„Stramerowie”. Strach, nuda i cisza, w której wygasa bliskość

3 tygodni temu
Zdjęcie: Mikołaj Łoziński


Mikołaj Łoziński nie wystraszył się starcia z tysiącami innych opowieści o wojnie i stworzył swoją własną.

Ta książka stała u mnie na półce chyba rok. Zerkałam na nią od czasu do czasu i czułam silny opór przed tym, żeby wejść drugi raz do tej samej rzeki.

Pierwsza część historii rodziny Stramerów pochłonęła mnie bez reszty. Słodko-gorzka, niezwykle czuła, ale też pełna humoru opowieść o biednych Żydach z przedwojennego Tarnowa zachwyciła mnie zarówno warsztatem (osiem wątków prowadzonych równolegle!), jak i językiem – prostym, bez szarży, ale wspaniale wspierającym fabułę, wciągającym, bardzo plastycznym. Doceniałam fakt, iż Mikołaj Łoziński zdołał przez niemal całą książkę odsuwać z pola widzenia czytelnika cień Holocaustu, nie uległ pokusie ahistorycznego myślenia o swoich bohaterach, współczucia, które mogłoby stępić mu pióro czy osłabić komizm. A naprawdę śmiałam się przy tej książce często, bo też wszystkie smaczki (tu Brandstaetter, tam Wittgenstein) były po prostu pyszne!

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 500 zł

Tamta historia kończyła się w 1939 roku. Nietrudno zgadnąć, o czym mogła być jej kolejna odsłona. Trochę bałam się porzucić tamten świat, gdzie bliscy sobie ludzie mogą siedzieć wokół stołu przy kolacji, wygłupiając się i żartując, i nie muszą przykrywać się drewnianą szafą na podłodze w rozpaczliwej próbie ochrony przed lodowatym zimnem ani tlenić włosów na blond i miesiącami nie wychodzić z zatęchłej sutereny. Tamten rytm opowieści, cały świat przedstawiony, język czy tempo – nie miały szans przetrwać przecież w obliczu Zagłady.

Ulżyło mi trochę, iż Łoziński nie próbuje w „Stramerach” odtwarzać stylu pierwszej książki. Dla drugiego tomu znalazł inny rejestr. przez cały czas widać w nim charakterystyczny sznyt jego bohaterów, ale narracja nie jest już tak harmonijna i spójna. Okazuje się rozstrojona, nieregularna – i dobrze to gra z wojenną fabułą. Łoziński nie wystraszył się starcia z tysiącami innych opowieści o wojnie i stworzył swoją własną. Zresztą świetnie to widać już w pierwszym akapicie: „Wojna to nuda. adekwatnie najlepiej pasowałaby do niej «straszna nuda». Ale wszyscy myślą, iż «straszna nuda» to po prostu wielka nuda, a wojna była i straszna, i nudna jednocześnie”.

Z Urszulą Honek rozmawia Damian Jankowski

Dopiero po lekturze „Stramera” dowiedziałam się, iż jest on historią rodzinną autora. I przyznam, iż to zupełnie zmieniło mój sposób odbioru drugiego tomu. Czym innym jest przecież nieskrępowana fantazja przy tworzeniu fikcji literackiej, a czym innym jest autofikcja (o tej ostatniej w nadchodzącym numerze kwartalnika „Więź” pisze Agnieszka Budnik). Tworzenie literatury z czyjegoś życia, i to takiego, które przecież jest częścią czyjejś własnej historii – wydaje mi się niezwykle delikatną sprawą. Oczywiście bohaterowie tej opowieści już dawno nie żyją, więc ich losy to zamknięte w pamięci obrazy i słowa. Sposób ich przedstawienia nie może już zranić samych zainteresowanych – tylko czy to nie czyni pisania jeszcze trudniejszym? Co jesteśmy winni tym, którzy byli przed nami? Jak daleko możemy igrać z pamięcią? W jakich granicach ją przetwarzać? Sporo pytań rodziło mi się w głowie podczas tej lektury i z chęcią poznałabym zdanie autora na ten temat.

Jednak te pytania w żadnym stopniu nie wpływały na przyjemność (?) lektury tej książki. Losy bohaterów brzmią jak materiał na film przygodowy, ale z wielu źródeł wiemy, iż w tamtych czasach nie było to rzadkie. W jednym z wywiadów przeczytałam, iż autor „Stramerów” najbardziej niewiarygodne historie wziął wprost z życia (bo jak wiadomo, ono pisze najlepsze scenariusze), a codzienność musiał wykreować. I zrobił to naprawdę imponująco.

Mikołaj Łoziński, „Stramerowie”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2024

Tym bardziej iż w opowieści o codzienności Żydów w okupowanej Polsce nie może zabraknąć Polaków. I ta obecność bywa przejmująco bolesna. Ciągłe oglądanie się za siebie, pilnowanie każdego słowa i gestu, znoszenie podejrzliwych spojrzeń lub wprost prób szantażu – każdy ukrywający się Żyd znał to z autopsji. Łoziński precyzyjnie, ale też bez jakiegokolwiek inkwizytorskiego tonu pokazuje „antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych”, jak to zjawisko nazwał Tadeusz Mazowiecki przed laty w tekście, który otwierał cytat z Ludwika Hirszfelda: „Największą tragedią Żydów jest nie to, iż ich antysemita nienawidzi, ale to, iż łagodni i dobrzy ludzie mówią: «porządny człowiek, chociaż Żyd»”.

Te fragmenty książki Łozińskiego czytało mi się najtrudniej. „Halo, halo! – krzyczało coś we mnie. – A Sprawiedliwi? A Sendlerowa? A Żegota?”. Przywoływałam w myślach wszystkie znane mi postaci bohaterów, ale z każdą kolejną uświadamiałam sobie, iż przecież one nie stanowią jakiegoś ciężarka, który mogę położyć na drugiej szalce wagi, by przeważył wszystkie te krzywe spojrzenia, szepty w bramach, dowcipy o Żydach, te lata trwogi i przerażenia. Przecież nie chodzi tu o ciągły whataboutyzm, gdy z zderzeniu z uwierającą nas informacją od razu pytamy: „A co z tym? A co z tamtym? Dlaczego nie mówisz o siamtym?”. Dopóki pamięć tamtych doświadczeń jest żywa, trzeba dać jej wybrzmieć. Tym bardziej iż nie mam przecież pojęcia, jak sama zachowałabym się w tamtych realiach. Tyle wiemy o sobie, ile nas sprawdzono – niezmiennie racja, Pani Wisławo.

Ta książka miejscami jest rozdzierająco smutna. I to wcale nie w momentach grozy czy okrucieństwa (takich nie ma choćby dużo). Raczej w opisach rozkładu więzi, oddalania się ludzi w obliczu traumy, umierania relacji. Tylko jaka niby miałaby być książka o wojnie? Podziwiam to, iż właśnie takie chwile Łoziński potrafi odmalować niby mimochodem, bez rozdzierania szat – pisze o nich cicho, tak samo jak w ciszy wygasa bliskość.

„Stramerom” zawdzięczam dużo wzruszeń, trochę uśmiechu, sporo zaciskania zębów. I kilka dramatycznych skoków z pociągu, gdy o mały włos, a przegapiłabym swoją stację. Ale warto było.

Idź do oryginalnego materiału