Pisząc o czterech ważnych momentach, wydarzeniach w moim życiu, nie wspomniałem pewnie kilku innych, równie ważnych, jak np. pierwszego kontaktu z Tolkienem w chyba 1984 roku. Koleżanka z klasy pożyczała mi kolejne tomy Władcy Pierścieni, bo o własnym egzemplarzu mogłem wtedy tylko marzyć (zdobyłem go kilka lat później). A do Tolkiena doszedłem przez króla Artura: w telewizji szedł wtedy serial o nim, nigdy już więcej, nie wiedzieć czemu, nie powtarzany, i bardzo nas, czyli część klasy, wciągnął. Okazało się, iż ktoś miał książkę R. L. Greena o królu Arturze, zaczęliśmy czytać, a od Merlina już tylko jeden krok był do Gandalfa.
Nie pisałem o tym poprzednio, bo, chociaż Tolkien bardzo wpłynął na moje życie, tolkienistą już chyba nie jestem, moje zainteresowanie osłabło, kiedy okazało się, iż stał się taki popularny i każdy prawie zajmuje się Tolkienem. To po co ja tam jeszcze...
Msza znowu byle jak odprawiana, kazanie długie i nudne (po co cała wstawka o Hermaszewskim?). Żeby chociaż skłony robili odpowiednio przy ołtarzu... ze czcią dla Pana. Tyle tylko, iż była III Modlitwa Eucharystyczna zamiast nieśmiertelnej II.
Tako rzecze Lómendil: Ludzie optymistyczni są bardzo męczący.
Święci Janie i Tomaszu z Anglii, módlcie się dziś za nami.