Odkąd rozpoczął drugie, powojenne życie, spodziewał się całkiem innych oskarżeń, męskich oskarżeń. To kobiece oskarżenie zastało go nieprzygotowanego.
Fragment powieści „Kapo”, tłum. Magdalena Petryńska, Wydawnictwo ArtRage, Warszawa 2025. To historia Vilko Lamiana, jugosłowiańskiego Żyda, który przetrwał Auschwitz, służąc niemieckim oprawcom jako kapo ze świadomością, iż w każdej chwili i bez powodu może stracić swój uprzywilejowany status. Po wojnie przeszłość daje o sobie znać.
Teraz ta twarz mogła się pojawić w jakimkolwiek momencie, żądając zemsty. Nie zapłakana oczywiście, ale z ogniem gniewu w niebieskich oczach patrzących na niego, ponad ręką wyciągniętą prosto, z palcem wskazującym jak bagnet. Bagnet, który go przebije, za karę, jako zbrodniarza wojennego. Na co był wciąż gotowy, odkąd rozpoczął drugie, powojenne życie, ale spodziewał się całkiem innych oskarżeń, męskich oskarżeń, od brutalności do zabójstwa, od rabunku do męczenia głodem.
Jednak to kobiece oskarżenie, haniebne, zastało go nieprzygotowanego. Upokarzało go, nie pozwalało zuchwale – albo ze smutkiem – wyznać wszystkiego, co zrobił, i wytłumaczyć dlaczego, choć wiedział, iż wytłumaczyć się tego nie da, iż może to wyjaśnić tylko sobie pułapką, w którą dał się wepchnąć. Ale do narzędziowni z nagimi ciałami wygłodzonych kobiet nikt go nie wepchnął, wcisnął się tu sam i możliwość, iż Helena Lifka go oskarży, postawiła go pierwszy raz twarzą w twarz z osobistą nieusuwalną winą. Winą, która jest częścią mego ciała, mojej krwi, częścią substancji, która czyni mnie Vilkiem Lamianem takim i tylko takim, i tym różniącym się od wszystkich innych zbrodniarzy.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Ta nowa groźba przeraziła go, popchnęła na skraj przepaści, od której zawsze uciekał, chociaż wiedział, przeczuwał, iż na jej dnie znajduje się najbardziej ukryte, ale też najbardziej rzeczywiste wyjaśnienie zła, jakiego kiedykolwiek doświadczył albo jakie popełnił.
W osobności, w szczególności, której się zawsze wstydził, która jednak towarzyszyła mu jako niepewność, jako wahanie, jako napięcie między nim i wszystkim innym, między nim i ludźmi, nim i domami, nim i ulicami, nim i sklepami, nim i pokojami, w których bywał, nim i rodzicami, nim i krewnymi, nim i polami, parkami, przez które przechodził z matką i ojcem albo z kolegami ze szkoły. Pojawiała się jako ostrzeżenie, ilekroć uległ komuś lub czemuś, co jest poza nim, i ocknąwszy się w trakcie tego ulegania, pojmował, iż nie jest ono możliwe.
Bawił się z Pubą Vajnbergerem i Anitą Kohan – Puba był jego rówieśnikiem i synem przyjaciół rodziców, Anita, o rok młodsza, była wnuczką właściciela domu; biegali i ścigali się po małym kwadracie betonowanego podwórka, na które wychodziły kuchenne okna mieszkań wszystkich trojga; Anitę, brzydką i chudą, szarpali za długie, splątane włosy, wyrywali jej lalkę, której jedna noga już była mocno nadwyrężona, kopali piłkę, wydając okrzyki jak Tarzan, wieszali się na rozchwierutanym trzepaku, schodzili do piwnicy, do której piłka wpadała przez okienko, i w ciemnościach wymacując drogę, szczypali jedni drugich, najbardziej oni dwaj Anitę, która, nieoświetlona, kusiła spoconą skórą i włosami, głośnym oddechem i piskami; na dworze trwał niekończący się dzień, wszystko wydawało się rozległe, interesujące, podniecające, a piwnica, wilgotna i zimna, wciągała ich w siebie jak studnia, w której nie zaspokoją pragnienia, ale jedynie je podrażnią.
I wtedy odzywały się głosy, jeden, dwa, trzy; jego matka albo matka Puby wołała na obiad, co wystarczało, żeby przypomnieć o tym dwóm pozostałym matkom krzątającym się jeszcze przy kuchni; to był koniec szalonej zabawy, trzeba było wrócić na podwórze, a stąd do domu, on do swego mieszkania na parterze, Puba do swojego na pierwszym piętrze, Anita do swojego, naprzeciwko Puby, jedynego, które miało taras, skąd jej ojciec, paląc cygaro, oparty łokciami o balustradę, z włosami przykrytymi czarną siatką, gromkim głosem witał sąsiadów.

Albo bawił się w okręt podwodny, sam w łóżku, w krótkiej koszuli nocnej, z głową pod kołdrą, pełzając i wydając odgłosy naśladujące to szum motoru, to bulgotanie wody i huk wybuchających torped, stłumione, żeby go ktoś nie usłyszał i nie zawstydził, choć wiedział, iż ojca i matki nie ma, są u Vajnbergerów na kartach, o czym starał się nie myśleć, aby nie ogarnął go strach, iż jest w domu sam, i aby móc się w pełni pogrążyć w tym dudnieniu, ruchu i ryzyku, dopóki nie dotarł mu do ucha – najpierw jako przeszkoda, którą odpycha, potem jako alarm i wreszcie jako realny dźwięk – zgrzyt klucza w zamku, skrzypnięcie drzwi, co kazało mu oprzytomnieć, wychynąć spod kołdry, położyć głowę na poduszce i udawać, iż śpi, nie ze strachu przed burą i karą, ale dlatego, iż nie chciał konfrontacji z twarzami i słowami, które by na niego spadły, gdyby się przyznał, iż nie śpi.
Albo kiedy w wakacje, leżąc na brzuchu na trawie nad Plavnicą zaczytany w Karolu Mayu, pędził z Winnetou na nieosiodłanym koniu, z Old Shatterhandem czekał w zasadzce na złodziei bydła, poczuł nagle uderzenie w kostkę; podniósłszy głowę, zobaczył Mišę Petarca i Draga Blažeticia – bosi, z wędkami w rękach, z ciekawością go obserwowali.
Nie byli zapowiedzią niczego złego, tak samo jak rodzice, którzy po powrocie z kart zaglądali do pokoju, dotykali jego czoła i otulali go kołdrą; przez całe dzieciństwo w Bjelovarze nikt otwarcie nie uprzedził go o złu: miał tu bezpieczne miejsce, odpowiednie do jego wieku, swój pokój, rodziców, którzy o niego dbali i którzy także mieli swoje miejsce wśród tutejszego mieszczaństwa, ojciec jako księgowy w wytwórni ciastek, lubiany nie tylko przez właściciela, ale i pracowników, którzy zawstydzeni przychodzili do niego z ufnością i prosili o radę w sprawie zaliczki albo pracy dla krewnych, a on, trochę zbyt serdecznie, obiecywał, iż się tym zajmie, matka zaś, cicha jak myszka, skinieniem głowy witała ich i zapraszała, by usiedli.
Byli cisi, zbyt cisi i ostrożni – wywołało to w nim pierwsze podejrzenia, kiedy oprzytomniawszy po zabawie, po marzeniach, po spotkaniach z innymi rodzinami chwytał wzrokiem ich pełen troski uśmiech.

Do narzędziowni z nagimi ciałami wygłodzonych kobiet nikt go nie wepchnął, wcisnął się tu sam i możliwość, iż Helena Lifka go oskarży, postawiła go pierwszy raz twarzą w twarz z osobistą nieusuwalną winą. Winą, która jest częścią mego ciała, mojej krwi, częścią substancji, która czyni mnie Vilkiem Lamianem takim i tylko takim, i tym różniącym się od wszystkich innych zbrodniarzy
Aleksandar Tišma
Blažeticia spotkał pewnego dnia o zmierzchu, wracając z lekcji fortepianu, zapłakanego, opartego o mur przy wejściu do gospody Pod Jeleniem. I kiedy podszedł, myśląc, iż kolega coś zgubił i może mu pomóc, Drago uderzył go pięścią w pierś i wykrzywiony wysyczał: „Zabiję go, zarżnę go w nocy, jak zaśnie”, a później z niewyraźnych słów dowiedział się, iż przyszedł po ojca, żeby go zabrać do domu, ale ojciec wyrzucił go z gospody, gdzie tłukł kieliszki i trwonił pieniądze, stawiając każdemu.
Ale kiedy kilka miesięcy później na polecenie wychowawczyni odwiedził chorego Draga, żeby się z nim pouczyć, zastał go w dusznym pokoju, w łóżku, pod pierzyną, był tam też jego ojciec, wielki, z rzadkimi lśniącymi włosami, w rozpiętej kamizelce, bardzo uprzejmy, serdeczny. Kiedy wychodził, Drago z dumą pokazał mu strzelbę zawieszoną na ścianie: „To taty, myśliwska”.
Ojciec Vilka nie tylko nie miał strzelby, ale nigdy nie wspominał o broni, choćby kiedy rozmowa dotyczyła wojny, podczas której także był księgowym, w intendenturze, ale i tak ten okres własnego życia budził w nim odrazę. Miał inne pragnienia i inne zwyczaje niż Blažetić, a podobne do tych, jakie mieli ojciec Puby, Gusti Vajnberger, ojciec Anity, Ludvig, i pozostali lokatorzy z parteru i pierwszego piętra, którzy byli Żydami, tylko na drugim piętrze, koło urzędnika bankowego Arnolda Lustiga, także Żyda, żonatego i bezdzietnego, mieszkał – nad właścicielem – chrześcijanin Ivan Mihovilović z żoną i dorosłym synem Vladimirem, którego w domu nazywano Lacikiem.
Istotnych różnic między większością i mniejszością w domu, a także odpowiednią mniejszością i większością w mieście Lamian wtedy jeszcze nie znał, odkrywały się przed nim stopniowo, jakby przez cienką szarawą mgłę rozchodzącą się pasmo po pasmie pod powiewem lekkiego, ale stałego wiatru. Wiatr składał się ze scen i informacji, które osobno były błahe, jak strzelba myśliwska nad łóżkiem Draga Blažeticia, a znaczenia i wagi nabierały dopiero razem, w łańcuchu połączeń, podczas gdy mgłę utrzymywała ostrożność jego rodziców w uznawaniu różnic.
Z tej ostrożności, żeby zlikwidować różnice przynajmniej w przyszłości, ochrzcili go jako katolika, ale nie podkreślali tego również dlatego, iż sami zostali przy wyznaniu mojżeszowym, uważając, iż dla nich jest już za późno na zmiany, i tylko dyskretnie przestali bywać w synagodze i otwarcie obchodzić żydowskie święta.

- Krzysztof Bielawski
Zagłada cmentarzy żydowskich
Boże Narodzenie przeciwnie, obchodzili, co prawda nie szli z Vilkiem na mszę, ale stawiali choinkę w jadalni, a pod nią w blasku zapalonych świeczek wręczali prezenty jemu i sobie. Na Wielkanoc dostawał nowe ubranie i buty, a matka zaopatrywała go w buteleczkę wody kwiatowej, żeby w drugi dzień świąt mógł nią spryskać dziewczynki z równoległych klas w drodze do domu. Bierzmowanie przyjął w trzeciej gimnazjalnej i z tej okazji dostał od ojca zegarek.
Wszystkie te wydarzenia, wspierane w szkole przez lekcje religii, dla większości uczniów – nieliczni prawosławni, ewangelicy i wyznania mojżeszowego szli w tym czasie do innych klas – miały go przekonać, iż różnice, przynajmniej w jego przypadku, nie istnieją, a pewnego popołudnia ojciec oświadczył mu to wprost, kiedy odprowadził do drzwi dwóch poważnych i zatroskanych mężczyzn z kapeluszami w rękach, wręczywszy im wcześniej kilka banknotów. „Uchodźcy z Austrii, kto im pomoże, jeżeli nie my. Ale ciebie nic z nimi nie łączy, zapamiętaj. Jesteś ochrzczony, jesteś Chorwatem. A o pochodzeniu po ojcu i matce musisz zapomnieć, bo Żydzi zawsze będą odrzucani i prześladowani”.
Ale nie mógł ich zapomnieć. Ci dwaj mężczyźni wryli mu się w pamięć; obydwaj w średnim wieku, obydwaj eleganccy, w garniturach i krawatach, z kapeluszami przyciśniętymi do brzuchów, a jednak było w nich jakieś zaniedbanie, jakieś zniszczenie widoczne w zmiętych ubraniach wyraźnie szytych na miarę, jakaś troska i skrępowanie, jakiś strach i tajemnica w słowach, które szeleszcząco, jakby bezzębnym szeptem, odwracając się, wypowiedzieli do jego ojca pochyleni ku jego twarzy, a potem zawstydzeni, z psią pokorą, a zarazem wdzięcznością i rozczarowaniem skłaniali głowy, przyjmując ofiarowane pieniądze.
Miał ich przed oczami, kiedy zasypiał, w ciemności po zgaszeniu lampy, gdy myśl się niepewnie rozwadnia, w podniszczonych garniturach i wygniecionych kapeluszach, z kłującymi, nieufnymi oczami jak u złodziei, którzy chcą odebrać mu spokój, więc żeby ich odpędzić, musiał skupić się na jakimś innym obrazie, innym przeżyciu.
Potem w środku dnia rozpoznawał ich, w całej ich cielesności, w niektórych przechodniach, w przyjaciołach ojca – nie ich rysy i słowa, tylko postawę, pokorną i czujną jednocześnie, błagalną i nieufną, niepasującą do miejsca, do ulicy czy mieszkania, w którym się pojawiali. Zaczął oceniać i dzielić ludzi według podobieństwa do nich i odmienności od nich i stopniowo utożsamił z nimi swoich rodziców, a potem pozostałych lokatorów, Vanjbergerów, Kohanów, Ludvigów, wszystkich oprócz sędziego Mihovilovicia i jego rodziny; w końcu doszedł do wniosku, iż wszyscy Żydzi w Bjelovarze noszą piętno tych wygnańców, petentów, nachalnych, z góry pogodzonych z klęską obcych. Byli słabi, czuł to, bez korzeni w mieście i w okolicy, niepewni, bo znaleźli się tu przypadkiem, co czyniło z nich ludzi chwiejnych i dlatego rzucających się oczy, nieprzyjemnych.
Tak, byli nieprzyjemni, i dla niego, i dla całej wspólnoty, jaką jest miasto – Lamian, bogatszy o wspomnienia, nauczył się obserwować ich z boku i siebie wśród nich – odstawali, wyróżniali się, prowokowali myśl, iż trzeba ich odepchnąć, usunąć. Słyszał takie hasła wypowiadane głośno, czasem przez kolegów, którzy co prawda, kiedy im przeszły przez usta, starali się anulować je nagłym milczeniem, był jednak pewien: milkną, bo wiedzą, podejrzewają albo czują, iż i on jest inny, obciążony rodzinnie odmiennością, i to bolało go bardziej niż samo hasło, sama groźba.