Roztropność rządzi

1 rok temu

To miał być tekst dla aletei, bo 27 lutego jest uroczyste zakończenie diecezjalnego etapu procesu beatyfikacyjnego o. Jacka Woronieckiego OP. Zaczęłam jednak kopać głębiej i okazało się, że… no właśnie.

W książce Sługa Boży o. Jacek Woroniecki uczy z 2006 roku jest mowa o tym, iż spory wpływ na niego miało mieć spotkanie z belgijską mistyczką Heleną Claeys Bouuaert. Miał do niego doprowadzić o. Thomas Dehau OP, którego (wtedy jeszcze) ks. Woroniecki postrzegał jako roztropnego i wykształconego a który to dominikanin był kierownikiem duchowym wspomnianej pani. Temat-samograj – mistyczka, przyszły błogosławiony, świętość jako choroba dzięki Bogu zakaźna.

Zastanowiło mnie jednak, iż w internecie jest tak mało na temat zarówno p. Claeys Bouuaert, jak i o. Dehau. Z pomocą przyszły mi strony francuskojęzyczne i google tłumacz. Za ich pośrednictwem miałam okazję zajrzeć do otchłani, a dokładnie odkryć rzecz nieprzyjemną, choć na szczęście niedotyczącą o. Jacka.

Otóż o. Thomas Dehau OP był, jak to ujmował Jean Vanier, „ukrytym patriarchą” całego ruchu zmontowanego przez braci Philippe OP (nota bene był z nimi spokrewniony). Prowadził dla ruchu Eau Vive na początku rekolekcje, przekazał też opiekę duchową nad wspomnianą wyżej mistyczką o. Thomasowi Philippe. Ten wykorzystał jej dobrą opinię, by powołując się na jej objawienia, twierdzić, iż stworzony przez niego ruch i dom rekolekcyjny w Belgii będą dziełem większym niż te św. Katarzyny ze Sieny. Kiedy wyszła na jaw prawda m.in. o molestowaniu seksualnym w tej wspólnocie i fałszywości nauczanej tam doktryny w 1954 roku rozpoczęło się dochodzenie Świętego Oficjum, które zakończyło się w 1956 roku rozwiązaniem wspólnoty, suspendami dla obu braci Philippe i karą dla ich siostry Cecylii, która była przełożoną w klasztorze mniszek OP. Ojciec Dehau, jako już bardzo wiekowy, otrzymał tylko upomnienie kanoniczne, zresztą w tym samym roku zmarł.

Spotkanie, o którym wspomniałam, miało się wydarzyć w 1908 r., więc wiele lat przed ekscesami niesławnych braci. Być może wtedy dominikanin jeszcze był roztropny. A być może ksiądz z ziem polskich, chociaż młody, był jednak dość trzeźwy, by nie dać się wciągnąć w „cudowności”. Był świadkiem ekstaz mistyczki, zresztą o. Dehau prosił ks. Woronieckiego o napisanie, co sądzi o źródle tych fenomenów. Opinia była pozytywna, tzn. kapłan uznał je za mające Boże pochodzenie, chociaż prawdopodobnie gdyby dożył procesu z lat pięćdziesiątych, przynajmniej jeden z jego argumentów by odpadł – ten mówiący o dobrym środowisku mistyczki i mądrości jej kierownika.

Kiedy patrzę z perspektywy czasu w treść przekazanego orędzia, dwie rzeczy z pewnością były prawdziwe: Jezus chciał od przyszłego o. Jacka dzieła przerastającego siły ludzkie a polegającego m.in. na odnowie zakonu w Europie Wschodniej oraz dzieło to poprzedziła ciężka próba i cierpienia osób w nie zaangażowanych. Kto zna historię choroby o. Woronieckiego oraz trudności, z jakimi musiał się mierzyć podczas wprowadzania reformy, przyzna mi rację.

Zresztą myślę, iż to dzieło tak naprawdę dopiero się zaczęło realizować, a będzie nim reewangelizacja wschodniej Europy (co by nie myśleć o niektórych jego mieszkańcach, jednak kontynent kończy się dopiero na Uralu…). To nie objawienie, tak sobie tylko kminię w katolickiej gorliwości. Ech, dożyć łacińskiego krzyża na Kremlu, mmmm….

Wróćmy do historii. Od chwili wspomnianego spotkania w życiu wewnętrznym przyszłego reformatora zaszła zmiana polegająca na uzdrowieniu pewnego wewnętrznego problemu, wzrosła jego wewnętrzna gorliwość, zyskało życie liturgiczne i duchowe. Najciekawsze jedna jest to, jaką postawę postanowił przyjąć w odniesieniu do usłyszanych rewelacji. Nie wpłynęły na już podjętą decyzję o przyjęciu OP habitu, jedynie były dodatkowym wzmocnieniem dla niej. Co ważne, ks. Woroniecki postanowił sobie „zachowywać bierność wobec opisanych zjawisk, niczego nie szukać, niczego nie wywoływać”. Jak dla mnie niesłychanie roztropna postawa – jeżeli coś pochodzi od Boga, zostanie dane. Wystarczy posłusznie przyjmować. Wreszcie przyszły o. Jacek postanowił się wewnętrznie przygotować, iż przyjdą cierpienia i sprzeciwy. Także te najtrudniejsze do przyjęcia – ze strony ludzi dobrych, na których szacunku nam zależy. Niestety, nie oszczędzono mu tego.

Ponad sto lat później można już powiedzieć, iż chociaż w jego biografii nie ma spektakularnych wydarzeń, za to jest cała masa poświęcenia i mozolnej codziennej pracy, niesłychanie wytrwałej, to jednak jego życie hojnie owocuje. Gdzieś tam wśród motywacji do wytrwania pewnie były słowa, które usłyszał od Heleny. I choćby jeżeli historia zweryfikowała jej posługę jako cokolwiek wątpliwą, to jednak w przypadku o. Jacka słowo padło na dobry grunt i wydało owoce, a to, co nie było od Słowa, obumarło. Niech żyją wszyscy prości i otwarci, a przy tym roztropnie korzystający z serca i rozumu. Amen.

PS. Pięknie widać w tych dwóch owocach działalności o. Dehaua, iż może albigensi wymarli, ale coś z ich gnostyckiej mentalności jednak wciąż tkwi we francuskich głowach i sercach. Oraz iż tomizm potrafi skutecznie chronić przed sekciarskim podejściem – nie tylko Woroniecki uniknął chorych fascynacji, także Jacques Maritain po zachłyśnięciu się na początku ideami braci Philippe gwałtownie się z nich wyleczył.

Idź do oryginalnego materiału