Ludzki los można zrozumieć dopiero, gdy się dokona – to chyba największa mądrość płynąca z arcydzieła Márqueza.
Musiała mieć ponad dziewięćdziesiąt lat. Mieszkała w tym samym bloku co ja – zaawansowany wiek sprawił, iż poruszała się na wózku inwalidzkim. Widywaliśmy się sporadycznie. Krótkie „dzień dobry” w drzwiach albo przy windzie. Raz poprosiła, żebym ją zawiózł do koleżanki, która mieszkała dwie ulice dalej. Innym razem zapytała, ni stąd, ni zowąd, choć z wyczuwalnym taktem, czy kogoś mam. – Jestem sam, ale nie samotny – odpowiedziałem gwałtownie cytatem z „Gorączki” Michaela Manna. Nie znała tego filmu, popatrzyła na mnie dobrotliwie, chwyciła za ramię, poprosiła, bym się nachylił, i wyszeptała mi do ucha: – Niech pan uważa, samotność jest najgorsza z tego wszystkiego.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
O jej śmierci dowiedziałem się przypadkiem, jakiś rok później, jesienią, z ust innej sąsiadki. – Słyszał pan, iż ta staruszka z trzeciego piętra odeszła?… Nie słyszałem. Kres przyszedł w środku upalnego lata, tak cicho, iż współmieszkańcy zorientowali się dopiero po dwóch tygodniach. Trzeba było wzywać służby sanitarne – o tym, iż kobieta nie żyje, zaalarmował sąsiadów wydobywający się z mieszkania fetor…
W finale losu tej prawie stuletniej staruszki uobecnia się pewien powszechny lęk. Wszyscy byśmy chcieli, by koniec naszego życia był taki jak początek: by ktoś go odnotował, by ktoś wtedy chwycił nas za rękę. Moja sąsiadka została tego pozbawiona. Dlaczego? Kim była? Co przeżyła? Jakie euforii i bóle były jej doświadczeniem? Zacząłem o niej ponownie myśleć, wracając ostatnio do „Stu lat samotności”.
Wszystkie drogi prowadzą do Macondo
Arcypowieść Gabriela Garcíi Márqueza czytałem już po raz trzeci. Najpierw sagę rodu Buendíów poznawałem z obowiązku, we fragmentach, w trakcie polonistycznych studiów. Później sięgnąłem po całość z czystej ciekawości, prawie dekadę temu. Teraz – w przypominającym listopad, deszczowym grudniu – już po kilkunastu stronach otworzonych dla przyjemności zrozumiałem, iż to książka mojego życia (co ciekawe, obok „Miłości w czasach zarazy” tego samego autora). Książka, która mogłaby się dla mnie nigdy nie kończyć.
Podobno Márquez wpadł na słynne, otwierające „Sto lat samotności” zdanie podczas jazdy samochodem na rodzinne wakacje. Gdy w jego głowie pojawiły się słowa: „Wiele lat później, stojąc naprzeciwko plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendía miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go ze sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód”[1], ten dotychczas średniej klasy literat poczuł, iż w nadchodzących miesiącach stworzy swoje najważniejsze dzieło.
Na ponad rok zrezygnuje z obowiązków zawodowych, ponoć wraz z żoną zaczęli choćby wyprzedawać wyposażenie domu. Ale nie porzuci pisania opowieści, która dojrzewała w nim przez lata, co najmniej od debiutanckiej „Szarańczy”. Opowieści, do której wprawkami okazało się wszystko, co dobijający do czterdziestki dziennikarz napisał wcześniej, wszelkie nowele, felietony, niedługie powieści. Wszystko prowadziło go do Macondo.
Márquez nie mylił się, gra była warta świeczki. Książka ukazała się w roku 1967 w Argentynie w skromnym nakładzie ośmiu tysięcy egzemplarzy. W ciągu następnych lat uczyniła go najbardziej poczytnym autorem Ameryki Łacińskiej, stała się też, obok „Don Kichota z La Manchy” Cervantesa, najważniejszą hiszpańskojęzyczną powieścią w historii.
Ponad dekadę po premierze „Stu lat samotności” kolumbijski pisarz otrzymuje literacką Nagrodę Nobla (1982) – za „powieści i opowiadania, w których fantazja i realizm łączą się w złożony świat poezji, odzwierciedlającej życie i konflikty całego kontynentu”.
Sto lat czy szesnaście godzin?
Sam autor do końca życia utrzymywał, iż rozpisanej na siedem pokoleń historii rodziny Buendíów nie da się zekranizować, iż potrzeba by na to stu godzin filmu. Netflix uznał, iż wystarczy szesnaście. Obejrzałem dostępne odcinki (osiem) i… przyznaję pisarzowi rację. Z jednym zastrzeżeniem: to nie długość ekranizacji stanowi tu problem.
Zanim poznałem serial, sądziłem, iż najpoważniejszym wyzwaniem będzie przeniesienie na ekran realizmu magicznego, albo tego, co w kulturze zwykło się tym mianem określać i łączyć ze „Stoma latami…”. Świat rozgrywanych w Macondo zdarzeń roi się bowiem od cudów, które bohaterowie przyjmują bez mrugnięcia okiem. Deszcz pada nieprzerwanie przez prawie pięć lat, mieszkańcy zapadają na plagę bezsenności i tracą pamięć, Cyganie prezentują latający dywan, ksiądz po wypiciu czekolady lewituje.
Nie jesteśmy bohaterami żadnej „ogólnej” historii. niedługo zejdziemy ze sceny dziejów. A jednak teraz, przez krótką chwilę wszechświata, JESTEŚMY głównymi aktorami naszego własnego, kameralnego dramatu. I nikt za nas nie odegra naszej roli
Damian Jankowski
Na tym nie koniec. Kiedy patriarcha rodu José Arcadio Buendía umiera, z nieba spada deszcz żółtych kwiatów; jego córka Amaranta spotyka śmierć – przybrała ona postać długowłosej kobiety, ubranej na niebiesko, „trochę po staroświecku” – która zdradza jej, iż wróci, gdy ta skończy tkać całun do trumny (i tak też się dzieje). Synowie brata Amaranty nie mogą zmyć z czoła znamienia, które otrzymują po wizycie w kościele w Środę Popielcową. Bratanica Amaranty zostaje z duszą i ciałem wzięta do nieba (a jej szwagierkę irytuje, iż podczas wniebowzięcia nie wypuszcza z rąk świeżo wypranych prześcieradeł). Krewna z kolejnego pokolenia romansuje z chłopcem, któremu towarzyszą żółte motyle, zaś wuj dziewczyny staje się niewidzialny dla szukających go strażników. Cygański wynalazca Melquíades co najmniej dwukrotnie odchodzi z tego świata, a choćby po śmierci towarzyszy poszczególnym członkom rodu, ucząc ich odczytywać tajemnicze pergaminy.
Twórca „Stu lat…” twierdził, iż wszystko, co przedstawił w książce, zaczerpnął z rzeczywistości. Trzeba tu jednak doprecyzować: Márquez za rzeczywistość uznawał nie tylko to, co namacalne. Równie realne były dla niego mity, legendy przekazywane ustnie z pokolenia na pokolenie, przesądy, biblijne tropy, wierzenia, które wymykają się wyznaniowej klasyfikacji. Z tej wybuchowej mieszanki powstał świat Macondo.
Serialowi Netfliksa udaje się co prawda oddać specyficzną aurę niesamowitości, ale siłą rzeczy jest on pozbawiony kluczowego elementu powieści: języka, i co ważne – filmowi twórcy nie wymyślili własnego. W kilku momentach słychać głos-cytat z offu, ale stanowi on jedynie ozdobnik, nie jest i nie może być, jak w powieści, kreatorem świata przedstawionego.
O tak, książka ma nonszalanckiego narratora, bez dwóch zdań, narratora, który potrafi najważniejsze zdarzenia z życia bohaterów (włącznie z opisem ich śmierci) podać z wyprzedzeniem i to tak, jakby relacjonował zeszłoroczną pogodę. Akcja momentami leci na łeb, na szyję, miejscami natomiast się dłuży. Zafiksowanie na szczególe gubi całościowy sens, albo odwrotnie: całość zaciera poszczególne epizody. Podniosły ton miesza się z wulgarnym, groza ze śmiesznością. Jak w scenie, gdy José Arcadio Buendía wykłóca się z nieboszczykiem, którego wcześniej zabił. Zaczyna od absurdalnych gróźb, iż go ponownie zabije, kończy na zrozumieniu, iż zmarły staje się być może jego jedynym przyjacielem.
Pamiętajmy, iż w „Stu latach samotności” sporo jest zaskakującego humoru. Kiedy do miasteczka przyjeżdża nowy wynalazek, kino, mieszkańcy nie potrafią pojąć, iż „bohater zabity, pogrzebany i opłakany przez widzów w jednym filmie, ukazywał się żywy i zamieniony w Araba w następnym”. Publiczność „nie mogła znieść tych gorszących kpin i połamała wszystkie krzesła”. Zarząd miasta musiał wydać specjalne oświadczenie, iż „kino jest maszyną wywołującą złudzenia i nie zasługuje na reakcje emocjonalne publiczności”. Mieszkańcy Macondo uznali zatem wynalazek za „nowe oszustwo Cyganów” i urządzili bojkot, bo „mają zbyt dużo własnych zmartwień, żeby opłakiwać zmyślone nieszczęścia wymyślonych ludzi”.
To książka, a netfliksowa ekranizacja? Nie jest kompletnie nieudana, spokojnie. A jednak, w moim odczuciu, zbyt mocno skupia się na literze (i na powtarzaniu długich jazd kamery), a za mało na duchu powieści, o której sile nie stanowią przecież suche zdarzenia i akcja. W efekcie serial miejscami – zamiast sagi bezbłędnie dotykającej tak zwanych rzeczy fundamentalnych – przypomina telenowelę.
Jego Wysokość Czas
Pierwsze zetknięcie z książką Márqueza może stanowić wyzwanie. Tyle tu wątków, tyle postaci. Niektóre wydania zamieszczają choćby drzewo genealogiczne rodu Buendíów, aby ułatwić lekturę. Sam długo zastanawiałem się, kto jest głównym bohaterem bądź bohaterką tej opowieści.
Najpierw sądziłem, iż pułkownik Aureliano Buendía – chłopiec, którego płacz słyszano już w brzuchu matki, i który urodził się z otwartymi, smutnymi oczami. Od najmłodszych lat miewał przeczucia. Znalazł miłość swojego życia i gwałtownie ją stracił, owdowiał. Jako rewolucjonista stał się legendą za życia. Zorganizował trzydzieści dwa zbrojne powstania i wszystkie przegrał. Miał siedemnastu synów (tych ze znamieniem na czole) z siedemnastoma kobietami i wszyscy oni (prawie wszyscy) zginęli jednej nocy. Wyszedł cało z czternastu zamachów i siedemdziesięciu trzech zasadzek. Nie umarł choćby od kuli, którą skierował we własną pierś. Na starość wrócił do młodzieńczego zajęcia: wytwarzał złote rybki. Zgorzkniały pojął dwie rzeczy: iż walczył z powodu dumy oraz iż „jedyną różnicą między liberałami a konserwatystami jest to, iż liberałowie chodzą na mszę o piątej, a konserwatyści o ósmej”.
- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
Potem uznałem, iż protagonistką „Stu lat samotności” jest Urszula, matka Aureliana, matrona rodu, kobieta, która przez całe dekady trzyma w ryzach ten istny, jak go sama nazywa, „dom wariatów”. Dożywa stu piętnastu lub stu dwudziestu lat. Pod koniec mierzy się ze ślepotą, której nikt z domowników nie zauważa, z ciemnością tak zewnętrzną, jak i wewnętrzną: z poczuciem, iż rzeczywistość wymyka jej się z rąk, iż plany dotyczące kolejnych potomków zawodzą, iż świat jej oczekiwań okazuje się niedosiężny, iż wnuki, prawnuki i praprawnuki stają się coraz bardziej niepodobne do marzeń. Przejmująco wypada scena, w której Urszula wyrzuca z serca „morze tych przekleństw, które musiała przełykać przez całe sto lat ustępstw”. Na pytanie córki, gdzie jest skorpion, który potencjalnie spowodował wybuch złości, kobieta kładzie palec na sercu i wyznaje: „Tutaj”.
Ale to wcale nie ona stanowi centrum opowieści. Prawdziwy bohater tej książki pojawia się kilkakrotnie w dialogach między Urszulą a Aurelianem. Na przykład we fragmencie, gdy matka odwiedza syna w więzieniu przed egzekucją. Ten dziwi się, jak wielkie zmiany zaszły w Macondo podczas jego nieobecności. „Czegoś się spodziewał? Czas mija” – rzuca Urszula. „To prawda, ale nie aż tak bardzo” – odpowiada pułkownik.
Z biegiem lat matrona dochodzi do przekonania, iż „lata nie są teraz takie, jak były dawniej”, iż czas przyspiesza i iż – co najważniejsze – nie upływa linearnie, a kręci się w kółko, w jakimś diabelskim kołowrotku. Nie chodzi jedynie o to, iż kolejni potomkowie otrzymują te same imiona (chłopcy: Aureliano i José Arcadio), ale iż koleje ich losów są niemal identyczne; iż życiem Buendíów kierują wielkie obsesje silniejsze niż śmierć; iż adekwatnie każde pokolenie – na swoje szczęście, częściej na utrapienie – oddaje się namiętnościom, także wbrew zakazom, namiętnościom kazirodczym, które wzbudzają strach przed tym, do czego mogą prowadzić.
Czas jest w „Stu latach…” prawdziwym bogiem. Czas robi to samo, o czym pisała w odniesieniu do autofikcji Agnieszka Budnik w jesiennym numerze kwartalnika „Więź”: wyrywa kolejnych bohaterów książki z przeświadczenia, iż ich historia jest unikatowa i niepowtarzalna. Nie jest ani taka, ani taka. Czas na nikogo nie czeka, to on jako jedyny panuje nad chaosem domu Buendíów, to jego bezlitosnym wymogom podlegają wszyscy: od kołyski aż po bezradność starości.
To wreszcie czas drwi z ludzkich ambicji czy osiągnięć. Z biegiem lat zaciera je, sprawiając, iż stają się nierzeczywiste dla potomnych. A przecież były, istniały, tak jak śniły o nich czy wypruwały sobie dla nich żyły realne osoby, zanim otoczenie nazwało je anonimowymi „staruszkami” lub umieściło w zapomnianym pudle z napisem „przeszłość”…
Wierna towarzyszka samotność
Powieść zawiera sporo elementów egzotycznych, dość dużo naturalistycznych opisów dotyczących tego, co towarzyszy ludziom funkcjonującym na mokradłach, a więc na przykład specyficznych chorób lub takich czy innych owadów. Natomiast najbardziej uniwersalnym elementem rzeczywistości Macondo, zrozumiałym pod każdą szerokością geograficzną, jest tytułowa „nieprzenikniona” samotność, a zatem stan ducha dotykający na przestrzeni stulecia wszystkich bez wyjątku członków rodu. Wszyscy oni noszą na sobie „piętno samotności”. Tutaj choćby zmarli są samotni, stają się tacy jeszcze bardziej po przekroczeniu progu śmierci. adekwatnie realizowane są na tym progu, włóczą się nocą po domu lub siedzą pod ścianą. Samotni, rozżaleni, niezrozumiani, przyjemnie – jak w piosence Pink Floydów – odrętwiali.
Przypomina mi się pytanie przywołanej na początku sąsiadki. Gdyby zestawić je z wykreowanym przez kolumbijskiego mistrza światem, okaże się, iż u niego rzecz wcale nie polega na tym, by „kogoś mieć”. Zresztą wydaje mi się, iż to jeden z rzucających się w oczy błędów w myśleniu o samotności. Sprowadza się ją do „tej adekwatnej” relacji z partnerem bądź partnerką. Na zasadzie: nie masz nikogo, zatem jesteś „biedny”, czyli samotny.
Noblista prawdopodobnie wzruszyłby ramionami na takie myślenie. W jego książkach, nie tylko w „Stu latach…”, samotności nie usuwają inni ludzie, coraz bardziej burzliwe romanse, takie czy inne przyjemności, ambicje, władza. Bo samotność jest, jakkolwiek to zabrzmi, STAŁYM elementem ludzkiej egzystencji. Pojawia się wtedy, gdy doświadczasz spełnienia lub kiedy mijasz się z miłością swojego życia, kiedy lekkomyślnie nie rozpoznasz jej albo przekonasz sam siebie, iż jeszcze przyjdzie na nią czas.
Samotność bywa przebiegła i wytrwała, zjawia się również, gdy myślisz, iż ciebie już nie dotyczy. Zostawi zimny pocałunek na twoim policzku w środku nocy, gdy zatęsknisz nagle za tymi, którzy odeszli, albo za samym sobą sprzed lat. Poczujesz ją, kiedy wieczorem, po całym dniu zmagań, będziesz chciał wyżalić się komuś i stwierdzisz, iż nie ma obok ciebie takiej osoby: iż ludzie ci bliscy nie zrozumieją twoich rozterek, chociaż będą próbowali; iż ukochana bądź ukochany nie zagłuszy szmerów, które słyszysz w sercu, nie wypełni braku, który nosisz w sobie od dawna, adekwatnie od dnia narodzin. Na koniec samotność stanie się twoją jedyną towarzyszką, wierniejszą niż miłość…
O szczęściu i smutku z Magdą Umer rozmawia Damian Jankowski
Zresztą z samą miłością i uczuciowością jest w „Stu latach samotności” trochę tak jak w „Cinema Paradiso”. W filmie Tornatorego bohater opowiada anegdotę o córce króla i młodym rycerzu. Księżniczka obiecuje zakochanemu w sobie młodzieńcowi, iż poślubi go, jeżeli ten wytrwa pod jej oknem przez sto dni i sto nocy. Rycerz dzielnie podejmuje wyzwanie. Pada deszcz, wieje wichura, spada śnieg, mróz łamie kości, a on siedzi nieruchomo na przyniesionym przez siebie stołku. Kiedy nadchodzi setna noc i do szczęśliwego zakończenia zostają tylko godziny, młodzieniec wstaje, bierze stołek i odchodzi…
Dlaczego? Jaki w tym sens? Bohater filmu nie podaje wyjaśnienia opowiedzianej przez siebie historii. Może chodzi o to, by próbować, choćby w najmniej odpowiedniej chwili, kształtować swoje życie, nie być bezwolnym uczestnikiem zakładu, a pełnoprawnym graczem, choćby jeżeli tym samym popchniemy się ku klęsce? Być może podobnie myśleli protagoniści „Stu lat…”, którzy wiedzieli, iż zostali stworzeni, by umrzeć, a nie dla wieczności, a mimo to, zanim zmieliły ich koła czasu, niczym Don Kichot z wiersza Leśmiana dumali nad tym, iż dumać nie warto. Pozbawiali się kolejnych złudzeń. Bezskutecznie próbowali „rozbić twardą powłokę samotności”. I byli w tych staraniach bardzo ludzcy.
Aktorzy własnego dramatu?
Márquez jest pisarzem zbyt dobrym, by serwować banalne pocieszenia, oraz zbyt mądrym, by pogrążać czytelników jedynie w rozpaczy. Musiałem przeczytać dwa razy przepełnione melancholią i żalem „Sto lat samotności”, by dostrzec w tej opowieści strużki światła, maleńkie, stroniące od szeroko dostępnego widoku.
Nieprzypadkowo autor książki otworzył swoją autobiografię mottem „Moje życie jest tym, co i jak z niego zapamiętuję, żeby o nim opowiedzieć”. Nieprzypadkowo zatytułował własne, kreowane na powieść wspomnienia „Życie jest opowieścią”. Nieprzypadkowo nadał historii rodu Buendíów niemal mityczny rozmach – tak jakby wraz z nimi zaczynał i kończył się świat. Tyle że, no cóż, w pewnym sensie… to prawda.
Márquez, o czym już wspomniałem, pozbawił swoich bohaterów poczucia niepowtarzalności. A jednocześnie pokazał ich niepowtarzalność. Pod koniec książki jest scena, gdy ostatni członek rodu wykłóca się z miejscowym księdzem o to, co w przeszłości było prawdą. „Mnie wystarczyłaby pewność, iż ty i ja istniejemy w tym momencie” – odpowiada spokojnie duchowny. A zatem chodzi o istnienie tu i teraz, w tym konkretnym momencie. Nie jesteśmy bohaterami żadnej „ogólnej” historii, żadnego przedziału czasowego, epoki bądź grupy społecznej. niedługo zejdziemy ze sceny dziejów, jak tylu zeszło przed nami i tylu zejdzie po nas. A jednak teraz, przez krótką chwilę wszechświata, JESTEŚMY głównymi aktorami naszego własnego, kameralnego dramatu. I nikt za nas nie odegra naszej roli. Nikt za nas nie opowie naszej historii w pierwszej osobie.
Zresztą nie warto traktować życia jak problemu, który można raz a dobrze rozwiązać, z którym można się uporać. Życie to tajemnica, wspaniała i przerażająca, zdaje się twierdzić autor powieści, zresztą nie on jeden. Będziemy się z tą tajemnicą zmagać do ostatniego dnia, będziemy zadawać pytania i nieść na barkach brak jednoznacznych odpowiedzi. Ze świadomością, iż nie jest ważne, co z naszych planów i marzeń się spełni – bo dosłownie spełni się mało albo wręcz nic. Ważne okazuje się coś innego: niepozbawione goryczy uczestnictwo w cierpieniach świata.
Kolumbijskiemu pisarzowi przypisuje się cytat-slogan, który zachęca, by nie rozpaczać, iż coś się skończyło, a raczej cieszyć się, iż w ogóle się wydarzyło. Może o to właśnie chodzi? O prostą wdzięczność, iż coś zaistniało, choćby jeżeli trwało zbyt krótko? Ostatecznie przecież jedynie przez mgnienie czasu będziemy boksować się z życiem, próbując nadać mu sens, a potem bezsilni zmierzymy się z poczuciem daremności.
Tylko czy daremność okaże się ostatnim słowem ludzkiego słownika? Nie wiadomo, i dobrze, iż nie wiadomo. Zostaje palec na ustach. W „Stu latach…” kolejne pokolenia próbują odczytać wspomniane już pergaminy, które w domyśle mogą zawierać dzieje ich rodziny. Wszyscy jednak ponoszą porażkę, bowiem nie można poznać swojego losu, gdy on jeszcze trwa, póki się rozgrywa. Los – czyli wszystko, co złożyło się na nasze życie – staje się zrozumiały, dopiero gdy się dokona. Ni wcześniej, ni później, dopiero wtedy.
A zanim się dokona, pozostaje chodzenie w mniejszej lub większej ciemności. Z nieśmiałą nadzieją, iż gdy nadejdzie coś, co uznamy za kres, przypomnimy sobie jedno ciepłe wspomnienie. Na przykład tamto dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał nas ze sobą do obozu Cyganów, żeby pokazać nam lód.
[1] Cytaty ze „Stu lat samotności” podaję za kolekcjonerskim wydaniem, które ukazało się w Wydawnictwie Muza w 2022 r. w tłumaczeniu Grażyny Grudzińskiej i Kaliny Wojciechowskiej.