Natłok mszy

8 miesięcy temu

Wigilia wypadła w niedzielę, więc rozgorzała dyskusja, a adekwatnie popłynęły pytania, na ile mszy trzeba iść, żeby było zgodnie z przepisami. Pewnie cała debata przepłynęłaby mi koło uszu, gdyby nie odsłuchanie przy przygotowaniach przedświątecznych puzzli wiary, a dokładnie tego, w którym o. Dawid mówi pod koniec o tej kwestii. Pada tam stwierdzenie, iż gdyby był biskupem, to dałby dyspensę od konieczności uczestnictwa w jednej z nich.

Troszku zagotowałam, bo ja jestem jednak ze szkoły hobbickiej, o takiej:

[- A co z mszą? – Mieliście już mszę. – Mieliśmy jedną mszę, tak. A co z drugą mszą?]

Kiedy zajrzymy do regulacji dotyczących mszy w Boże Narodzenie, odkryjemy, iż jest to uroczystość, która ma trzy formularze mszalne. To oznacza, iż wierny ma PRZYWILEJ trzykrotnego udziału w Eucharystii i przyjęcia Ciała Pańskiego. Tak określają to dokumenty. W tym roku sytuację zagęszczał kalendarz, a więc to, iż mieliśmy (pozdrowienia dla kaznodziei z krakowskiej mszy konwenckiej w niedzielę, którego cytuję) „trzy w jednym”: IV Niedzielę Adwentu, ostatni dzień Adwentu i Wigilię należącą już liturgicznie do obchodów Bożego Narodzenia, z tym iż ta ostatnia zaczynała się po zmroku. To zagęszczenie oznaczało, iż msza w dzień była tą z niedzieli, a ta o północy – już z Bożego Narodzenia. Dwa różne obchody, dwa różne dni liturgiczne. Co, tak na marginesie, oznacza, że, z całą sympatią dla o. Dawida, choćby gdyby był biskupem, nie mógłby nikogo dyspensować od mszy w dzień, bo była niedzielna.

Tyle sytuacja prawno-kanoniczna. Mnie ruszyło co innego, coś, co świetnie zamyka w sobie określenie „obowiązek niedzielny”. Mówiąc inaczej – traktowanie udziału w Eucharystii jako ciężaru, punktu do zaliczenia. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego to podejście jest tak popularne wśród wiernych.

Wróciłam pamięcią do czasów, kiedy opracowałam sobie technikę wyczekiwania na koniec liturgii – jako dziecko odkryłam, iż po tym, jak drugi raz klękniemy, już jest mało czasu do końca (tak, chodziło o podniesienie). Msza mnie potwornie nudziła, nie rozumiałam, czemu my na nią chodzimy, i choćby kiedy już byłam dorosła, coniedzielna liturgia jeszcze długo była obowiązkiem do odstania. Sympatyczniej się stało u dominikanów, bo muzyka przyjemniejsza, kazania zgrabniejsze, z czasem też więcej znajomych etc.

A potem się nawróciłam. Mam na myśli to, iż poszłam w głąb w mojej wierze, także, jeżeli nie głównie, dzięki doświadczeniu pogłębionej modlitwy i działania Ducha Świętego. Odkryłam na nowo sakramenty i kiedy kilka lat później przeczytałam u Małej Tereski, iż gdyby ludzie rozumieli, jak wielkie rzeczy dzieją się na ołtarzu, to ruchem w drzwiach kościołów musiałaby kierować policja, tylko się uśmiechnęłam pod nosem. Amen, siostro, amen!

W nawracaniu i odkrywaniu Eucharystii pomagało mi też wydatnie to, iż doskonała większość celebransów, z którymi miałam wtedy do czynienia, byłą wierząca i wiedziała, co robi przy ołtarzu. Nauczyłam się też, jak ważne jest, by dobór pieśni i komentarzy był adekwatny, bo choćby jeżeli większość ludzi zignoruje go, to ci, którzy będą chcieli usłyszeć albo będą otwarci, usłyszą. Spory wpływ mieli też organiści i kantorzy, również działający ze zrozumieniem dla tego, co ma być przekazane a przede wszystkim przeżyte. Ułatwiło mi to rozwój, bo z natury jestem człowiek leniwy i sybarytka, trudno mi się zmotywować do robienia czegoś ponad program. Także do chodzenia na więcej mszy i liturgii, niż to konieczne.

Eucharystia była dla mnie kotwicą, kiedy przyszło mi mierzyć się z depresją i rzeczywistość zamieniła się w jeden wielki kocioł z chaosem. To była – i jest – moja bezpieczna przestrzeń. Kiedy w okresie pandemii odcięto nas od zwyczajnego uczestnictwa w mszy, na początku nie zdawałam sobie sprawy z tego, co to dla mnie oznacza. Był to Wielki Post a potem oktawa Wielkanocy, dominikanie rygorystycznie przestrzegali obostrzeń, w parafii było podobnie – na spowiedź i po Komunię dostałam zaproszenie z Tyńca. Przejechałam więc na wpół pustymi autobusami na drugi koniec miasta, o. Szymon mnie wyspowiadał i udzielił mi Komunii, po czym wyszedł do swoich obowiązków, a ja jeszcze chwilę zostałam w kaplicy na dziękczynienie. I dopiero wtedy poczułam, jak wcześniej byłam głodna. Dopiero smak Ciała Pańskiego mi uświadomił, iż wewnątrz mnie była coraz większa wewnętrzna pustka, która właśnie została zapełniona.

Pierwsza msza po ścisłym lockdownie z kolei uświadomiła mi tęsknotę za wspólnotą, przeżywaniem razem Jego przychodzenia.

Tak, Eucharystia to przywilej. choćby jeżeli nie widzimy tego odruchowo, to im głębiej wchodzimy w relację z Bogiem, także przez uczestnictwo w mszy, tym wyraźniej widzimy, jak prawdziwe jest to określenie. Brat Gwala uczestniczył czasem w więcej niż trzech mszach dziennie i nigdy mu to nie spowszedniało. Trudno, znając prostotę jego życia, zasłaniać się tym, iż to był święty, więc odczuwał inaczej. Nie, to był taki sam człowiek jak każdy z nas. A to oznacza, iż my też możemy odkryć to, co on odkrył, i tym żyć.

Z odkrywaniem wartości liturgii jest jak ze wszystkim, co wymaga wiary. Trzeba podjąć decyzję i wyruszyć w drogę, którą ta decyzja wyznacza. Po pewnym czasie, czasem po 40 latach pustyni, odkrywa się, iż jest tak, jak mówi Pan i Kościół. Najpierw jednak jest pustynia i wysiłek, i wsłuchiwanie się w słowo. I to, co było obowiązkiem, może się stać źródłem pokoju i radości. Czego zresztą wam życzę, nie tylko w Boże Narodzenie.

Idź do oryginalnego materiału