Wszystko to, co wydarzyło się przez ten jeden długi weekend kilkanaście lat temu, a miało swój początek przed ponad ćwierć wiekiem, może wydawać się moją swobodną projekcją, ubraną w wyobraźnię. Za dużo jednak w całej tej historii zbiegów okoliczności, a sekwencja zdarzeń układa się w logiczny ciąg. Dlatego uważam, iż w tym wszystkim było Boże prowadzenie.
Warszawa, koniec kwietnia 2009 r.
Jednak jadę. Do ostatniego momentu wahałem się z tą podróżą. A kiedy już zdecydowałem, iż wyjeżdżam, to samochód zaczął szwankować. Po krótkiej wizycie w warsztacie wyruszyłem w drogę.
Mam przed sobą jakieś 1300 km, jadę w Alpy, do miejscowości Sulden położonej w południowym Tyrolu. Co to w ogóle za pomysł – na majówkę bez rodziny i tak daleko? Dlaczego właśnie tam?
W tamtym czasie dużo pracowałem, ale było to frustrujące, bo moje wysiłki nie przynosiły efektów. Wakacji adekwatnie nie miałem. Ferii zimowych też nie, byłem już naprawdę zmęczony. Żona namawiała mnie, żebym się gdzieś od tego wszystkiego wyrwał, choć na chwilę – sama wolała zostać z dziećmi w domu, młodsze dziecko, synek, miał wtedy nieco ponad rok.
W poprzednim sezonie zacząłem uczyć się jeździć na nartach. Kiedyś jeździłem na snowboardzie, ale z pewnych względów stało się to już niemożliwe. Po namowach żony pomyślałem, iż dobrze, wyjadę na parę dni, pouczę się trochę zjeżdżać na dwóch deskach. Muszę jeszcze znaleźć miejsce, gdzie utrzymuje się śnieg. Pomyślałem o stacji narciarskiej w północnych Włoszech – miejscowość położona jest na wysokości 1900 m, a wyciągi docierają do wysokości ponad 3000 m, zaś sezon narciarski trwa tam 6 miesięcy. I wybrałem to miejsce jeszcze dlatego, że… kiedyś już tam byłem.
Sulden, marzec 1996 r.
Jechaliśmy z Polski niemal bez przerwy. Wysłużony polonez ojca kolegi dowiózł naszą trójkę pod szczyt Ortler (3950 m n.p.m.) – cel naszej wyprawy.
Była sobota wieczorem, rozbiliśmy namiot na skraju wioski. Rano nasza kopułka obficie przysypana świeżym śniegiem o mało co nie została rozjechana przez maszynę wytyczającą ślady biegówkom – spaliśmy niemal na środku szlaku narciarskiego!
Kiedy pakowaliśmy się do wyjścia w góry, widziałem ludzi, którzy szli na niedzielną mszę świętą. Ja się wtedy do kościoła nie wybierałem, bo były to czasy, kiedy zachodziłem tam naprawdę rzadko. Żyłem po swojemu, według swoich zasad, a nie były one Boże.
Delikatnie rzecz ujmując, nie jestem dumny z siebie z tamtych czasów. Wolałbym o wielu rzeczach zapomnieć. I choć wiem, iż Pan Bóg mi wszystko wybaczył i chce, żebym nie rozpamiętywał, to te rzeczy wracają. Pamiętam jednak, iż jednej sprawy nie zaniechałem w tamtych czasach – codziennej modlitwy. Modliłem się trochę „z nawyku”, bezrefleksyjnie, ale jednak…
Przed południem wyruszyliśmy obciążeni wielkimi plecakami w stronę schroniska Hintergrathütte. Zimą w Alpach poza stokami z wyciągami jest raczej pusto. Turystyka zamiera, nieliczni alpiniści czasem wyruszają na wspinaczkę, a jedyny ruch robią w zimowym sezonie miłośnicy ski touru, którzy zresztą wtedy też nie pojawiali się masowo. Dlatego na dole we wsi wzięliśmy klucz do schroniska, które zimą stało puste.
Niekiedy w alpejskich schroniskach zostawia się otwarte na zimę tzw. Winterraum, czyli niewielkie pomieszczenie, w którym można przenocować – znajdziecie tam miejsce do spania, jakieś koce, może choćby piec i żelazną porcję żywności (jeśli tylko możemy, to zostawiamy ten zapas dla najbardziej potrzebujących, jeżeli korzystamy, to dobrze zostawić zamienniki lub choćby dodać coś ze swoich zasobów), my jednak postanowiliśmy mieć cały „schron” dla siebie.
Droga do naszej bazy wiodła ogromnym, stromym stokiem. Śniegu było sporo. Dźwigaliśmy po 40 kilogramów na plecach, a śnieg był po pas, a choćby wyżej – z trudem przedzieraliśmy się w kopnym śniegu. Baliśmy się lawin.
Byliśmy już całkiem blisko schroniska, ale zapadł zmierzch. Nie chcieliśmy po ciemku wkraczać w teren, którego nie znamy. Zapadła decyzja o biwaku. Dwaj panowie urządzili się nieco niżej niż ja. Ja wykopałem sobie ponad nimi płytką jamę śnieżną, wszedłem w puchowy śpiwór i zawinąłem się w płachtę biwakową. Ciężka noc, na skraju snu i jawy, szeleszcząca przy każdym powiewie wiatru płachta nie ułatwia zaśnięcia. Senne majaki, umysł płata figle – czy ktoś tam jeszcze był poza mną i śpiącymi poniżej kolegami?
Pamięć przechowuje strzępy dziwnych wspomnień… Rano gwałtownie zwinęliśmy biwak, do celu było już niedaleko i już niedługo otwieraliśmy drzwi solidnego schroniska o rozmiarach małej kamienicy. Jest piec i wygodne łóżka! Wodę co prawda trzeba było pozyskiwać z roztopionego śniegu, ale co tam, tam było bajkowo, niesamowicie! Schronisko położone wyżej niż Gerlach (2661 m n.p.m.), cały budynek do naszej dyspozycji, a jakie widoki dookoła!
Schronisko Hintergrathütte, marzec 1996 r.
Na szerokim pleteau, na którym stoi schronisko spędziliśmy parę dni. Najpierw chwilę się aklimatyzowaliśmy, potem czekaliśmy na pogodę. W końcu któregoś dnia wieczorem spakowaliśmy szpej i szturmżarcie. Wyruszyliśmy przed świtem. Daleko nie doszliśmy.
Stok, którym wspinaliśmy się w stronę szczytu zaczął podejrzanie jęczeć i pękać.
Odwrót. Ryzyko lawin zbyt duże. Zanim podejmie się taką decyzję, realizowane są deliberacje – czy na pewno się wycofywać? Przecież tyle przejechaliśmy, ponieśliśmy koszty, i co, wrócimy z niczym? ale z drugiej strony…
Rejon Morskiego Oka, luty 1993 r.
Robimy sobie zdjęcie na Hińczowej przełęczy. Właśnie w zespole trójkowym przeszliśmy północną ścianę Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego, a warunki były tak dobre, iż choćby nie wiązaliśmy się liną. Razem z nami szedł jeszcze jeden zespół, bardzo sympatyczne chłopaki z Bielska-Białej. Mówią, iż wybierają się jeszcze w tym sezonie w rejon Ortlera.
Wciąż mam to zdjęcie, widać na nich bielszczan. Rzeczywiście, pojechali w ten sam rejon, gdzie my trzy lata później. Wracając ze szczytu Koenigsspitze, gdy do schroniska mieli już tylko ok. 30 minut marszu, rozwiązali się. Obaj wpadli do szczeliny lodowcowej. Przeżył tylko jeden.
Arco nad Jeziorem Garda, marzec 1996 r.
W dolinach północnych Włoch jest już wiosna, mimo iż noce jeszcze chłodne. Rozbiliśmy się na campingu, wokół którego rosną oliwki o wąskich metalicznych liściach. Wśród nich kapliczka ze średniowiecznymi freskami.
Przyjechaliśmy do Arco, mekki wspinaczki skałkowej nad malowniczym jeziorem Garda. Tak się skończyła nasza alpejska przygoda. Trudno, w górach się nie dało, szkoda marnować dni wolne, to może chociaż powspinamy się po skałkach? Długo tam nie zabawiliśmy, wróciliśmy w końcu do Polski.
Jeszcze ileś tam razy wyjeżdżałem w góry i w skałki. choćby udało mi się w końcu zdobyć alpejski szczyt.
W moim życiu później wiele się pozmieniało. Wspinanie stało się w pewnym momencie niemożliwe. Ale nawróciłem się. Pan Bóg zadziałał dość spektakularnie, a wtedy zrozumiałem, iż On naprawdę jest, iż mnie kocha i iż Mu na mnie zależy.
Sulden, pierwszy piątek maja 2009 r.
Przyjechałem we wtorek po południu. Zamieszkałem w pensjonacie, który prowadziła starsza pani, wdowa po miejscowym przewodniku alpejskim.
W południowym Tyrolu mówi się w niemieckim dialekcie. Ludzie tutaj, zwłaszcza starsi, są pobożni, tą pobożnością, którą ukształtowała surowa natura – „brzemię gór”. Nam, przyjezdnym z dolin, góry kojarzą się z pięknem i rekreacją. Dla miejscowych, którzy z dziada pradziada zamieszkiwali pod alpejskimi kolosami, natura była zawsze ciężkim, codziennym wyzwaniem, mierzeniem się z niedostatkiem, który zaczęli wypełniać dopiero napływający turyści.
Pojeździłem trochę na nartach, ale bez przesady. Pokręciłem się nieco po przepięknej okolicy – dużo tu zamków, średniowiecznych miast, a w pobliżu jest już granica ze Szwajcarią.
W piątek po południu poszedłem na mszę świętą do miejscowej parafii św. Gertrudy. Po nawróceniu postanowiłem „skompletować” pierwsze piątki miesiąca, a tak się złożyło, iż był to właśnie mój dziewiąty, ostatni pierwszy piątek.
Po mszy świętej postanowiłem pójść na spacer. Nieopodal „nowej” miejscowej świątyni z końca XIX w. znajduje się mały, zabytkowy, dawny kościółek parafialny z XIV w. Wszedłem na teren kościółka ogrodzony niewysokim murem. Było jeszcze dużo śniegu.
Coś mnie pchnęło, żeby zrzucić śniegową czapę z czegoś, co leżało na kamiennym postumencie pod metalowym krzyżem. Zobaczyłem blaszaną płytę. Ale pod nią znajdowały się następne, spięte razem metalowymi kółkami – był to niejako spory, ciężki segregator z blaszanymi stronami. Wielka, metalowa księga. Zacząłem przewracać kolejne arkusze grubej blachy i czytać. Był to spis ofiar, które zginęły w tej okolicy w górskich wypadkach.
Pierwsze wpisy pochodziły jeszcze z XIX w. Ludzie z różnych krajów, w różnym wieku. Lawina, odpadnięcie od ściany, wyczerpanie, atak serca, wychłodzenie, wypadek narciarski…
Imię, nazwisko, narodowość, data urodzenia i zgonu. Miejsce i krótki opis zdarzenia. I następna osoba. Rejestr prowadzony skrupulatnie, aż do tragedii z ostatnich lat.
Przeszył mnie lodowaty dreszcz. Przecież, ja też tu mogłem być… A wtedy, kilkanaście lat wcześniej, gdybym zginął z tym wszystkim, co obciążało moje sumienie!
Chcę tu z całą mocą podkreślić, iż absolutnie nie oceniam ludzi spisanych w tej księdze. Wśród nich prawdopodobnie było mnóstwo bardzo zacnych osób, w każdym z nich było jakieś dobro, być może wielu z nich to święci. ale dlaczego zginęli tragicznie, dlaczego są już u naszego Ojca, to już Boża tajemnica i nic mi do tego.
Ale wtedy pomyślałem sobie: „Panie Boże, robiłem czasem ryzykowne rzeczy – wspinałem się w górach, często zimą, na lodospadach. Próbowałem latać na paralotni, skakałem na bungee, nurkowałem w morzach i głębokich jeziorach. I robiłem wiele innych rzeczy, czasem też bardzo głupich, które mogły skończyć się tragicznie.
A Ty wiedziałeś, jaki był mój stan duszy i serca. I teraz stoję tu w trzecią rocznicę mojego nawrócenia, po odprawieniu dziewiątego pierwszego piątku miesiąca, w tym samym miejscu, kiedy trzynaście lat temu osiągałem swoje duchowe dno.
Pode mną urocza alpejska wioska, dookoła mnie wspaniałe góry, obok pięknie położony zabytkowy kościółek. Żyję.
Panie, postanowiłeś żebym jeszcze tu został, bo taki był Twój plan, ale przede wszystkim – uratowałeś mnie!
…bo ocaliłeś moje życie od śmierci
i moje nogi od upadku,
abym chodził przed Bogiem
w światłości życia. /Ps 56, 14/