Stawiszyński: Chrześcijaństwo, czyli uwolnienie z objęć fatum

4 godzin temu
Zdjęcie: Tomasz Stawiszyński


Krytycy chrześcijaństwa nie dostrzegają potężnej mocy pocieszenia i afirmacji, którą ono ze sobą przynosi i której brak zarówno naukowej wizji świata, jak gnostycko-newage’owym rozważaniom.

Fragment książki „Powrót fatum”, która ukazała się nakładem Wydawnictwa Znak

W swojej drugiej, opublikowanej w 2007 roku encyklice „Spe salvi”, czyli „Nadzieją zbawieni” (co jest, nawiasem mówiąc, cytatem z Listu do Rzymian – Rz 8,24), Benedykt XVI osiowym przesłaniem chrześcijaństwa czyni nadzieję – specyficzną, bo fundamentalną i niezniszczalną. Jak przekonuje, w niej tkwi sedno, a zarazem substancja tej religii. „Odkupienie – pisze – zostało nam ofiarowane w tym sensie, iż została nam dana nadzieja, nadzieja niezawodna, mocą której ­ możemy stawić czoła naszej teraźniejszości: teraźniejszość, choćby uciążliwą, można przeżywać i akceptować, jeżeli ma jakiś cel i jeżeli tego celu możemy być pewni, jeżeli jest to cel tak wielki, iż usprawiedliwia trud drogi”.

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Niedługo później, rozważając specyfikę chrześcijaństwa i polemizując z popularnym dziś jego rozumieniem, w myśl którego wcielenie, krzyż i zmartwychwstanie to tylko metafory, a rdzeniem jest radykalny, z ducha lewicowy program społeczny, dodaje: „Jezus nie był Spartakusem, nie był bojownikiem o wolność polityczną, jak Barabasz albo Bar-Kochba. To, co przyniósł Jezus, który umarł na krzyżu, było czymś całkowicie odmiennym: spotkaniem z Panem panów, spotkaniem z żyjącym Bogiem, a zatem spotkaniem z nadzieją mocniejszą niż cierpienia niewoli, przemieniającą od wewnątrz życie i świat”. I po chwili: „Nawet o ile zewnętrzne struktury nie zmieniły się, wewnętrznie zmieniło się społeczeństwo”.

Potęga tej przemiany, potęga tej nadziei – „mocniejszej niż cierpienia niewoli”, co oznacza także: mocniejszej niż wszelkie cierpienia, lęki, niepewności, rozpacze, smutki, straty, żale, bo mocniejszej, nade wszystko, niż śmierć – bywała od zawsze i do dzisiaj bywa niedoceniana przez przeciwników chrześcijaństwa, ludzi mu nieprzychylnych albo też wobec niego obojętnych. Richard Dawkins nieumiejący zrozumieć, „jak można wierzyć w te wszystkie teologiczne bzdury”; ateistyczny filozof przekonany, iż już niebawem chrześcijaństwo całkiem zginie; lewicowy polityk próbujący zbudować karierę na frontalnie antychrześcijańskim przekazie – oni wszyscy nie dostrzegają właśnie tego, co z jednej strony leży ukryte gdzieś na samym dnie jednostkowej duszy, a z drugiej zostało bezpośrednio wyrażone w figurze cierpiącego, umierającego i zmartwychwstającego Chrystusa.

Nie dostrzegają potężnej mocy pocieszenia i afirmacji, którą ten przekaz ze sobą przynosi i której zasadniczo brak zarówno naukowej wizji świata, jak gnostycko-newage’owym rozważaniom o Abraxasie, Jaźni czy Złym Demiurgu. W chrześcijaństwo wpisana jest bowiem pochwała istnienia i obietnica nowego życia w obliczu zagrażającej nicości. W każdej, choćby najtrudniejszej, choćby najbardziej tragicznej i ciemnej postaci – głosi ta religia – istnienie nie jest ani dziełem przypadku, ani pochodną złych, ambiwalentnych sił. Nie jest ani ślepą, okrutną grą materii, ani też przejawem bezosobowej ambiwalentnej mocy albo pustki. A czym jest? Tajemnicą, w centrum której stoi Ktoś, kto uosabia miłość, dobro i troskę. choćby jeżeli rzeczywistość przeniknięta jest złem i cierpieniem, jej źródło jest nieskażone. I wiedzie do niego jasno wytyczona droga: chrześcijańska wspólnota, w której centrum stoi Jezus Chrystus.

W chrześcijaństwo wpisana jest pochwała istnienia i obietnica nowego życia w obliczu zagrażającej nicości. W każdej, choćby najtrudniejszej postaci – głosi ta religia – istnienie nie jest ani dziełem przypadku, ani pochodną złych, ambiwalentnych sił. Jest Tajemnicą

Tomasz Stawiszyński

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W sensie praktycznym i historycznym, pokazuje dalej Ratzinger w „Spe salvi” – ale jest to przecież pogląd, który można znaleźć u wielu chrześcijańskich (i nie tylko) myślicieli – chrześcijaństwo ostatecznie uwalnia człowieka z objęć starożytnego fatum. Chrystus przynosi radykalne przesłanie wolności wyrastającej wprost z tego osobowego źródła istnienia. Człowiek – stworzony na obraz i podobieństwo tego źródła – jest istotą wolną czy raczej: odzyskuje wolność, kiedy tylko ku niemu się zwróci. Wszystko zaś, co potrzebne do tego zwrotu, jest jawne i dane w powszechnym dostępie każdemu, kto tylko zechce to dostrzec i wziąć.

Chodzi tu oczywiście o wolność, by tak rzec, fundamentalną. Człowiek jest wolny, bo może swój los – z wszelkimi meandrami, ciemnościami, cierpieniami, złem i upadkiem – ufnie zdeponować u źródła. Ono zaś, jeżeli tylko gest człowieka będzie szczery, nie zmieni być może jego faktycznej, konkretnej sytuacji, ale egzystencjalnie, metafizycznie uwolni go od przygniatającego poczucia winy i fatalności. A zatem zmiana będzie natychmiastowa i fundamentalna, choćby dookoła ani jedno źdźbło trawy nie pozostało nietknięte.

Chrześcijaństwo nie zapomina jednak, iż człowiek jest ograniczony, skończony, grzeszny i ułomny. Zniewolony przez impulsy i pożądania, podatny na uwiedzenia – będące tyleż wynikiem podszeptów osobowego zła, Szatana, ile pochodną grzechu pierworodnego, czyli wyjściowego skażenia ludzkiej natury. Wyzwolenie zatem, choć dzieje się tu i teraz, od chwili zwrotu ku Chrystusowi, od chwili nawrócenia, nie rozgrywa się w dekoracjach zewnętrznych, a w każdym razie nie wyłącznie i nie przede wszystkim.

Nie polega zatem na osiągnięciu wolności w kategoriach tego świata, ale spełni się dopiero z chwilą, kiedy spełnią się także dzieje. Kiedy, mówiąc inaczej, cały ten tajemniczy projekt zostanie uwieńczony. Dlatego właśnie Ratzinger zaznacza, iż Chrystus nie jest Spartakusem. Nie przychodzi, żeby wywołać wielką światową rewolucję, ale dokonać w każdym z nas głębokiej metanoi. Dopiero za pośrednictwem tego wewnętrznego przeobrażenia – przeobrażenia duszy – chrześcijaństwo następnie przemienia cały świat.

***

Najpierw jednak, no właśnie, wyzwala człowieka z uwięzienia w nieprzyjaznym, niezrozumiałym kosmosie, którym rządzą planety, bogowie lub inne potężne siły obojętne wobec ludzkich pragnień i zamierzeń. Pisze Benedykt XVI: „Paweł ilustruje ówczesną, istotną problematykę religii w sposób niezwykle trafny, gdy przeciwstawia życiu opartemu «na Chrystusie» życie pod panowaniem «żywiołów świata» (por. Kol 2,8). W tej perspektywie nowe światło może rzucić pewien tekst św. Grzegorza z Nazjanzu. Mówi on, iż w chwili, w której Trzej Królowie, prowadzeni przez gwiazdę, adorowali nowego Króla Chrystusa, nastąpił koniec astrologii, gdyż od tej pory gwiazdy poruszają się po orbitach wyznaczonych przez Chrystusa. Rzeczywiście w tej scenie jest odwrócone ówczesne pojmowanie świata, które w inny sposób na nowo dochodzi dzisiaj do głosu. To nie żywioły świata, prawa materii rządzą ostatecznie światem i człowiekiem, ale osobowy Bóg rządzi gwiazdami, czyli wszechświatem; prawa materii i ewolucji nie są ostateczną instancją, ale rozum, wola, miłość – Osoba. A jeżeli znamy tę Osobę, a Ona zna nas, wówczas niewzruszona moc elementów naturalnych nie jest ostateczną instancją; wówczas nie jesteśmy niewolnikami wszechświata i jego praw – jesteśmy wolni. Ta świadomość w starożytności pobudzała prawe umysły do poszukiwania. Niebo nie jest puste. Życie nie jest zwyczajnym następstwem praw i przypadkowości materii, ale we wszystkim i równocześnie ponad wszystkim jest osobowa wola, jest Duch, który w Jezusie objawił się jako Miłość”.

Tomasz Stawiszyński, „Powrót fatum”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

Przywoływany przez Benedykta Święty Grzegorz z Nazjanzu, żyjący w IV wieku grecki teolog i filozof, zaliczany do najważniejszych ojców Kościoła, istotny dla katolicyzmu i szczególnie dla prawosławia, powiada wprost: „[…] albo Bóg wszystkim kieruje, albo też gwiazdy”. I jeszcze: „My zaś idziemy swoją drogą, bo do natury rozumnej i niebieskiej spieszymy, choć ziemia nas trzyma w niewoli”.

Tutaj widać już wyraźnie ten opisywany przez Erica Doddsa pogłębiający się negatywny stosunek ojców Kościoła do astrologii. W sposób najpełniejszy przejawi się on jednak dopiero u Świętego Augustyna, który nie tylko wywodzić będzie argumenty z ludzkiej wolności i osobowego źródła istnienia, ale także zaatakuje astrologię jako zwykłe oszustwo. W „Wyznaniach” stawia sprawę podobnie jak Grzegorz: nie da się pogodzić obrazu świata, u którego źródeł stoi Osoba – która kocha, wybacza i ku której można się zwrócić w modlitwie, czyli w relacji jakiegoś „ja” do „Ty” – z obrazem świata, w którym sprawy wydarzają się wedle matematycznie obliczalnego porządku gwiazd.

Mamy tu fundamentalną różnicę, nie tylko egzystencjalną, ale także ­moralną, związaną choćby z poczuciem odpowiedzialności. „Dobrze jest bowiem – pisze Augustyn – sławić Ciebie, Panie, i mówić: «Zmiłuj się nade mną, ulecz duszę moją, bo zgrzeszyłem przeciw Tobie», i nie wykorzystywać Twej pobłażliwości dla zapewnienia sobie swobody grzechu, ale raczej pamiętać o słowach Pańskich: «Oto wyzdrowiałeś; już więcej nie grzesz, aby ci się co gorszego nie zdarzyło». Ta zasada jest podstawą naszego zbawienia. Astrologowie zaś starają się ją obalić. Mianowicie mówią: «Niebo cię obarczyło przymusem grzeszenia». Albo: «Wenus tego dokonała». Albo Saturn czy Mars. Wszystko zaś po to, aby człowiek – ciało i krew, pyszna zgnilizna – stał się niewinny”.

To jest alternatywa o znaczeniu pierwszorzędnym. Albo gwiazdy wyznaczają trajektorie naszych losów, a zatem nasze losy są w nich od zawsze zapisane, my zaś możemy przeliczać je na dowolną liczbę lat w przód lub w tył. Jednocześnie nie mamy innej opcji, jak poruszać się w rytmie i wedle reguł, zgodnie z którymi one się poruszają. Albo też jesteśmy niepowtarzalnymi istotami stworzonymi z miłości w akcie intencjonalnej woli, uczynionymi na obraz i podobieństwo swojego Stwórcy, który jest źródłem wszystkiego i który czeka, aż zwrócimy się ku niemu ze swoimi troskami i cierpieniami, w zamian ofiarowując nam siebie. A zatem ofiarowując nam wybawienie z podległości nie tylko prawom przyrody, ale także wszechobecnej śmierci i przemijania.

Benedykt XVI doskonale rozpoznaje ducha czasów i podkreśla, iż te dawne formy religijności – uznające człowieka za zależnego od „żywiołów świata” – wracają dzisiaj pod rozmaitymi postaciami. Dowodzi to naprawdę nietuzinkowej przenikliwości – podobnej jak u Adorna – iż już w 2007 roku w swojej encyklice, tekście dla katolików bardzo istotnym, ówczesny papież umieścił odwołanie do tych wczesnochrześcijańskich sporów i dyskusji (o których więcej przeczytać można w przywoływanej już książce Erica Doddsa).

I co ciekawe, odwołał się w swoich rozważaniach właśnie do argumentacji Grzegorza z Nazjanzu, a nie do autorów traktujących astrologię jak głupotę czy błahostkę. Jakby zdawał sobie sprawę, iż w dzisiejszym świecie trzeba postawić mocne argumenty przeciw nowym wcieleniom tych dawnych światopoglądów, z którymi ścierało się chrześcijaństwo. Benedykt nie mówi zatem, iż horoskop to bzdura, ale iż – niezależnie od tego, co się o horoskopie sądzi – Chrystus uwalnia człowieka spod władzy żywiołów i gwiazd. Spod bezosobowej, obojętnej kosmicznej arytmetyki. Spod wyroków kapryśnych bogów.

Spod bezwzględnej władzy fatum.

Idź do oryginalnego materiału