Ogród dawał mi poczucie, iż mam dom

14 godzin temu
Zdjęcie: Dziecko w ogrodzie


Zawsze warto założyć ogród, nieważne, jak krótko masz zamiar gdzieś mieszkać. Czy nie lepiej, gdy idziemy przez życie, zostawiając za sobą chmurę kwiatowego pyłku?

Fragment książki „Ogród poza czasem. W poszukiwaniu wspólnego raju”, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025. Tytuł i śródtytuły od Więź.pl

Zdarza mi się, nieczęsto, taki sen. Śni mi się, iż jestem w jakimś domu i odkrywam tam drzwi, o których nie wiedziałam. Okazuje się, iż za nimi znajduje się ogród, i przez zawieszoną w czasie chwilę otwiera się przede mną całkiem nowa przestrzeń, pełna możliwości. Niekiedy są tam schodki wiodące do sadzawki albo rzeźba stojąca wśród opadłych liści.

Ogród nigdy nie jest uporządkowany, zawsze urzekająco zarośnięty, i kusi obietnicą ukrytych w nim skarbów. Co tu może rosnąć, jakie tu znajdę rzadkie piwonie, irysy czy róże? Budzę się z poczuciem, jakby coś się we mnie rozluźniło, jakby we wszystko wlała się nowa energia.

W studni czasu

Przez większość lat, kiedy zdarzał mi się ten sen, nie miałam własnego ogrodu. Dopiero od niedawna mam swój dom – aż do czterdziestki wynajmowałam mieszkania, rzadko z jakąś przestrzenią na zewnątrz. Pierwszy z moich tymczasowych ogrodów znajdował się w Brighton. Był tak wąski, iż niemal mogłam dotknąć rękami ogrodzenia z obu stron jednocześnie, i opadał przez krawędź wzgórz zwanych Downs w postaci trzech stromych tarasów, a kończył się obrośniętą winoroślą szklarnią, gdzie mieszkała złotooka ropucha. Sadziłam tam nagietek lekarski, który według szesnastowiecznego zielarza Gerarda „bardzo siły a otuchy sercu przydaje”[1].

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Studiowałam zielarstwo i głowę miałam pełną roślin, plątaniny naturalnych form. Nauka botaniki była nauką patrzenia. Zwykły świat stawał się bardziej szczegółowy i misterny, tak jakbym sprawiła sobie lupę dającą trzykrotne powiększenie. Każda roślina była tak wpleciona w historię ludzkości, iż czytając o niej, wpadało się w studnię czasu. „Dziki nagietek podobny jest nagietkowi ogrodowemu, tyle iż mniejszy; cała roślina ginie, gdy tylko chłody nastaną, do życia zaś powraca, gdy nasienie daje”[2].

Dekadę później w Cambridge uprawiałam szałwię i żarnowiec, oczyściłam też śmierdzącą sadzawkę, w której wiosną pełno było traszek, podpływających ku powierzchni, by wypuścić srebrną bańkę powietrza. Utrzymywałam się z krótkich zleceń, miałam czarny grzyb na ścianach, ale ogrody dawały mi poczucie stałości, albo inaczej: pomagały mi pogodzić się z tymczasowością. Uwielbiałam pracę w ogrodzie nie tylko dlatego, iż mogłam coś stworzyć, ale też dlatego, iż pozwalała mi się zatracić, zapaść w trans koncentracji, tak niepodobny do codziennego myślenia jak logika snu do jawy. Czas się zatrzymywał, czy raczej zagarniał mnie ze sobą.

Kiedy miałam dwadzieścia parę lat, przeczytałam jedną z list zasad życiowych i byłam pod takim wrażeniem, iż przepisałam ją do swojego czarnego notesiku, w tamtym okresie pełnego aforyzmów i porad, jak żyć. Najbardziej podobało mi się zalecenie, iż zawsze warto założyć ogród, nieważne, jak krótko masz zamiar gdzieś mieszkać. Być może ogród nie przetrwa długo, ale czy nie lepiej, gdy idziemy przez życie jak słynny sadownik Johnny Appleseed, zostawiając za sobą chmurę kwiatowego pyłku?

We wszystkich miejscach ogród dawał mi poczucie, iż mam dom, ale jednocześnie sprawiał, iż tęskniłam za własną przestrzenią, coraz mocniej za każdym razem, kiedy właściciel wypowiadał mi umowę i sprzedawał mieszkanie, które oczywiście nie należało do mnie.

Już od dzieciństwa pragnęłam mieć swój ogród, jeszcze bardziej, niż mieć swój dom. Poza pragnieniem miłości to było najbardziej stałe i niedające spokoju ze wszystkich moich pragnień, aż w końcu zdarzyło się tak, iż jedno pociągnęło za sobą drugie, w przypływie szczęścia, w który wciąż nie w pełni mogę uwierzyć.

Uwielbiałam pracę w ogrodzie nie tylko dlatego, iż mogłam coś stworzyć, ale też dlatego, iż pozwalała mi się zatracić, zapaść w trans koncentracji, tak niepodobny do codziennego myślenia jak logika snu do jawy

Olivia Laing

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

W wieku czterdziestu paru lat poznałam, pokochałam i niedługo poślubiłam pewnego niebywale inteligentnego, nieśmiałego i czułego mężczyznę, dziekana z uniwersytetu w Cambridge. Ian był ode mnie sporo starszy i mieszkał w szeregowcu od podłogi aż po sufit wypełnionym książkami. Jego żona niedawno zmarła, a zaraz po tym, jak zamieszkaliśmy razem, przeszedł dwie poważne operacje.

Z początku zbliżyło nas do siebie właśnie zainteresowanie ogrodnictwem, a kiedy on przeszedł na emeryturę, zaczęliśmy rozmawiać o przeprowadzce do domu z ogrodem, który moglibyśmy przywrócić do życia albo urządzić od zera. Nie było jasne, jak dużo jeszcze mamy razem czasu przed sobą, i wydawało nam się dobrym pomysłem spożytkowanie przynajmniej jakiejś jego części na założenie ogrodu.

Gdy zaczęliśmy szukać takiego miejsca, moja ciocia wysłała mi zdjęcie domu otulonego po sam dach przez róże, puszczone łagodnymi łukami, tak iż kiście kwiatów zaglądały w okna. Po obu stronach drzwi wejściowych rosły krzewy bukszpanu, przycięte zabawnie w kształt kostki z wypukłością na górze.

Zapragnęłam tego ponad wszystko

Dom wyglądał dokładnie jak solidne, czteropiętrowe domy z kominem rysowane przeze mnie, gdy byłam dzieckiem; ideał zakorzenienia, którego tak bardzo pragnęłam w tym chwiejnym i niepewnym okresie. Przeleciałam wzrokiem przez opisy wnętrz, aż doszłam do części zatytułowanej „Otoczenie”. „Cechą wyróżniającą ten dom są ogrody znajdujące się na liście RHS [brytyjskiego Królewskiego Towarzystw Ogrodniczego], założone przez wybitnego ogrodnika Marka Rumary’ego z Notcutts”. To było więcej niż obiecujące!

Chociaż nie słyszałam wcześniej o Marku Rumarym, wiedziałam,że Notcutts to słynna szkółka ogrodnicza w Suffolk, która często zdobywała nagrody za swoje okazy na wiosennej wystawie kwiatowej w Chelsea. Pojechaliśmy obejrzeć ten dom w styczniu 2020 r. Mijaliśmy kolejne miasteczka w Suffolk, aż dotarliśmy niemal na wybrzeże. Z każdym kilometrem krajobraz robił się coraz bardziej płaski, a niebo – jaśniejsze. Dotarliśmy tak wcześnie, iż zdążyłam jeszcze zjeść jajka w koszulce z tostami w kafejce naprzeciwko, co chwila zerkając na zegarek.

Od ulicy nie widziało się ogrodu. Musiał być schowany na tyłach. Zobaczyłam go, gdy tylko otworzyły się drzwi. Długi, ciemnawy hol kończył się drugimi, oszklonymi drzwiami, zza których wylała się fala soczyście zielonego światła.

Olivia Laing, „Ogród poza czasem. W poszukiwaniu wspólnego raju”, tłum. Dominika Cieśla-Szymańska, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2025

Drzewa na dworze nie miały liści. Ogród był otoczony murem – cegła w kolorze zgaszonej czerwieni, którą porastały najróżniejsze pnącza: glicynia, powojnik, jaśmin nagokwiatowy i kapryfolium, czyli wiciokrzew przewiercień, wśród całych szańców i proporców bluszczu. Całość była zaniedbana i zarośnięta, ale na pierwszy rzut oka widziałam niezwykłe rośliny, takie jak oczar, którego jasnożółte kwiaty wydzielają hipnotyzujący, intensywny zapach, oraz charakterystyczne czarne pąki piwonii drzewiastej.

Na końcu ogrodu furtka w murze prowadziła do wiktoriańskiej powozowni, teraz służącej jako zaimprowizowany warsztat. Za nim znajdowała się zagroda dla konia z żelaznym żłobem, dokładnie taka jak w książce „The Children of Green Knowe”[Dzieci z Zielonego Pagórka], gdzie Tolly zostawiała kawałki cukru dla widmowego konia o imieniu Feste. Właściciel pokazał mi wciąż wiszący w szopie na haczyku, obrośnięty pajęczynami fartuch ogrodniczy Marka Rumary’ego.

Cała działka miała nieco ponad tysiąc trzysta metrów kwadratowych, wydawała się jednak znacznie większa, ponieważ została zmyślnie podzielona żywopłotami, jednym bukowym, a drugim cisowym. Nigdy nie widziało się więc ogrodu w całości, tylko wchodząc przez przejścia i bramy, odkrywało się kolejne sekretne miejsca.

W jednym był basenik w kształcie czwórliścia, inne wydawało się zupełnie opuszczone, rosły tam próchniejące drzewa owocowe, między innymi nieszpułka, którą znałam tylko z żartu w „Romeo i Julii” na temat tego, jak panny nazywają jej owoce: open arses, dosłownie „rozwarte zadki”. Ktoś urządził tu wcześniej wesele i na ziemi wciąż leżała okrągła brezentowa płachta, przez którą przebijały się pokrzywy i naparstnica.

Za murem na tyłach, wśród położonego na opadającym terenie parku, stał różowy georgiański dworek, ledwo widoczny przez nagie gałęzie jaworów. W tym murze również znajdowały się łukowate drzwi, zamknięte na kłódkę i pomalowane obłażącą zielonkawoniebieską farbą. Stały się one źródłem pogłoski, iż był to niegdyś dom dla wdowy, we mnie jednak wywoływały wspomnienie tajemniczych drzwi z moich snów.

Wiele murów w tym ogrodzie było obrośniętych różami. Wyglądało na to, iż nikt ich od lat nie przycinał. Pomyślałam, oczywiście, o naburmuszonej Mary Lennox, dziewczynce o żółtawej cerze, która zakradła się do podobnego ogrodu i wyszła z niego jako ktoś zupełnie inny.

Gdybym zadrapała gałązki tych róż scyzorykiem, z pewnością okazałyby się żywe i zielone. Ogrody doskonale potrafią udawać martwe, ale rzadko tak jest naprawdę, poza tym rosło tu mnóstwo przebiśniegów, które wyzierały spod gnijących liści.

A potem w kącie spostrzegłam krzew wawrzynka. Nigdy wcześniej nie widziałam tak dużego. Z kiści jego różowawych kwiatów napływały nierówne fale słodkiej woni. To była pierwsza roślina, w której się zakochałam, pierwsza nazwa botaniczna, którą poznałam jako dziecko. Zapragnęłam tego ogrodu ponad wszystko.

Lockdown i malutki świat wiszący w przestrzeni

To było w styczniu. Gdy przyszedł luty, w Wielkiej Brytanii zanotowano pierwsze przypadki covidu, następnie wprowadzono lockdown we Włoszech, gdzie szpitale już się przepełniały. Tymczasem premier Wielkiej Brytanii, który niebawem miał niemal umrzeć z powodu wirusa, twierdził optymistycznie, iż fala zachorowań opada.

Ludzie zaczęli nosić maseczki, potem przestali wychodzić z domów, a później zaczęli się bać, iż się zarażą, dotykając przesyłek czy podczas zakupów. Tuż po równonocy wiosennej wprowadzono lockdown w całym kraju. Niemal wszyscy w Wielkiej Brytanii zostali zamknięci w domach i mogli wychodzić na spacer tylko na godzinę dziennie. I w ten sposób świat, który ostatnio gnał tak szybko, po prostu nagle się zatrzymał. W „Raju utraconym” Milton opisuje Ziemię, która wisi zawieszona na łańcuchu. Tak właśnie widzi ją Szatan, gdy wędruje z Piekła przez pustkowia Chaosu.

Promocja!
  • Krzysztof Grzywocz

Na początku był sens

28,00 35,00
Do koszyka
Książka – 28,00 35,00 E-book – 25,20 31,50

Najpierw widzi Niebiosa o blankach z szafiru i opalu, a „Obok, przytwierdzona / Złotym łańcuchem, zawisnęła Ziemia, / Mała jak gwiazda o najsłabszej mocy. / Tuż przy Księżycu”[3]. Malutki świat wiszący w przestrzeni – taki właśnie był pierwszy okres lockdownu, ogólnego zawieszenia. Było ciepło i słonecznie, rozkoszna, niemal absurdalnie piękna pogoda. Podczas gdy wszystko inne się skurczyło, wiosna wezbrała wielką falą piękna, obfitą pianą kwiatów wiśni i trybuli leśnej.

Z Cambridge zniknęli turyści i studenci. Zamknięto choćby place zabaw, huśtawki przypięto do słupków łańcuchami z kłódką. Ian był po siedemdziesiątce, miał dwa tętniaki, a mój lęk o jego bezpieczeństwo zaczynał wymykać się spod kontroli. Chodziliśmy pustymi ulicami do pustych parków, odsuwaliśmy się na widok obcych, wstrzymywaliśmy oddech, gdy mijali nas biegacze. A i tak nie wychodziłam za często.

Kilka tygodni przed lockdownem złapałam kaszel, którego nie mogłam się pozbyć i który przeszedł w zapalenie opłucnej. Leżąc w łóżku z gorączką, przez długie godziny wędrowałam w wyobraźni po moim ogrodzie i próbowałam znaleźć wszelkie informacje o tym, jak powstał i jak się zmieniał.

Obecni właściciele wysłali mi dwa artykuły na ten temat, jeden autorstwa Rumary’ego, zamieszczony w antologii dotyczącej ogrodów w Suffolk, a drugi z pisma „Country Life” z 1974 r., bogato ilustrowany czarno-białymi zdjęciami.

Autorem był architekt krajobrazu Lanning Roper, który – jak się później dowiedziałam – był pierwszym pracodawcą Rumary’ego. Po dalszych poszukiwaniach znalazłam jeszcze tekst w książce „The Englishman’s Garden”[Ogród Anglika] pod redakcją Alvilde Lees‑Milne i Rosemary Verey. Rumary pisał o roślinach z tak żywym zaangażowaniem i znawstwem, iż miało się wrażenie, jakby stał tuż obok, machając rękami, pełen entuzjazmu i zarazem skromności. „Nigdy nie zapomnę swojego zachwytu – pisał – gdy zobaczyłem ten ogród po raz pierwszy”[4].

Wprowadził się do tego domu w 1961 r. wraz ze swoim partnerem, kompozytorem Derekiem Melville’em, którego jeszcze w 2000 r. nazywał swoim „przyjacielem”. Niewyoutowany gej – taki język znałam doskonale z własnego dzieciństwa w tęczowej rodzinie w latach osiemdziesiątych. Kiedy przyjechali tam po raz pierwszy, ogród był zaniedbany, „z niewielkim sadem, w którym stare jabłonie i śliwy rosły wśród bujnych dywanów podagrycznika, a całość otaczały wysokie mury, co tworzyło klaustrofobiczną atmosferę więziennego spacerniaka”[5].

Ogród pocięty był siatką wąskich, kruszących się ścieżek – jak się wydawało, prowadzących donikąd. Gleba była lekka i piaszczysta, a rząd wiązów rosnących za murem na tyłach rzucał gęsty cień. Rumary zaprojektował setki ogrodów, ale tylko ten jeden urządził dla siebie. choćby mimo czasu, który nas dzielił, dało się wyczuć jego entuzjazm.

Usunął wszystko poza kilkoma dużymi drzewami, zachował między innymi trzy cisy Fastigiata i wspaniałą morwę, zasadzoną za panowania Jakuba I. Kiedy pozbył się podagrycznika i chorych jabłoni, zdał sobie sprawę, iż nieregularny kształt działki zachęca, by podzielić ją na kwatery, które byłyby niczym przedłużenie domu, z granicami wyznaczonymi przez żywopłoty. W klasycznym stylu Arts and Crafts, zapoczątkowanym przez Gertrude Jekyll i zastosowanym tak umiejętnie przez Vitę Sackville‑West i Harolda Nicolsona w Sissinghurst Castle.

Drzewo figowe, które podziwiałam podczas swojej wizyty, wyrosło z sadzonki jednego z drzew właśnie z Sissinghurst. W pierwotnej wersji ogrodu część z basenikiem została obsadzona staroświeckimi różami odmian takich jak Ferdinand Pichard i Fantin Latour.

Miejsce za żywopłotem z cisów, gdzie znalazłam resztki namiotu weselnego, było wtedy cienistym białym ogrodem z narożnikami rozświetlanymi przez różne ozdobne drzewa owocowe, w tym wiśnię tybetańską i wiśnię różową. Pod tymi spiętrzonymi chmurami kwiatów rosły kępy funkii i bambusa, przeplatane skimmią, białym pięciornikiem i białymi floksami, a także białymi narcyzami, liliami królewskimi i tulipanami liliokształtnymi.

Według Rumary’ego to było dobre miejsce, gdzie można dojść do siebie, gdy ktoś ma kaca. Okrągły trawnik przypominał zieloną sadzawkę, a białe kwiaty jaśniały w usypiającym świetle przefiltrowanym przez liście. Wyobrażałam sobie, iż musiało to przypominać aksamitną wizję letniego wieczoru z obrazu „Carnation, Lily, Lily, Rose”[Goździk, lilia, lilia, róża] Johna Singera Sargenta.

Z subtelnym wyczuciem kompozycji Rumary’ego wciąż rywalizowało jego własne pragnienie eksperymentowania z nowymi odmianami i gatunkami. Jak pisał: „Przez lata trwała we mnie bezustanna walka między projektantem a hodowcą, bo chociaż za sprawą wykształcenia jestem tym pierwszym, instynkt pcha mnie ku temu drugiemu. To sytuacja jak z doktorem Jekyllem i panem Hyde’em – albo w tym przypadku panną Jekyll i panem Hyde’em! Z początku wygrywała panna Jekyll […], ale pan Hyde pojawiał się co chwila i przez cały czas to robi”[6]. Rozumiałam ten rodzaj obsesji na punkcie roślin, sama jestem w znacznie większym stopniu panem Hyde’em. […]

Fakt, iż posiadanie ogrodu, sam dostęp do ziemi jest luksusem, przywilejem, a nie prawem, którym powinien być, to oczywiście żadna nowość. Historia ogrodu już od jej biblijnych początków to również historia o wykluczeniu czy wygnaniu, począwszy od rodzajów roślin, na rodzajach ludzi skończywszy. Jak kiedyś zauważyła Toni Morrison: „Wszystkie raje, wszystkie utopie określa to, kogo w nich brakuje – ludzie, których się tam nie wpuszcza”[7].

[1] J. Gerard, „The Herball, or Generall Historie of Plantes”, London: A. Islip, J. Norton, R. Whitakers, 1633, s. 741.
[2] Tamże.
[3] J. Milton, „Raj utracony”, przeł. M. Słomczyński, Kraków: Zielona Sowa,2002, s. 71.
[4]„The Englishman’s Garden”, ed. A. Lees‑Milne, R. Verey, London: Penguin,1985, s. 120.
[5] L. Roper, „An Ingenious Cottage Garden”, „Country Life”, 11.04.1974, s. 872.
[6]„The Englishman’s Garden”, dz. cyt., s. 121.
[7] T. Morrison w programie PBS NewsHour, 9.03.1998.

Idź do oryginalnego materiału