej perspektywy zaskakująco konserwatywne. Konserwatywne będą też protesty z Sierpnia 1980 roku.
Powszechne doświadczenie życia we względnie egalitarnym państwie, a więc efekty rewolucji społecznej, stały się elementem opowieści o narodzie. Potwierdzały istnienie wspólnoty, ale przestawała to być wspólnota emancypacji. Naród i jego mit stawał się znakiem oraz gwarancją względnej równości, bezpieczeństwa socjalnego i możliwości awansu.
Retoryka Gomułki podnosiła warstwy ludowe do rangi grupy, która najlepiej rozumie i realizuje interes narodowy pojmowany w całkiem mitycznej perspektywie. Jednocześnie łączyła realizację programu rewolucji społecznej z interesem narodowym i pośrednio uzasadniała rewolucję pozycją, jaką dawała dołom społecznym w narracji o narodzie.
Dokonany przez Wyszyńskiego zwrot ku antyintelektualnej pobożności niższych warstw społecznych wyznaczał ludowi to samo miejsce w strukturze mitu kreowanego tym razem przez Kościół. Narracja Wielkiej Nowenny czyniła z podległych hierarchii wiernych sól tej ziemi i depozytariusza narodowych wartości, tyle iż katolickich. Obie narracje interferowały ze sobą, tworząc splot, w którym nacjonalizm i tradycjonalizm łączyły się z przekonaniem o sprawczości, spełnianiu doniosłej roli w historii narodu i jednocześnie z poczuciem prawa do życia w państwie, które uznaje tę pozycję i daje temu wyraz w polityce socjalnej.
Otwierała się tym samym możliwość obrócenia idei egalitarnego społeczeństwa przeciw jej lewicowym twórcom. Użytkownicy mitu tracili związane z językiem lewicy narzędzia opisywania rzeczywistości społecznej oraz definiowania konfliktów, a co gorsza przestawały one kogokolwiek interesować.
Wykluczenie, czyli spełniony mit
Wystarczyło wskazać obcego i winnego. Pierwszą ofiarą okazali się Żydzi. Chociaż przed Marcem ’68 PZPR i Kościół definiowali wrogów inaczej, oba zbiory w dużej mierze pokrywały się. Dla Gomułki Żydzi byli „syjonistami”, a więc zwolennikami „osi Bon – Waszyngton” i wewnętrzni wrogami narodu, z kolei język Wyszyńskiego, który zawsze miał w tle antysemickie uprzedzenia, wpychał ich w pozycję „niewierzących – komunistów”, a więc tego, co dla narodu najgorsze.
Lata 60. wprowadziły i umocniły praktykę przekładu sporów ideowych na kategorie narodowe. Światopoglądowy przeciwnik zamieniał się łatwo – a adekwatnie z konieczności – we wroga narodu, przy czym pojęcie narodu stawało się coraz bardziej archaiczne i zamknięte. I tak słabo ukształtowana przestrzeń publiczna, gdzie spór mógłby się artykułować przy zachowaniu poczucia wspólnoty i bez pozbawiania adwersarzy prawa do uczestnictwa w grupowej więzi, stawała się jeszcze słabsza.
Argument narodowy mógł posłużyć – tak jak w roku 1980 – do uzasadnienia ekonomicznych roszczeń wobec władzy i jednoczesnego ustawienia jej w pozycji obcego. o ile bowiem Kościół wygrał spór z PZPR o definicję pola symbolicznego, to stało się to nie w roku 1966, ale w 1979 w czasie pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. Wojtyła powtórzył wszystkie konstytutywne elementy narracji Wyszyńskiego z pierwszej połowy lat sześćdziesiątych, przemawiał jednak do słuchaczy, dla których mit narodowy – ze względu na praktyki dyskursywne władzy i Kościoła – był najważniejszym, jeżeli nie jedynym horyzontem myślenia i odczuwania. Symbolika narodowa stała się wówczas niepodzielnie antykomunistyczna, choć nie traciła przez to egalitarnego i socjalnego charakteru.
W przekształceniu tym tkwi klucz do zrozumienia konserwatywno-narodowego i jednocześnie socjalnego, socjalistycznego w duchu PRL charakteru protestów z sierpnia 1980 roku. prawdopodobnie także tam sięgają korzenie języka współczesnej narodowej prawicy w Polsce podnoszącej hasła socjalne. I figury obcego, która zawsze okazuje się skuteczna i po którą bez poczucia wstydu sięgają dzisiaj niemal wszyscy.
Pojawia się ona tam, gdzie powinien znaleźć się opis różnic, potrzeb i aspiracji oraz sposobów działania. Współczesna lewica, która próbuje odwoływać się do racjonalnie postrzeganych konfliktów, nie ma adekwatnie do kogo mówić.
Trudno mieć nadzieję, iż sytuacja się zmieni. Od 1980 roku jako społeczeństwo zrobiliśmy chyba wszystko, co było w naszej mocy, żeby umacniać mity narodowe w postaci, jaką nadali im wespół w zespół Władysław Gomułka i Stefan kardynał Wyszyński.
Pozostaje tylko powoli uświadamiać sobie, iż nasze wyobrażenia o narodzie są historyczne, to znaczy zmieniają się i to bardzo. Pojawiają się i znikają, i jakoś udaje się to przeżyć. Nie warto się do nich przywiązywać, tym bardziej iż formy patriotyzmu, z którymi mamy dzisiaj do czynienia, wyraźnie nam nie służą.