Podczas rozmowy z zaprzyjaźnionym małżeństwem akademików, będących au courant z kulturą cyfrową i aktualną netykietą, dowiedziałem się o zaniku ironii, jako strategii ryzykownej, bo potencjalnie agresywnej. Hunwejbini poprawności doprowadzili już do gabinetów terapeutycznych wszystkich profesorów, nieustannie narażonych na oskarżenie o mobbing, seksizm, gender shaming, dziaderstwo, krindżowatość, fazdrygulstwo i gnypalstwo, a teraz wzięli się do wykroczenia „permanentnej parabazy”. Ironia i dystans są traktowane jako broń hejtersko-besserwisserska, przeto z humorem należy uważać, a najlepiej z niego w ogóle zrezygnować. Zakaz opowiadania dowcipów bierze się z założenia, iż ktoś może kawału nie zrozumieć, przez co poczuje się wykluczony – podobnie jak zakaz mówienia o osobach studiujących per „studenci” (aby nie wykluczać kobiet i osób niebinarnych). W ten sposób wpędzamy się w śmiertelnie poważny terror dogmatów, od którego już tylko krok do hekatomby. Potwierdza się moja intuicja, iż postawy ultranowoczesnej woke-lewicy są niebezpiecznie bliskie zgoła nienowoczesnym inkwizytorom. Antyprzemocowcom już się zdarzało w przeszłości stawać ludobójcami dla idei powszechnej równości.
Dotąd źródła wrogości wobec ironii dostrzegałem w systemach religijnych – mój najmłodszy syn jest dzieckiem chronionym przed religią. Nie dość ściśle, by nie wiedzieć o idei Boga i cyklach rytuałów chrześcijańskich, ale wystarczająco, by niezmiennie dziwić się z czystością profana pewnym dla nas przezroczystym już kuriozom. Zachodzi np. w głowę, dlaczego miliony ludzi modlą się do narzędzia tortur, a choćby gotowe są walczyć o powszechną jego obecność w miejscach publicznych. Dlaczego w kościołach tyle makabry, podziurawione i ociekające krwią zwłoki obnażonego mężczyzny wiszą w centralnych punktach, ludzie całują jego poranione stopy? Antek ukrzyżowanego Jezusa się boi, intuicyjnie wyczuwa, iż kult pod takim symbolem zawiera w sobie mroczne okrucieństwo i pociąg do przemocy.
Sam dość wcześnie, bo jeszcze jako nastolatek, uwolniłem się od dziecięcych neuroz, napędzanych przesłuchaniami w konfesjonałach, groźbą kary za grzechy, a choćby wiecznego potępienia za tzw. grzechy śmiertelne. Prostoduszna część mojej rodziny wierzyła dla świętego spokoju, przemocowy jej odłam korzystał z nauk Kościoła, by rozpościerać nade mną system zakazów i perswazji, a także wpędzać w nieustające poczucie winy i marności osobistej. Nigdy w Boga nie wierzyłem, a mimo to jako dziecko się go bałem – taki zafundowano mi paradoks. Bóg był wszechwiedzącym demonem, który żywił się moimi słabościami, nie powierzałem mu swoich trosk, nie modliłem się, nie przeżywałem świątecznych rozanieleń, ale czułem, iż źli ludzie wymyślili tę postać, by przysiadła na moim ramieniu i szeptała mi w chwilach uniesień i radości: Vanitas vanitatum et omnia vanitas. Kościół katolicki zdaje się być w rozsypce, czemu przyglądam się z euforią i nadzieją na dożycie totalnej sekularyzacji, a choćby dekatolicyzacji społeczeństwa.
Tymczasem jednak sam zaglądam ostatnio do świątyń i muzeów sztuki sakralnej, już oczyszczony z brzemienia religijnej indoktrynacji, aby podziwiać dowody odwiecznej fascynacji Złem, wizerunki Diabła, sceny niewyobrażalnych tortur męczenników, a także alegorie grzechów głównych. Bezkonkurencyjne w piekielnych pomysłach było oczywiście średniowiecze, zatem najwięcej perwersyjnych detali w stylu halucynacyjnego gore znajdziemy w gotyku. Człek rozmodlony nie bardzo się rozgląda wokół, raczej skulony lękliwie patrzy na kapłana lub do brewiarza, nie wie zatem, jak wiele potworności mieszczą w sobie malowidła na skrzydłach ołtarzy, reliefy na ambonach czy freski na ścianach świątyń. Najwspanialsze diabły widziałem na zewnętrznych ścianach malowanych cerkwi bukowińskich, gdzie paszcze Lewiatanów na Sądach Ostatecznych łakomie rozwierają się na stada grzeszników dręczonych przez najdziwaczniejsze straszydła. O Bosche, jakie to strasznie piękne, myślało się i nadziwić nie mogło, iż tysiące kilometrów i setki lat od pracowni niderlandzkiego mistrza badtripowych orgii piekielnych ludzie mieli podobnie rozbudzoną wyobraźnię.
W pałacu Erazma Ciołka, który odwiedziłem niedawno, wizytując Kraków, kuszeń i męczeństw co niemiara, wrażliwe panny nie mają dokąd uciec sprzed ołtarza, bo całe muzeum pełne poliptyków, gdzie sceny pasyjne sąsiadują z alegorycznymi występkami, przyobleczonymi w finezyjnie pornograficzne przymioty. Spokoju zaznać nie można choćby w półmrocznej Sali Śmierci, gdzie akcesoria funeralne i szkielety na ornatach pogrzebowych przyprawiają o bojaźń i drżenie. Dzieciom mógłby się spodobać osiołek na kółkach, na którym Pan Jezus wjeżdża do Jerozolimy, gdyby nie trzeba im było tłumaczyć, iż już z niej nie wyjechał, bo pięć dni później dokonano na nim okrutnej egzekucji. Kilka kroków dalej wisi krucyfiks autorstwa Wita Stwosza, na którym nie dość makabry samego ukrzyżowania – jest bowiem wykonany w tzw. stylu naprężonym. Nienaturalnie wydłużone kończyny postaci mają oddawać dodatkową torturę, której poddano Jezusa, kiedy się okazało, że… nie pasował do krzyża. Nogi nie sięgały do otworów nawierconych pod gwoździe, więc go ponaciągano dzięki lin. Sztuka sakralna gotyku to rewia horroru pod głęboko drążonymi fałdami płaszcza świętości.