Nie żyje Robert Redford, ostatni gentleman kina

2 godzin temu
Zdjęcie: Robert Redford


Nie pamiętam, by zagrał zbrodniarza. choćby jako przestępca okazywał się szlachetną jednostką z błyskiem w oku. Wraz z nim odchodzi pewien rodzaj kina.

Nie żyje Robert Redford, ostatni (taki) gwiazdor kina. Niby wiedziałem, iż ten dzień się zbliża, iż czas jest nieubłagany (Redford to rocznik 1936), iż będziemy się żegnać. A jednak wiadomość o jego śmierci spowodowała u mnie natychmiastowy żal, uruchomiła też nostalgię.

Bo przecież Redford to co najmniej kilka absolutnych klasyków lat 70., które poznawałem jako nastolatek: „Kandydat”, „Wszyscy ludzie prezydenta”, „Żądło” (przede wszystkim!), „Wielki Gatsby”, „O jeden most za daleko”. Był taki okres w dziejach kina, gdy nazwisko i buzia Redforda gwarantowały poziom produkcji i to, iż na film pójdą tłumy – widzów starszych i młodszych, wpatrzonych w niego kobiet i mężczyzn marzących, by być jak on.

Piszę o „buzi Redforda”, bo uroda na początku kariery stanowiła jego przekleństwo. Postrzegany jako cudowny chłopiec, dorastał w słonecznej Kalifornii, widząc na co dzień gwiazdy filmowe. Najpierw chciał być sportowcem (potem udanie grywał ich na ekranie), następnie malarzem w Europie, aż w końcu aktorem. Aktorstwo podobno dosłownie go uratowało. Nadało sens i kierunek, wprowadziło autodyscyplinę. Nie mógł się jednak przebić jako „zbyt atrakcyjny”. Czasy się zmieniły, kino potrzebowało kogoś w typie Dustina Hoffmana i Ala Pacino, a Redford ze swoją blond czupryną za mocno skupiał na swojej urodzie uwagę.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Przełom stanowił „Butch Cassidy i Sundance Kid”, gdzie zagrał w duecie z Paulem Newmanem. Był tym bardziej nieokrzesanym, a może sztywny podział się między nimi zatarł? Powstał western wybitny, udanie balansujący między lekkością a elegią. Redford miał zresztą talent do duetów. Wcześniej stworzył go z Marlonem Brando w „Obławie”. Potem, po dekadach, jako nestor błyszczał obok kogoś, kto niejako przejmował od niego pałeczkę: w „Zawód: szpieg” wystąpił obok Brada Pitta, wyglądającego jak jego syn.

Pewnie najlepiej artystycznie wyszedł na przyjaźni i współpracy z Sidneyem Pollackiem: panowie, choć się kłócili, zrobili ze sobą kilka produkcji, w tym „Tacy byliśmy”, „Elektrycznego jeźdźca”, „Pożegnanie z Afryką”, „Hawanę”. Ale filmowy szczyt nadszedł dopiero, gdy samemu zasiadł na reżyserskim fotelu – w 1981 roku odebrał Oscara za reżyserię „Zwyczajnych ludzi”. Po raz kolejny okazał się zdolnym uciekinierem z szufladek. Był nim także wtedy, gdy zainicjował festiwal niezależnego kina w Sundance.

Wracam myślami do jego najlepszych ekranowych występów. Mam przed oczami scenę z filmu „Jeremiah Johnson” Pollacka, w którym Redford gra tytułowego trapera, mszczącego się na zabójcach swojej rodziny. Kino wendetty zamienia się w kino kontemplacji przyrody i zgody na to, iż życie bywa i takie: tragiczne, brutalne, niesprawiedliwe. W pewnym momencie znajomy Johnsona pyta go, jak się czuje, a ten ledwo żywy cedzi: „Nie jestem zmęczony…”. Wielka scena, wielki film.

Albo „Ostatni bastion”, w którym Redford jest gen. Irwinem, emerytowanym wojskowym umieszczonym w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Dozorcę i głównego prześladowcę osadzonych gra James Gandolfini (występujący wówczas w „Rodzinie Soprano”). Cała opowieść to popis hartu ducha Irwina, próbującego pokazać towarzyszom, iż więzienie nie może ich złamać, iż choćby w niesprzyjających warunkach warto – trzeba – być przyzwoitym.

Może była w tym jakaś przewodnia nić całej Redfordowskiej kariery, image, który stworzył i któremu pozostał wierny? Nie pamiętam, by zagrał zbrodniarza. Przestępcę, owszem, złodzieja, rewolwerowca, tak, ale zawsze jednocześnie pozostawał kimś, kto na koniec okazuje się szlachetną jednostką, stającą w obronie kumpla bądź słabszego. Taki przez dekady był na ekranie Redford, takie kino – w jakimś stopniu – wraz z nim dzisiaj odchodzi.

W pierwszej chwili pomyślałem, iż pożegnał się z nami filmem „Wszystko stracone” – kameralnym dramatem à la „Stary człowiek i morze”, w którym musiał w pojedynkę zmierzyć się z żywiołem. Po chwili sobie jednak przypomniałem, iż nie: ostatnim filmem (nie licząc epizodu w „Avengersach”) był „Gentleman z rewolwerem”, oglądałem go kilka lat temu w kinie. Redford gra tu czarującego złodzieja, który wie, iż musi odejść na emeryturę (a tak naprawdę umrzeć), ale wciąż nie potrafi tego zrobić. Niby powinno być smutno, a jest nam jakoś lekko na duszy. Podziwiamy nieśmiertelną blond czuprynę i charakterystyczny błysk w oku. Nie chcemy, by film się kończył. W końcu uśmiecha się do nas Robert Redford, gentleman kina.

Film dobiegł końca dopiero dziś. A może nie? Przecież kino przeżywa swoich bogów.

Idź do oryginalnego materiału