„Rosja zignorowała papieża Franciszka” [WYWIAD]

5 godzin temu
Zdjęcie: https://www.euractiv.pl/section/polityka-zagraniczna-ue/interview/rosja-zignorowala-papieza-franciszka-wywiad/


„Następny papież będzie musiał uporządkować Kościół po Franciszku i zapanować nad chaosem, którego nie bał się jego poprzednik”, mówi w rozmowie z EURACTIV.pl Artur Sporniak, dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”.

Aleksandra Krzysztoszek, EURACTIV.pl: Kilka lat temu Netflix wyprodukował film „Dwóch papieży”. W dość uproszczony sposób przeciwstawiono tam całkowicie pontyfikaty Benedykta XVI i Franciszka. Z drugiej strony pojawiają też głosy, iż Franciszek kontynuuje podejście zarówno Benedykta XVI, jak i Jana Pawła II. Niektórzy mówią wręcz o „tryptyku pontyfikatów”. A jak Pan uważa – Franciszek był raczej kontynuatorem, czy jednak rewolucjonistą?

Artur Sporniak: W pewnych obszarach na pewno był kontynuatorem, a w innych – nowatorem. Franciszek został wybrany papieżem w momencie, gdy Kościół zmagał się z poważnym kryzysem. I jeszcze jako kardynał Jorge Mario Bergoglio miał własny pomysł na rozwiązanie tego kryzysu.

W 2013 r. podczas kongregacji przed konklawe, na których omawiano stan Kościoła, Bergoglio zrobił duże wrażenie. Większość kardynałów go wcześniej nie znała, bo pochodził z odległej Argentyny.

Jak wspomina w jednej z książek, po jego wystąpieniu wielu kardynałów zaczęło go wypytywać: skąd jest, jak myśli. Sam się dziwił temu zainteresowaniu. Ale właśnie ta jego diagnoza kryzysu w Kościele sprawiła, iż zaczęto go postrzegać jako kandydata. Jego notowania wśród kardynałów wzrosły.

Trochę jak w filmie „Konklawe”, gdzie po jednym mocnym przemówieniu kandydat zyskuje głosy i zostaje wybrany na papieża.

Dokładnie tak. Nie zestawiałbym jednak pontyfikatów Franciszka, Benedykta XVI i Jana Pawła II jako tryptyku. Jan Paweł II miał zupełnie inny pomysł na kryzys w Kościele. Ten kryzys trwa tak naprawdę od Soboru Watykańskiego II. Kościół przez długi czas trwał w pewnym historycznym bezruchu, a tymczasem rzeczywistość zaczęła się dramatycznie zmieniać – i te dwie ścieżki zaczęły się rozchodzić.

Sobór próbował temu zaradzić – uczynić Kościół bardziej zrozumiałym, otwartym na świat. Jan Paweł II chciał niejako „pozbierać” wszystkie duchowe skarby Kościoła i je zachować. To było „myślenie konserwujące”. Dlatego rozczarował tych, którzy po Soborze spodziewali się dalszych reform. On te reformy raczej zatrzymał, a zamiast tego zaczął wzmacniać strukturę hierarchiczną Kościoła, centralizować go, a także ograniczać debatę na kontrowersyjne tematy.

Teologowie, którzy mimo zakazów poruszali trudne kwestie – choćby dotyczące etyki seksualnej czy małżeńskiej – byli odsuwani na margines. Tracili katedry na katolickich uczelniach. W tym dziele Janowi Pawłowi II pomagał ówczesny kardynał Ratzinger, czyli przyszły Benedykt XVI, który został mianowany prefektem Kongregacji Nauki Wiary, a więc objął najważniejszą funkcję po papieżu.

Razem usztywniali strukturę Kościoła, a symbolem tego procesu jest m.in. Katechizm Kościoła Katolickiego – ogromna księga zawierająca prawie 3000 punktów zdefiniowanych prawd i zasad. Tylko że… co z tego? Katechizm stoi na półkach, ale jego język jest niezrozumiały, a wiele przepisów – oderwanych od realnego życia współczesnych ludzi. Obyczaje się zmieniają, potrzeby również.

Pomysł Jana Pawła II, który potem kontynuował Benedykt XVI, po prostu się nie sprawdził. A Benedykt z czasem sam zrozumiał, iż nie udźwignie tej sytuacji. Skandale, nadużycia, wewnętrzne kryzysy Kurii… Próbował reform, ale wydarzenia takie jak Vatileaks – czyli wyciek tajnych dokumentów – przerosły go. Zdobył się na odwagę i abdykował.

Na kolejnym konklawe kardynałowie nie chcieli powtórzyć błędu – nie chcieli znów wybrać kogoś, kto będzie tylko konserwował zastany stan rzeczy. Szukano kogoś, kto zaproponuje odważny program na przyszłość. I właśnie wtedy pojawił się Bergoglio – z konkretną wizją. I rozpoczął jej realizację.

Na czym ta wizja polegała?

Bergoglio na wspomnianych kongregacjach kardynalskich posłużył się obrazem nawiązującym do Nowego Testamentu. Powiedział, iż Jezus stoi i kołacze – tyle iż nie do serc wiernych, jak to się zwykle interpretuje, ale do drzwi Kościoła, prosząc, by go wypuszczono. Bo atmosfera w Kościele jest duszna, zamknięta.

Ten obraz zrobił na kardynałach duże wrażenie. Zrozumieli, iż Kościół musi się otworzyć na świat, na rzeczywistość. I stąd u Franciszka tyle odniesień do „peryferii” – mówi, iż to właśnie na marginesach społecznych, politycznych i kościelnych są ludzie, którymi Kościół powinien się zająć w pierwszej kolejności.

Paradoksalnie to właśnie Franciszek zaczął realizować program nakreślony przez Jana Pawła II w jego pierwszej encyklice Redemptor hominis, gdzie papież-Polak powiedział, iż „drogą Kościoła jest człowiek”. Tylko iż Jan Paweł II przede wszystkim zajmował się Kościołem: usztywniał go, precyzował doktrynę, pilnował, żeby nikt nie głosił poglądów sprzecznych z nauczaniem Kościoła.

I tu właśnie wkracza Franciszek, który wdraża program zawarty w Redemptor hominis: człowiek jest drogą Kościoła. Z tym iż Franciszek jakby dopowiada: człowiek z marginesu, ten wykluczony, zwłaszcza on jest drogą Kościoła. Stąd jego uwrażliwienie na osoby z problemami, stąd też te, dla niektórych rewolucyjne, decyzje – na przykład dopuszczenie do komunii rozwodników żyjących w nowych związkach, oczywiście pod pewnymi warunkami.

Pontyfikat Franciszka cechowała empatia – autentyczne współczucie dla ludzi zmagających się z trudnościami. On naprawdę wsłuchiwał się w ich głos.

Franciszek znajdował się też w dość unikalnej sytuacji — przez większość jego pontyfikatu żył jeszcze jego poprzednik. Z jednej strony wydawało się, iż ich relacje są harmonijne, a z drugiej strony to, iż po śmierci Benedykta XVI Franciszek pozbył się z Watykanu jego sekretarza, abpa Georga Gänsweina, świadczy o pewnych napięciach. Jak oceniłby Pan to współistnienie w Watykanie dwóch papieży — emerytowanego i urzędującego?

Kręgi, które nie akceptowały zmian, trzymały się Benedykta, kontestując Franciszka – czasem bardzo otwarcie. Ale Benedykt zachowywał lojalność. Nigdy nie zrobił nic, co podważałoby autorytet następcy. To raczej jego sekretarz pozwalał sobie na gesty wprowadzające napięcie i dlatego został usunięty z Watykanu. To było zrozumiałe – skoro bliski współpracownik kontestuje, to w każdej instytucji gwałtownie kończy się to dymisją. Z kolei Benedykt naprawdę wykazał się lojalnością wobec Franciszka.

A co uznałby pan za największe osiągnięcie papieża Franciszka, a co za największą porażkę?

Franciszek już w Evangelii gaudium, swojej programowej adhortacji, zapowiedział, iż jego celem nie jest ukańczanie procesów, tylko ich inicjowanie. On nie chciał ich pilnować ani doprowadzać do końca — chciał poruszyć pewne dziedziny życia Kościoła, wprawić je w ruch. I rzeczywiście to robił.

Na przykład uruchomił proces synodalny w Kościele. Synodalność, czyli wspólnotowość — to było jego wielkie zadanie: uczynić ze sztywnej struktury instytucjonalnej możliwie najbardziej wspólnotę. Chciał także otworzyć Kościół na tych, którzy do tej pory byli dyskryminowani – jak rozwodnicy czy osoby LGBT. Pozwolił choćby na ich błogosławienie. Wzbudziło to ogromny szum i ostatecznie Watykan się z tego częściowo wycofał, bo papież spostrzegł, iż Kościół nie pozostało gotowy.

Wracając do pytania – jego sukcesem było bez wątpienia to, iż w Kościele zaczęły się toczyć procesy, o których wcześniej nie można było choćby mówić. Za pontyfikatu Jana Pawła II tematy takie jak celibat czy kapłaństwo kobiet były tabu. Dyskusje na ten temat były zakazane i groziły konsekwencjami. Za Franciszka – można było o nich mówić.

Co więcej, Franciszek sam powoływał różne komisje – np. do spraw diakonatu kobiet. Nie podejmował decyzji pochopnie, ale dawał przestrzeń do namysłu i debaty. Wiedział, iż sam nie udźwignie ciężaru rewolucji, dlatego mówił “nie spodziewajcie się, iż za mojego pontyfikatu zniesiemy celibat”, ale pozwalał na rozmowę. To była jego metoda: uruchomić myślenie, proces, niekoniecznie od razu wprowadzać zmiany.

Dużym osiągnięciem Franciszka było więc uczynienie Kościoła bardziej synodalnym. Tego domagał się już Sobór Watykański II, tylko iż te postulaty zostały później w dużej mierze zablokowane — właśnie przez Jana Pawła II i Benedykta XVI. Franciszek je odblokował i jego sukcesor stanie przed zadaniem, jakim jest kontynuacja tego procesu. Rozsądnie byłoby, aby tego procesu nie zatrzymywał, nie blokował, a pozwolił mu się dalej rozwijać.

Bo nie chodzi o to, żeby papież podejmował wszystkie decyzje osobiście. Franciszek tak nie działał – raczej inicjował procesy i pozwalał im się toczyć, z dużym zaufaniem do Ducha Świętego i do samego Kościoła.

Franciszek wprowadził też pewną autonomię, na przykład nie zmuszał kardynałów z Afryki, żeby u siebie wprowadzali błogosławieństwa dla par jednopłciowych, jeżeli się z tym nie zgadzali. W innych kwestiach był bardziej stanowczy, chociażby zupełnie nie podzielał przywiązania do liturgii tradycyjnej – zablokował ryt trydencki.

Benedykt był zupełnie inny – bardzo wrażliwy na liturgię, wspierał tradycjonalistów, uznawał mszę w rycie przedsoborowym za niezwykle istotną. Franciszek, można powiedzieć, działał jak władca absolutny: mocno ograniczył ten nurt, wręcz doprowadził do jego marginalizacji.

I to był punkt, który wywołał napięcia – choć nikt o tym głośno nie mówił – między Franciszkiem a Benedyktem. Mieli zupełnie różne wrażliwości. Benedykt uważał, iż centrum chrześcijaństwa to liturgia, Eucharystia, Franciszek – iż troska o ubogich. Były to dwie wizje Kościoła i niesamowite jest, iż obie mogły być realizowane w tak krótkim odstępie czasu.

Za największy sukces Franciszka uważam jednak to, iż nadał świeckim w Kościele realny podmiotowy status. Wskazał, iż to my, świeccy, współtworzymy Kościół, i iż cała instytucjonalna nadbudowa – biskupi, księża, struktury – ma nam służyć, a nie odwrotnie. Przypomniał o kapłaństwie powszechnym, które teoretycznie jest choćby ważniejsze niż to hierarchiczne. I sprawił, iż świeccy wreszcie poczuli się w Kościele jak u siebie – bo ktoś nas zaczął słuchać, dostrzegać nasze problemy.

Porażką było natomiast to, Franciszkowi nie udało się zmienić mentalności najbliższych współpracowników – hierarchii. Ten nowy sposób myślenia o Kościele, który ma być dla ludzi z marginesu, a nie dla siebie samego, nie zakorzenił się wśród biskupów i księży.

Pontyfikat Franciszka był zbyt krótki, a przywiązanie do instytucji – zbyt silne. Trudno zmienić mentalność kogoś, kto żyje Kościołem przez całe życie, kto jest z nim tożsamościowo zrośnięty. To dlatego wśród wielu duchownych, także w Polsce, pojawiła się otwarta kontestacja postulatów papieża.

Papież Franciszek z uwagi na swoją rolę musiał też w pewnym stopniu angażować się w kwestie geopolityczne? To, co zapamiętamy z jego pontyfikatu, to z jednej strony sprzeciw wobec polityki imigracyjnej Donalda Trumpa i niedawny list do amerykańskich biskupów, a z drugiej kontrowersyjna postawa wobec wojny w Ukrainie. Czy Pana zdaniem papież na tym drugim froncie zawiódł? A może po prostu od głowy Kościoła katolickiego nie powinniśmy się spodziewać niczego innego niż postawy pacyfistycznej?

Na tym polu Franciszek nas rozczarował. To rozczarowanie miało swoje uzasadnienie, bo sytuacja była dość klarowna: wiadomo było, kto zaatakował, a kto się bronił. Państwo ma przecież prawo bronić się przed agresją.

Próbując zrozumieć tę dziwną postawę Franciszka, dostrzegam co najmniej dwie rzeczy, które mogły mieć na nią wpływ. Po pierwsze – jego romantyczna, zupełnie nierealistyczna, wręcz mityczna wizja Rosji, trochę jak u Fiodora Dostojewskiego.

Sam Franciszek wielokrotnie cytował Dostojewskiego i nie krył, iż jest miłośnikiem jego literatury. Zachęcał wręcz kleryków do jej czytania.

Tak, ale obraz przedstawiony w literaturze Dostojewskiego to wizja silnie nacechowana romantyzmem, całkowicie oderwana od rzeczywistości. Rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Co więcej, papież nie znał realiów Ukrainy. Oczywiście nie sposób twierdzić, iż nie był świadom jej istnienia – funkcjonuje tam przecież katolicka hierarchia. Jednak większe znaczenie wydawała mu się mieć Rosja.

Trzeba też podkreślić, iż mamy do czynienia z człowiekiem głęboko ewangelicznym – kimś, kto usiłuje konsekwentnie stosować Ewangelię w każdej sytuacji i w każdym miejscu. Proszę więc spróbować wyobrazić sobie ewangeliczne podejście do napaści na Ukrainę: „jeśli cię kto uderzy w prawy policzek, nadstaw mu i drugi”. Co z tego wynika? Czy Ukraina powinna się po prostu poddać? Przyjąć agresora i uznać jego władzę?

To była odpowiedź zakorzeniona w Ewangelii. Problem polega jednak na tym, iż Ewangelia jest radykalna. Można próbować ją stosować na własną odpowiedzialność w życiu osobistym – ale na poziomie zbiorowym, państwowym, geopolitycznym? To niezwykle trudne do wyobrażenia.

Kościół wypracował przecież w swojej historii koncepcję wojny sprawiedliwej – próbując w ten sposób oswoić i uporządkować moralnie trudną rzeczywistość konfliktu zbrojnego. Choć w ostatnim czasie pojawiają się głosy, iż koncepcja ta jest nie do pogodzenia z duchem Ewangelii.

I bardzo stara – polska delegacja powoływała się na nią na soborze w Konstancji w latach 1414-1418, jako uzasadnienie wojen z zakonem krzyżackim.

Niemniej jednak pozostaje to konstrukcja racjonalna i sprawiedliwa. W tym miejscu pojawia się jednak teologia moralna oraz nauczanie Kościoła, w którym zasada „nie zabijaj” ma charakter absolutny. A przecież na wojnie nie sposób jej zachować.

Wojna polega na tym, iż strzela się do przeciwnika – nie w powietrze, ale z zamiarem zabicia. Takie działanie było zawsze w nauczaniu moralnym Kościoła uznawane za złe. I właśnie z tym Kościół mierzył się przez wieki.

Zresztą, gdyby zastosować do kwestii wojny te same kryteria, jakie Kościół stosuje wobec aborcji – koncepcja wojny sprawiedliwej rozpadłaby się całkowicie. Wojnę Kościół bywa skłonny uznać w określonych okolicznościach, natomiast aborcję potępia bezwzględnie – choćby w sytuacji, gdy ciąża zagraża życiu kobiety. To napięcie pozostaje niezwykle trudne do rozwiązania.

Prezydent Rosji Władimir Putin zapytany o śmierć papieża stwierdził, iż Kreml docenia Franciszka jako papieża, który „dość przychylnie wypowiadał się o Rosji”. W mediach społecznościowych pojawiały się choćby prześmiewcze określenia, iż Franciszek był „papieżem Kremla”. Czy zasłużył sobie na takie miano?

Rzeczywiście starał się być wobec Rosji powściągliwy. Tłumaczył to potrzebą zachowania neutralności – zależało mu na pokoju, na możliwości prowadzenia rozmów. Pragnął pełnić rolę mediatora i faktycznie próbował działać w tym kierunku, wysyłając np. kard. Matteo Zuppiego, znanego ze swojej dyplomatycznej skuteczności. Mimo to Moskwa zupełnie zignorowała wysiłki papieża.

A więc pomysł, by nie wypowiadać się krytycznie o Rosji w imię możliwości mediacji i zaprowadzenia pokoju, nie sprawdził się. Podobne aspiracje deklaruje dziś Donald Trump, tyle iż on dysponuje zupełnie innymi narzędziami – w odróżnieniu od papieża, który może operować jedynie autorytetem moralnym.

Skoro wspomnieliśmy kardynała Zuppiego, naturalnie pojawia się pytanie o przyszłe konklawe. Wielu komentatorów zastanawia się, czy kolejnym papieżem będzie ktoś w duchu Franciszka – może właśnie wspomniany kardynał Zuppi. A może będzie to ktoś, kto wprowadzi zupełnie inny kurs? Jakiego scenariusza się Pan spodziewa?

Franciszek był pod wieloma względami niepowtarzalny – jego latynoamerykański temperament, spontaniczność, otwartość, umiejętność nawiązywania kontaktu z ludźmi – to wszystko stanowiło istotny element jego osobowości. Wspominał zresztą, iż zamieszkał w Domu św. Marty, bo nie byłby w stanie żyć samotnie w papieskich apartamentach – potrzebował bliskości ludzi. To wiele mówi o jego charakterze.

Zuppi jest jednak Włochem, więc ma trochę inny charakter. Poza tym wielu jako bardziej naturalnego następcę wskazuje kard. Mario Grecha, Maltańczyka, który również cieszył się poparciem Franciszka. Co więcej, pochodzi z małego kraju, co może mieć znaczenie symboliczne w kontekście papieskiej troski o peryferia.

Nowy papież – o ile będzie chciał kontynuować linię wyznaczoną przez Franciszka, w tym większą wspólnotowość, odwagę w oddawaniu roli świeckim i rozwijanie synodalności – stanie przed niełatwym zadaniem. Będzie musiał zapanować nad chaosem, jaki narósł w Kościele w ostatnich latach.

Franciszek bowiem nie bał się bałaganu – mówił wprost, iż nie da się wejść na peryferie i działać w świecie, nie ryzykując „pobrudzenia się”. Kościół w jego wizji miał być szpitalem polowym, nie sterylną instytucją.

W pewnym sensie więc ten chaos był przez niego świadomie wkalkulowany w koszty zmian. Jego sukcesor będzie musiał jednak wprowadzić pewne porządki. To będzie trudne zadanie – iść dalej w tym kierunku, a jednocześnie uporządkować Kościół po Franciszku.

Do tego dochodzą też wyzwania geopolityczne. Świat zwraca uwagę, co Stolica Apostolska mówi na temat wojen w Ukrainie czy na Bliskim Wschodzie, kryzysu migracyjnego czy innych globalnych wyzwań, a czasy mamy trudne Może więc na Tronie Piotrowym sprawdziłby się jakiś dyplomata? jeżeli nie Zuppi, to może dotychczasowy sekretarz stanu, kard. Pietro Parolin?

Nie znam go aż tak dobrze, ale rzeczywiście sprawia wrażenie kompetentnego dyplomaty. Trzeba jednak zaznaczyć, iż dyplomacja niekoniecznie musi być najważniejszą cechą przyszłego papieża. Kościół poradzi sobie na poziomie relacji politycznych – nie wydaje mi się, aby to było kluczowe.

Sądzę, iż wynik konklawe może ponownie okazać się zaskakujący. Kardynałowie lepiej poznają się podczas kongregacji i wybiorą tego, kto przekona ich, iż ma wizję Kościoła po pontyfikacie Franciszka.

Nowy papież z pewnością będzie musiał uspokoić sytuację i dać Kościołowi nieco wytchnienia, a jednocześnie zapewnić kontynuację drogi, którą wyznaczył Franciszek – bo to kierunek nie tylko słuszny, ale wręcz jedyny możliwy. Gdyby Kościół z niej zboczył, zostałby w tyle – świat pójdzie dalej i przestanie się nim interesować.

A konserwatyści? Czy ich głos zostanie odsunięty? Nie ma ich już w końcu tak wiele w Kolegium Kardynalskim, bo Franciszek nominował raczej kardynałów o poglądach podobnych do własnych. Dużo się jednak mówi o kardynałach Péterze Erdő z Węgier czy popularnym Gwinejczyku Robercie Sarahu.

Kard. Sarah raczej nie ma szans ze względu na wiek. Zresztą wątpię, by wybrany został ktoś skrajnie konserwatywny. Stawiałbym więc na kard. Grecha. Z wyboru Zuppiego też będę zadowolony, ale nie zdziwiłbym się, gdyby znaleziono kogoś zupełnie nowego – kogoś, kto zagwarantuje spokój, a jednocześnie kontynuację reform w Kościele.

Czy można się spodziewać, iż Włosi będą mocno forsować swoich rodaków? Nie mieli papieża od pół wieku.

Lobby włoskie zawsze było silne, choć nie aż tak, by przeważyć. Przegrali już w 1978 r. – wtedy próbowali promować swoich kandydatów, ale w końcu zgodzili się na Karola Wojtyłę.

Franciszek wspominał zresztą, jak wyglądało konklawe w 2005 roku. Wtedy było silne stronnictwo przeciwników kard. Ratzingera, którzy chcieli, aby papieżem był Włoch. Kardynała Bergoglia ponoć wykorzystano, by przedłużyć głosowanie i znaleźć w międzyczasie innego kandydata.

I teraz na pewno pojawią się pewne frakcje. Formalnie nie powinny, ale to zawsze ma miejsce. Trzeba jednak pamiętać, iż kardynałowie mają czas. Według Konstytucji Apostolskiej Universi Dominici Gregis, jeżeli w ciągu trzech dni żaden kandydat nie uzyska wymaganej większość ⅔ głosów, głosowania przerywa się na maksymalnie jeden dzień. Daje to czas kardynałom na rozmowę, zawiązanie ewentualnych koalicji, szukanie kompromisu. W toku tych rozmów może pojawić się też nowy kandydat.

Wiceprezydent USA JD Vance, który jako ostatni polityk dużego formatu spotkał się z papieżem Franciszkiem przed jego śmierci, zapytany o to, kogo widziałby jako nowego papieża, odpowiedział: „A kim ja jestem, żeby doradzać kardynałom?”. Z drugiej strony mówi się, iż Donald Trump mógłby próbować w jakiś sposób wpłynąć na przebieg konklawe. Czy ma do tego jakiekolwiek narzędzia? Amerykańskich kardynałów nie ma przecież aż tak wielu.

W całym Kolegium Kardynalskim jest ich 17. I tylko ci poniżej 80. roku życia mają prawo głosu, więc realnie mówimy o kilku osobach. Zresztą nie wszyscy ci kardynałowie są jednoznacznie „protrumpowscy”. Kościół w USA jest mocno podzielony.

Trump może więc liczyć może na trzech, czterech takich kardynałów, ale oni nie mają żadnej siły sprawczej – to są cztery głosy na ponad 130. Owszem, niektórzy kardynałowie mogą mówić rzeczy konserwatywne, w duchu trumpizmu, ale nikt ich raczej nie będzie słuchał. Taka wizja nie jest dziś atrakcyjna dla Kościoła.

Jaki papież byłby najlepszy z perspektywy Polski i ogólnie naszego regionu?

Sytuacja Polski jest w pewnym sensie stabilna. Nasz Kościół nie jest szczególnie zależny od tego, kto zostanie papieżem, a przynajmniej do tej pory nie był. Franciszek miał raczej znikomy wpływ na Kościół w Polsce. Część biskupów – może nie wprost, ale jednak – kontestowała jego wizję. Niektórzy ją ignorowali, ale niewielu ją aktywnie wspierało.

Dlaczego tak było?

Po pierwsze Franciszek działał w sposób bardzo pośredni. Tworzył mechanizmy, wskazywał kierunek – jak np. reformy synodalne – ale ich realizację zostawiał lokalnym wspólnotom. Nie egzekwował tych zmian, nie wywierał presji. jeżeli w danym kraju episkopat chciał, wprowadzał te zmiany – jeżeli nie, nie był do tego zmuszany.

Po drugie papież patrzył na peryferie, a Polska peryferiami nigdy nie była. Przez lata była raczej w centrum – papież pochodził z Polski, a polski Kościół był wpływowy. Tymczasem Franciszek nie udzielał nam aż takiej uwagi – co widać choćby po licznych wakatach biskupich, które długo nie były obsadzane.

A cała Europa? Jakiego papieża najbardziej jej potrzeba?

Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie, ale trzeba pamiętać, iż Europa nie jest dziś centrum Kościoła. Najwięcej katolików żyje w Brazylii, na Filipinach – tam są miliony wiernych. Centrum Kościoła już przesunęło się poza Europę. Czy nowy papież zwróci uwagę z powrotem na Europę? Może tak będzie – zwłaszcza jeżeli wybrany zostanie Włoch.

Idź do oryginalnego materiału