Słabi dla słabych. O odwołanej wystawie, panu Jędrku i opcji preferencyjnej

8 godzin temu
Zdjęcie: słabi


W mijającym roku z różnych powodów wielu z nas miały prawo ze zmęczenia opaść ręce. Tak, bywamy bezsilni. Dlatego potrzebujemy preferencyjnej opcji na rzecz własnej bezradności.

Czy da się w szkole podstawowej uczyć dzieci sztuki, kiedy całe twoje artystyczne umiejętności sprowadzają się do naszkicowania żyrafy? Da się. Czy ma to cokolwiek wspólnego z magisterium Kościoła? Mam nadzieję.

Sztuka ciszy

Spędziłam dwa piękne lata mojego życia, ucząc w szkole realizującej zarówno polską, jak i międzynarodową podstawę programową. Był to czas, w którym przechodziliśmy przez reformę oświaty – likwidowano gimnazja, a szkoła podstawowa przedłużona była o dwie klasy. W naszej placówce powstała w związku z tym pewna niezręczność: polska podstawa programowa przewidywała przedmioty artystyczne do klasy siódmej, a program międzynarodowy wymagał takowego przedmiotu również w klasie ósmej.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

W takich warunkach, podejmując pracę w szkole po raz pierwszy w życiu, usłyszałam w czerwcu, iż będę nie tylko uczyć angielskiego, ale również przedmiotu roboczo nazwanego Arts in English („zajęcia artystyczne w języku angielskim”). I iż dobrze by było, gdybym do sierpnia ten przedmiot przynajmniej mniej więcej wymyśliła.

Ponieważ, jak już wspomniałam, jedyne, co potrafię narysować, to szkic żyrafki, musiałam puścić wodze wyobraźni. Zaowocowało to stworzeniem trzech działów. Każdy z nich kończył się działaniem projektowym.

W dziale „Sztuka ciszy” uczyliśmy się z dziećmi przeróżnych form: poznawaliśmy strumień świadomości, słuchając własnych myśli przez 20 minut w ciszy (wytrzymali!), zastanawialiśmy się, „co gada do nas obraz”, poznawaliśmy język symbolu, podstawy pantomimy… Później zaczynał się projekt.

Ponieważ pracowaliśmy nad „ciszą”, poprosiłam uczniów, żeby w kilkuosobowych zespołach pomyśleli o takich grupach społecznych, które roboczo nazwaliśmy „cichymi” – o grupach ludzi uciszanych, o których niewygodnie jest mówić, którym samym trudno walczyć o swoje prawa. Postawiłam wówczas tylko jeden warunek: „Kogokolwiek wybierzecie, ma was to obchodzić – bo kogoś takiego spotkaliście, bo poznaliście taką historię z telewizji, z internetu. To mają być osoby, których los was przejmuje”.

Moi uczniowie robili prezentacje opisujące wybrane przez siebie grupy, a następnie mieli za zadanie z samych siebie (i dodatkowych rekwizytów przygotowywanych podczas zajęć) stworzyć pomnik, będący głosem wybranej przez nich „cichej” grupy społecznej. Zdjęcia pomników miały stworzyć szkolną wystawę połączoną z happeningiem.

Byłam pod wrażeniem dojrzałości moich (chyba zawsze będę tak o nich myśleć) ósmoklasistów. Mówili o mężczyznach doświadczających przemocy domowej, o dzieciach księży, o dzieciach w pieczy zastępczej, o młodych ludziach doświadczających wojny w Sudanie, o kobietach zmuszanych (i niezmuszanych) do prostytucji…

Nowe sensy rodzą się w rzeczywistym spotkaniu z oczami drugiego, w pytaniu o jego prawdziwe potrzeby, w towarzyszeniu pełnym zgody na to, iż słabość pozostanie słabością

Agata Kulczycka

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Żeby przygotować prezentacje, czytali książki i ustawy. Zajęcia były okazją do mnóstwa ważnych rozmów, ale też do chwil uroczej niezręczności. Do dziś pamiętam, jak podczas pracy projektowej podeszłam do stolika, przy którym siedziało kilku trzynastolatków z igłami, nożyczkami i filcem. Na moje pytanie: „Panowie, co wy robicie?”, usłyszałam pełną żałości odpowiedź: „Szyjemy tradycyjne ugandyjskie stroje, pani Agato”.

Piękno i cicha bezradność

Dlaczego przywołuję te wspomnienia? Ponieważ mam wrażenie, iż w tamtych działaniach stosowaliśmy w praktyce – i moi uczniowie, i ja – zasadę „opcji preferencyjnej na rzecz słabszych”, zupełnie nie wiedząc o jej istnieniu.

Dopiero po czasie odkryłam, z jaką konsekwencją o zasadzie tej mówi Kościół. Przeczytałam, jak Jan Paweł II pisał w „Sollicitudo rei socialis” o „miłości preferencyjnej” na rzecz „głodujących, żebrzących, bezdomnych, pozbawionych pomocy lekarskiej, a nade wszystko niemających nadziei na lepszą przyszłość”, stwierdzając jednoznacznie, iż niezauważenie tych osób „oznaczałoby upodobnienie się do «bogatego smakosza», który udawał, iż nie dostrzega żebraka” (42). Odkryłam, iż Benedykt XVI w swoim orędziu na Światowy Dzień Pokoju w 2009 roku przypominał o prymacie „caritas, którego świadectwem jest cała tradycja chrześcijańska, poczynając od pierwotnego Kościoła”.

Zachwyciłam się papieżem Franciszkiem, którego chyba nie trzeba specjalnie cytować: on cały BYŁ miłością preferencyjną na rzecz ubogich. Poznaję, w końcu, również Leona XIV, który konsekwentnie przypomina, iż preferencyjna opcja na rzecz słabszych ma na celu „podkreślenie działania Boga, który odnosi się ze współczuciem do ubóstwa i słabości całej ludzkości i który, pragnąc zapoczątkować Królestwo sprawiedliwości, braterstwa i solidarności, ma szczególnie na sercu tych, którzy są dyskryminowani i uciskani, wymagając również od nas, od swojego Kościoła, zdecydowanego i radykalnego opowiedzenia się po stronie najsłabszych” („Dilexi te”, 16).

Mniej więcej w tym samym czasie znalazłam się też przez różne szczęśliwe zbiegi okoliczności w środowisku „Więzi”. Tu z czasem dowiedziałam się, iż twórcy miesięcznika pisali w swojej deklaracji programowej o wymaganiu od człowieka „minimum wysiłku, aby nie stał w miejscu, ale sam posuwał się naprzód w swym rozwoju duchowym i dawał coś z siebie innym, przekraczając krąg egoistycznego ograniczenia”. Czytałam też to, co kolejne pokolenia tworzące „Więź” pisały w niedawnym personalistycznym manifeście o innym, bardzo ważnym aspekcie tej „opcji preferencyjnej”: „Chcąc bronić słabszych, nie uznajemy siebie samych za mocnych. Dostrzegając własne słabości i ograniczenia, sądzimy, iż każda osoba ma coś do zaoferowania innym”.

Zasadę preferencyjnej miłości wobec słabszych czytam więc jako wielkie zadanie, wprost wynikające z Ewangelii – z jednej strony konsekwentnie przypominane przez kolejnych papieży, z drugiej, mimo zmian pokoleniowych, cały czas tak samo ważne w linii programowej „Więzi”. Przyglądam się temu zadaniu pod różnymi kątami. Patrzę od wewnątrz – próbując je podejmować; zerkam z zewnętrznego metapoziomu; próbuję też dostrzec tych, którzy obok mnie robią, co potrafią, żeby je realizować.

Promocja!

Polskie ćwiczenia z wieloetniczności | Gdy episkopat zawodzi | Po co instytucje kultury?

32,30 35,90
Do koszyka
Książka – 32,30 35,90 E-book – 29,00 32,30

Jest w tym ogrom piękna. I ogrom cichej bezradności.

Nie mam tu bynajmniej na myśli (albo nie tylko?) bezradności chorych, słabych. Myślę dziś raczej o bezradności ludzi decydujących się na ciche towarzyszenie cierpieniom innych. Kiedy to piszę, po raz kolejny wybrzmiewa mi w uszach „Więziowy” manifest: „Chcąc bronić słabszych, nie uznajemy siebie samych za mocnych”. Myślę nawet, iż chcąc bronić słabszych, decydujemy się na nieustanne doświadczanie własnej słabości.

Kto tu zwariował?

Wystawa, którą mieliśmy w szkole zorganizować na koniec działu „Sztuka ciszy”, nie doszła do skutku. Dyrekcja wycofała swoją wcześniejszą zgodę, uznając, iż grupy społeczne, którymi się zajęliśmy, są zbyt kontrowersyjne.

Pamiętam, jak tłumaczyłam moim uczniom, iż w zasadzie oznacza to świetnie wykonaną robotę. Że dobrze wybrali „ciche” i „niewygodne” grupy społeczne i pięknie oddali im głos – skoro okazało się, iż „niewygodnie” jest zrobić na ich temat wystawę. Jednocześnie jednak niektórzy z moich ósmoklasistów po raz pierwszy zderzyli się wtedy z instytucjonalnym murem. Nie było to dla nich łatwe.

To pierwszy rodzaj bezradności: kiedy dostajesz obuchem po głowie od instytucji i świata zewnętrznego, który nie współdzieli z tobą ani celów, ani wrażliwości.

Obuchem w głowę dostali w tym roku pomagacze na granicy polsko-białoruskiej, których utrzymywanie i kolejne przedłużenia strefy buforowej ustawiły (jeszcze bardziej) w pozycji humanitarnych intruzów. Z czym, jeżeli nie z bezradnością, mierzyli się aktywiści, mówiąc od samego początku istnienia strefy, jak bardzo liczyli na nową władzę i jak potężnie ta władza ich rozczarowała? Co, jeżeli nie wściekła niemoc, wybrzmiewało w oświadczeniu Lekarzy bez Granic, piszących o niemożności udzielania interwencji medycznych?

Jak inaczej pomagający mogli przeżyć informację – już z tego roku – o ograniczeniu przez rządzących prawa do złożenia wniosku o ochronę międzynarodową, które Helsińska Fundacja Praw Człowieka określiła jako „sprzeczne z podstawowymi zasadami praworządnego i demokratycznego państwa”? Jasne jest dla mnie, iż cierpienia związane z tymi wydarzeniami dotykają w pierwszym rzędzie osób walczących o życie w lesie. Równie jasne jest, iż ci, którzy całe swoje siły oddali pomaganiu, także ponoszą potężne konsekwencje psychiczne takich wydarzeń.

Słuchaj też na Youtube, Apple Podcasts i w popularnych aplikacjach podcastowych

Oberwali w 2025 roku również ci, którzy angażują się w działania na rzecz osób skrzywdzonych przemocą seksualną w Kościele (a także – trochę szerzej – na rzecz oczyszczenia samego Kościoła). Ten rok przyniósł w marcu opinię Rady Prawnej Konferencji Episkopatu Polski, w której – już pod koniec (jak się wtedy wydawało) pracy nad przygotowaniem ogólnopolskiej komisji mającej zbadać zjawisko wykorzystania w Kościele – kanoniści próbowali przekonać biskupów do wycofania się z decyzji o utworzeniu komisji.

To w tym roku od prac nad rzeczoną komisją odsunięty został prymas Wojciech Polak wraz ze swoim zespołem. Prymas miał przynajmniej tyle szczęścia, iż nie dowiedział się o tym z komunikatu medialnego. To ten rok przyniósł też list ks. Grzegorza Strzelczyka – porównanie projektu komisji według zespołu prymasa z projektem według zespołu bp. Odera, który prymasa zastąpił. List ten wskazuje jednoznacznie, iż aktualny projekt to dokumenty „wybijające zęby” potencjalnej komisji. I znów – działania te z pewnością mocno uderzały w same osoby pokrzywdzone. Nie da się jednak pominąć bólu i bezradności tych, którzy w pracę na rzecz osób pokrzywdzonych wkładają całe swoje serce i kompetencje.

A osoby zaangażowane w pomoc Ukraińcom? Jak bardzo podcina im skrzydła fakt, iż w ostatnim roku głośno wybrzmiewają w Polsce – szczególnie z ust Grzegorza Brauna i jego zwolenników – hasła o „ukrainizacji” i „banderyzacji” Polski oraz o „przebudowie struktury etnicznej kraju”? Ilu osobom oddającym serce uciekającym przed wojną opadły ręce z bezsilności, kiedy 17 grudnia tego roku OGB opublikowała sondaż, według którego odpowiedzialna za te właśnie hasła Konfederacja Korony Polskiej zajęłaby w wyborach parlamentarnych… trzecie miejsce? Jak wyobcowani we własnym kraju mogli się tamtego dnia poczuć pomagacze?

Był też taki moment w ciągu roku, kiedy przeszło mi przez głowę pytanie, czy warto angażować serce w jakiekolwiek działania na rzecz innych. Działo się to w październiku, kiedy pod ostrzałem za organizację rekolekcji dla rodziców dzieci LGBTQ+ znaleźli się bliscy mi o. Mateusz Filipowski i s. Scholastyka Iwańska. Kiedy myślałam, iż trudne jest bycie szarpanym w każdą stronę (organizatorzy jednocześnie słyszeli, iż rozmywają doktrynę katolicką oraz iż są reprezentantami przemocowej doktryny), pojawiła się jednak gorzka wisienka na torcie: oskarżenia o pedofilię kierowane do karmelity Mateusza Filipowskiego przez Kaję Godek.

Gdybym robiła ranking na kuriozum roku, byłby nim dla mnie fakt, iż w pewnym momencie tego zamieszania pomysłu rekolekcji dla rodziców osób LGBTQ+ broniło Radio Maryja, które następnie samo zostało przez Kaję Godek zaatakowane. I choć z pewnego dystansu można się do tego absurdu uśmiechnąć, to jednak jak w środku takiego młynu nie mieć ochoty, żeby całą tę „opcję preferencyjną na rzecz słabych” schować w kieszeń, zapominając o jej istnieniu?

Wkrótce Nowość Promocja!
  • Krystyna Czerni

Cisza i zgiełk obrazów

44,94 74,90 Do koszyka

Wszystkie te historie łączy podobny mechanizm: pomoc staje się nie tylko trudna, ale też podejrzana, bo mur nie jest wyłącznie instytucjonalny, ale także społeczny: budowany z lęku, wstydu i znużenia cudzym cierpieniem. Gdy uderza się w taki mur raz po raz, człowiek zmierzyć się musi w końcu z faktem, iż wrażliwość, która porusza jego serce, wydaje się być dla otaczającego go świata obcym dialektem. „Banalny, ale jednak fakt, iż ty jesteś świr albo świat” – śpiewali Poluzjanci.

Słabi nie stają się mocni

Doświadczenia (przynajmniej chwilowej) bezsilności nie zawsze wynikają jednak ze zderzenia z inną wrażliwością społeczeństwa i ludzi u władzy. Czasem wydarza się to w relacji z samymi cierpiącymi.

Dzieciaki, o których pisałam na początku tego tekstu, często przychodziły pogadać na przerwach. Zdarzały się pytania zaskakujące („pani Agato, co pani sądzi o Karolu Marksie?”), ale też historie przejmujące i bolesne. Pewnego razu Hania przyszła do mnie na długiej przerwie i płacząc, opowiadała historię o panu Jędrku – mężczyźnie w kryzysie bezdomności, którego imię i historię poznała jakiś czas wcześniej. Hania nie mogła zmieścić w sobie faktu, iż pan Jędrek nie chciał przyjąć pomocy. Powiedział jej kiedyś, bardzo kulturalnie, iż ulica jest jego domem. Że nie chce inaczej.

„Trzeci owoc bycia słabym wśród słabych to «słabe myślenie»: nie jako forma kapitulacji wobec dążenia do poznania prawdy, ale jako «słabość pastoralna». To bycie przy słabych, którzy jutro nie staną się mocni” – pisał o. Henryk Cisowski w czwartym odcinku adwentowego cyklu „Wstań i idź”.

Rzeczywiście: niezależnie od starań osób im towarzyszących, pacjenci paliatywni w końcu odchodzą, a osoby starsze nie stają się mniej kruche. Zmagający się z chorobami i zaburzeniami psychicznymi mają nawroty chorób. Osoby z doświadczeniem przemocy domowej zdecydowanie „zbyt często” wracają do sprawców mimo wcześniejszych deklaracji. Osoby w kryzysie bezdomności mogą – niezależnie od jakości oferowanej im pomocy – wcale nie chcieć zmieniać sposobu życia. Poranieni przez ludzi Kościoła wcale nie muszą przyjmować jakiejkolwiek Nowiny, którą pomagacz uznaje za Dobrą.

Te doświadczenia odzierają ze złudzeń. W samym ich centrum zderza się mit skuteczności („jeśli się postaram, to na pewno pomogę”) z logiką „zwykłego” towarzyszenia. Tym historiom nieraz brakuje domknięć i happy endów. Serca zaangażowane w sprawy cierpiących, które raz po raz przyjmują ciosy, ryzykują skamienieniem. Zmęczenie bezradnością przeradzać się może w ryzyko cynizmu.

Tego rodzaju bezradność jest, rzecz jasna, szansą na rewizję własnych sensów. Viktor Frankl używa w tym kontekście metody derefleksji – poszukiwania sensów poza samym sobą. Sensem przestaje więc być to, iż JA pomagam, ja zmieniam świat na lepszy, ja jestem skuteczna. Nowe sensy rodzą się w rzeczywistym spotkaniu z oczami drugiego, w pytaniu o jego prawdziwe potrzeby, w towarzyszeniu pełnym zgody na to, iż słabość pozostanie słabością.

Gdy uderza się raz po raz w instytucjonalny i społeczny mur, człowiek zmierzyć się musi w końcu z faktem, iż wrażliwość, która porusza jego serce, wydaje się być dla otaczającego go świata obcym dialektem

Agata Kulczycka

Niewątpliwie jednak tego rodzaju proces derefleksji kosztuje i boli oraz – przynajmniej chwilowo – „ubezradnia”. Jak bowiem nie rozłożyć rąk w geście bezsilności, kiedy wszelkie próby pomagania wydają się kończyć fiaskiem? Jak przeżyć w sobie proces rodzenia się nowych, innych definicji dobra i towarzyszenia?

Czułość wobec bezradności

Zarówno doświadczenia bezradności wynikające ze zderzenia się z instytucjonalną znieczulicą i niechęcią społeczną, jak i te wynikające z własnej „nieskuteczności” i konieczności rewizji własnych sensów, prowadzą mnie dziś do refleksji nad tym, jak ważna przy wszelkich próbach realizacji miłości bliźniego jest opcja preferencyjna na rzecz… własnej bezsilności.

Ostatecznie to chyba normalne, iż w mijającym roku wielu z nas ze zmęczenia opadły ręce. Niektórzy klęli przy okazji czerwcowego spotkania KEP (znam pomagacza, który po tym zebraniu plenarnym zdecydował się na wizytę u psychiatry). Innych w środku lasu podczas opatrywania czyichś ran zastała informacja o utrzymaniu strefy buforowej. Komuś z nas umarł ciężko chory pacjent, a ktoś inny patrzył, jak mimo jego wszelkich starań współmałżonek wpadał coraz bardziej w ciemność kolejnego epizodu depresyjnego. Ktoś ze łzami w oczach wrócił z niedzielnego obiadu, na którym kłócił się z wujkiem o „banderyzację”. Ktoś inny zorganizował rekolekcje i został nazwany pedofilem.

Myślę, iż jakiejś klasie w tym roku też zabroniono zrobienia wystawy. I iż jakaś Hania ze łzami w oczach słuchała, jak poznany przez nią mężczyzna w kryzysie bezdomności deklaruje chęć pozostania na ulicy.

Preferencyjna opcja na rzecz własnej bezradności to zauważenie jej i uznanie. To przyznanie, iż moje zmęczenie, zniechęcenie i żal mają prawo do istnienia. To pozwolenie, żeby wybrzmiała we mnie historia o zawiedzionych oczekiwaniach, goryczy porażki, wściekłości, a czasem i nienawiści. Żeby znalazła ona swoje ujście – albo wobec mających na nią pojemność bliskich, albo wobec Boga zawsze gotowego na wszelkie „a myśmy się spodziewali” (por. Łk 24, 13-35).

Dopiero opowiedziane historie można otulić i opatrzeć. To dzięki temu rany nie będą ropiały cynizmem, a towarzyszenie cierpiącym będzie miało szansę pozostać życiodajne dla każdej ze stron.

Myślę, iż jesteśmy słabi. Słabi dla słabych. To chyba w porządku.

Idź do oryginalnego materiału