Po ostatnich decyzjach biskupów można stwierdzić, iż „stanął w ogniu nasz wielki dom”, jakim jest Kościół. Dlaczego zatem tak wielu przez cały czas krzyczy: „A my nie chcemy uciekać stąd!”?
„Kościelnej komisji nie będzie”. To zwrot, który słychać w kolejnych komentarzach po rozwiązaniu przez Konferencję Episkopatu Polski zespołu, prowadzonego przez abp. Wojciecha Polaka, mającego doprowadzić do powołania specjalnego gremium ekspertów, które zajęłoby się zbadaniem zjawiska przemocy seksualnej stosowanej w przeszłości wobec dzieci przez niektórych polskich katolickich duchownych. W zamian za to mamy jednoosobowy póki co „organ” polskiego episkopatu, którym pokieruje bp Sławomir Oder, hierarcha nigdy wcześniej nie zajmujący się tym tematem.
Decyzja ta wywołała zaskoczenie, niedowierzanie oraz protesty pod kuriami diecezjalnymi, siedzibami biskupów i nuncjaturą apostolską. Ale zostawmy hierarchię i skupmy się na skrzywdzonych. Mowa tu przede wszystkim o osobach wykorzystanych w dzieciństwie, które teraz potwornie zraniono, ale też szerzej: o nas wszystkich, dla których Kościół to (nadal) ich miejsce na ziemi.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Tośka Szewczyk w swoim publikowanym tu tekście „Ewangelia potraktowana mopem” pisze: „W takich momentach zwykle usilnie rozważałam apostazję. Teraz jednak jest inaczej – i to jest łaska mojego Boga. Kościół to mój dom i nigdzie się nie wybieram. Będę jednak walczyć o to, żeby w tym domu panowały zasady Ewangelii”.
Słowa te bardzo we mnie rezonują. Wyrażają to, co i ja czuję. Znam myśli o formalnym „wypisaniu się” z kościelnej instytucji. Ale mam też inne spostrzeżenia. Choć decyzja KEP ma moc zabicia mojej nadziei, nie chcę na to pozwolić. Ale adekwatnie dlaczego?
Od pół roku nie jestem członkiem Państwowej Komisji, która zajmuje się wyjaśnianiem przestępstw seksualnych dokonanych na dzieciach. Dzisiaj skupiam się zawodowo na temacie ochrony zdrowia psychicznego także tych najmłodszych, którzy doświadczają traumy. Te dwa światy w ostatnich dniach złączyły mi się w pytaniu brutalnym i być może choćby bezlitosnym: czy pozostanie w instytucji, która kolejny raz rani, nie jest objawem szaleństwa i obłędu? Czy nie postradali zmysłów ci, którzy przez cały czas wierzą i chodzą na Mszę, słuchając także biskupów?
Niedawno odbyła się uroczystość Pierwszej Komunii świętej mojej najmłodszej córki. Bliska nam osoba puściła tam piosenkę „A my nie chcemy uciekać stąd” w pięknym wykonaniu jej syna. I nagle zrozumiałem, jak ważne dla mnie jest tu i teraz przesłanie tej piosenki.
Walka o haust powietrza
„A my nie chcemy uciekać stąd” to utwór autorstwa Jacka Kaczmarskiego z muzyką Przemysława Gintrowskiego opisujący jedną z największych tragedii polskiej medycyny – pożar szpitala psychiatrycznego w Górnej Grupie, który w nocy z 31 października na 1 listopada 1980 r. pochłonął 55 osób. Utwór stał się później szerzej znany dzięki obecności w filmie „Ostatni dzwonek” .

Dlaczego tyle osób wyraża troskę o Kościół, protestując pod budynkami kurialnymi, niejako krzycząc w ten sposób: „A my nie chcemy uciekać stąd!”?
Błażej Kmieciak
Na początku piosenki słyszymy: „Jest głęboka, naprawdę czarna noc / (…) Haustem powietrza robię w żarze wyłom”. W ostatnich dniach, czytając kolejne komentarze świeckich i duchownych, mam wrażenie, iż słowa Kaczmarskiego bardzo dokładnie opisują dzisiejszą naszą sytuację z Kościołem.
Wspomniany komentarz Tośki Szewczyk trafnie opisuje kolejne już rozczarowanie – tak bolesne, bo pojawiające się po nadziejach, jakie zrodziło spotkanie osób skrzywdzonych z biskupami na Jasnej Górze. Trudno nie doświadczać „głębokiej, naprawdę czarnej nocy”, uświadamiając sobie, iż od tamtego, pełnego dobra wydarzenia minęło zaledwie nieco ponad pół roku, a tak wiele się zmieniło.
Mamy też komentarz karmelity o. Mateusza Filipowskiego, który pisze wprost do biskupów, by odpowiedzieli na pytanie: „Dlaczego takie nagłe zmiany?”. Mam wrażenie, iż podobne wołanie coraz większej grupy duchownych będących „na pierwszej linii ognia” jest tym, co w piosence słyszymy jako walkę o zwykły „haust powietrza”.
Sam najbardziej odnajduję w innych słowach przywołanej pieśni: „Więc chwytam kraty rozgrzane do białości. / Twarz swoją widzę, twarz w przekleństwach”. Łapie się na tym, iż jestem wściekły. Dostrzegam w mojej głowie nie tylko złość na tych, którzy owe kraty doprowadzili ogniem do „białości”. Wściekłość i ból czuję, niestety, także wobec mojego brata w wierze, który „patrzy z ciekawością jak płonie na nim kaftan bezpieczeństwa”, nie uświadamiając sobie, iż ginie.
Nie pojmuję, czemu tak wielu „śpi nadal, (i) przez sen się uśmiecha”, jak wyśpiewuje dramatycznie Jacek Wójcicki. Czemu nie pojmują, iż oni sami są niczym pacjenci „przywiązani dymem materaców” (czyli kolejnymi komunikatami polskiej hierarchii). Patrzę także na komentarze osób, które nie zdając sobie sprawy z pożaru „naszego Kościoła”, atakują tych najbardziej poparzonych oraz zranionych. Przeraźliwie pasuje mi tu wers utworu Kaczmarskiego: „Śmieje się za mną ktoś jak obłąkany”.
Krzyczymy wspólnie z kamieniami
Nie ulega dla mnie wątpliwości, iż „stanął w ogniu nasz wielki dom”, jakim jest Kościół. Więcej: „krzyk w wytłumionych salach nie zna echa”, a „na rusztach łóżek milczy przerażenie”.
Zwroty te bardzo korespondują z dzisiejszą rzeczywistością, jaką obserwujemy w naszej szeroko rozumianej wspólnocie. Nie słychać niestety słów biskupów, którzy wyłamaliby się z gremialnej decyzji episkopatu. Wyjątkami są na razie tylko biskupi Artur istotny i Damian Muskus, którzy w wywiadach i mediach społecznościowych opowiedzieli się po stronie skrzywdzonych. Dołączył do nich także kard. Grzegorz Ryś, który sam był w zespole prymasa, a teraz stwierdził, iż ludzie „mają absolutne prawo” do reakcji i zapowiedział, iż przygotowuje się do własnej wypowiedzi w tej sprawie, „która będzie przemyślana i poważna”.
To jednak nie zmniejsza dramatu sytuacji. Wielu z nas „pod nogami żarzą się posadzki” fundamentu, jakim był, a dla wielu przez cały czas jest dom widziany w Kościele. Jak to zatem się dzieje, iż „my nie chcemy uciekać stąd”? Dlaczego tyle osób wyraża troskę o Kościół, protestując pod budynkami kurialnymi, niejako krzycząc w ten sposób: „a my nie chcemy uciekać stąd!”?

- Tośka Szewczyk
Nie umarłam. Od krzywdy do wolności
Jak to możliwe, iż w stanie tak wielkiego pożaru przez cały czas trwamy „ciśnięci w najdalszy sali kąt” Kościoła-naszego Domu, czekając, aż ktoś, niczym ratownik z piosenki krzyknie: „Tędy”? Myślę, iż wielu z nas krzyczy „w szale wściekłości i pokory”, jak w refrenie powtarza Wójcicki. Krzyczymy głośno razem z kamieniami, które – kładzione pod drzwiami kolejnych kurii – także „wołać będą”.
Strażacy w lekarskich fartuchach
To porównanie sytuacji Kościoła do dramatu szpitala psychiatrycznego – być może zaskakujące dla niektórych – towarzyszy mi od kilku dni. W historii z Górnej Grupy pojawiają się trzy interesujące wątki, które warto tu pozostawić.
Pierwszy opisuje moment ratowania pacjentów. Okazuje się, iż wielu z nich nie chciało opuszczać płonącego budynku w chwili, gdy wołali ich strażacy. Ktoś podobno wpadł na pomysł, by ratownikom nałożyć fartuchy lekarskie na noszone przez nich skafandry. Dopiero wtedy chorzy zaczęli opuszczać płonące miejsca. Potrzebowali kogoś, kogo skojarzą z pomocą i ratunkiem, kogoś, kogo znają i ufają mu.
Widzę siebie w tej sytuacji, widzę w niej także wielu ludzi, których znam, którzy dostrzegając, iż Kościół się pali, mają jednak świadomość, iż pytanie Piotra „Panie, do kogóż pójdziemy?” jest przez cały czas bardzo aktualne, a odpowiedzią na nie jest przez cały czas pójście za Mistrzem, który rozpoznawany daje bezpieczeństwo.
Pojawia się także drugi wątek w tej szpitalnej opowieści, który mnie w ostatnich dniach zatrzymał, przypominając bolesną sytuację wielu katolików, w szczególności tych, których w dzieciństwie wykorzystano seksualnie lub skrzywdzono w inny sposób. Źródła wskazują, iż osoby, które zginęły w pożarze szpitala, przez trzydzieści lat pochowane były w bezimiennej mogile. Były prawie zapomnianymi ofiarami, których ból trudno nam pojąć.
Dopiero w 2010 r. w miejscu ich spoczynku pojawiła się tablica przedstawiająca z imienia i nazwiska zmarłych pacjentów. Widzę tu analogię do sytuacji tych, którzy jako dzieci zostali skrzywdzeni przez duchownych. Wokół nich też przed dekady panowała grobowa cisza. Żadna komisja, w tym ta kościelna, nie ma możliwości poznania wszystkich skrzywdzonych. Poszukiwanie ich tożsamości jest jednak tym, co zrobić trzeba.
Cud, który jest realny
Czemu i ja „nie chcę uciekać stąd”? Nie potrafię tego dobrze wyjaśnić osobom spoza Domu. Być może i mnie ktoś może uznać za szaleńca, który nie chce opuszczać miejsca już pełnego dymu.
W tym wszystkim jednak pojawia się trzeci element wprost związany ze szpitalem w Górnej Grupie. Miejsce to na początku lat 90. XX wieku powróciło do zakonu werbistów, który był pierwotnym jego właścicielem. W 2020 r. to zakonnicy byli inicjatorami akcji modlitewnej za tych, którzy zginęli w pożarze. W byłym szpitalu mieści się w tej chwili m. in. miejsce pobytu zakonników w podeszłym wieku.
Ten wątek przypomniał mi o filmie dokumentalnym „Droga” autorstwa Szymona Piegzy oraz Janusza Schwertnera. Opisali oni historię pana Sławomira Mastka, który w dzieciństwie był wykorzystany przez jednego z księży posługujących w latach 70. w Wadowicach. Mężczyzna ten zdecydował się jednak publicznie wybaczyć owemu duchownemu, który przebywał w domu księży emerytów, być może w placówce podobnej do tej, którą werbiści stworzyli dla swoich współbraci w byłym szpitalu psychiatrycznym.
We wspomnianym filmie jest scena, gdy pan Sławomir, w obecności bp. Romana Pindla, udaje się do starszego księdza, który go krzywdził. Staje przed nim, a widząc, iż został rozpoznany przez duchownego, mówi: „Wybaczam ci”. Nie jestem w stanie pojąc wielkości tej sytuacji, tego pełnego dobra wydarzenia, które nie zapomina o złu, ale pokonuje je.
Być może właśnie dlatego „nie chcę uciekać” z miejsca, gdzie cud, taki jak ten, może zdarzyć się bardzo realnie. Może to właśnie jest szaleństwo nadziei?
Przeczytaj także: Kard. Ryś: Komisję ds. wykorzystywania seksualnego trzeba powołać niezwłocznie