Na północ i z powrotem – spotkanie autorskie w Gdańsku

9 miesięcy temu

Niedziela zaczęła się dla mnie wcześniej, dużo wcześniej, niż zwykle. Pociąg miałam kilka minut po ósmej, więc dla spokojności serca wyszłam z domu na autobus nieco po siódmej. Wieczorna odwilż z poprzedniego dnia, a dokładnie jej efekty, przymarzły, co spowodowało, iż po drodze mało elegancko zaliczyłam glebę. Jednak lepiej się nie śpieszyć, jak się ma śliskawe podeszwy.

Na przystanek dotarłam w dobrym czasie, nie mogę jednak tego powiedzieć o autobusie. Najwyraźniej mróz zmógł elektrykę, bo na tej trasie jeździ flota ekologiczna. Czekaliśmy, i czekaliśmy, i czekaliśmy i jak zrobiła się już 7:30 moje skrakusiałe serduszko mi podszepnęło, żeby podjechać kawałek i stamtąd przejść na kolejny przystanek, bo inaczej trzeba będzie płacić za taksówkę, a to tak okroooopnie boooli… Akurat podjechało 172, więc posłuchałam serduszka i okazało się, iż miało rację. Kiedy na przystanku Opolska Estakada wsiadałam do autobusu jadącego bezpośrednio na dworzec, ten wyczekiwany wciąż się nie pojawił.

Na szczęście dotarłam na czas. Słuchając komunikatów z megafonów po raz pierwszy doceniłam artyzm, z jakim PKP buduje w tych przekazach napięcie. Najpierw pada nazwa pociągu, numer, potem skąd jedzie i dokąd, potem jest długa wyliczanka przez co, a pasażer stoi i z drżeniem serca czeka, czy na końcu tej powieści padnie: „Jest opóźniony…”, czy raczej: „Wjedzie na tor…”. Dawka adrenaliny gwarantowana.

Na peronie poczułam się jak w Hiszpanii, bo ci, co się odzywali, mówili w tym języku. Okazało się, iż to grupa znajomych, jadą w tym samym wagonie, co ja, i mają miejsca wokół mnie. Powiem tak – zdecydowanie nie daliby rady w wagonie ciszy… Policzyłam to na karb ich socjalizacji do gwaru i postanowiłam się zdrzemnąć, co dzięki bardzo wczesnemu wstaniu z łóżka udało mi się rewelacyjnie.

Jak odespałam swoje, czyli kilka przed Warszawą, wydobyłam z torebki „Dzieje fundacji” Teresy z Avilii. Potem, idąc w stronę wagonu restauracyjnego po dawkę uzupełniającą kofeiny, zobaczyłam, iż kilka siedzeń dalej pasażerka czyta „Wysokie Obcasy” i zadumałam się nad tym, jak odmiennie można postrzegać kobiecą siłę. W końcu Teresa w sandałach na bosą stopę potrafiła wprowadzić realną zmianę w świecie, nie potrzebowała do tego dodatkowych centymetrów. Wzrostu, oczywiście.

W Warszawie Hiszpanie wysiedli, za to obok mnie usiadła pani robiąca na drutach. I do tego dwie skarpetki naraz! Potem się zgadaliśmy (fotel przed nią zajmował jej mąż) – trochę o wełnie, trochę o tym, iż mają trochę dusze na ramieniu, bo lecą z Gdańska do Norwegii, a pociąg z Lublina, którym dojeżdżali do Wawy miał duże opóźnienie. Pan mówił z wyraźnym, znajomym mi akcentem z tamtych rejonów, jakoś tak sympatycznie się zrobiło.

Gdańsk przywitał mnie śniegiem z deszczem i szarówką. Oraz światełkami, mnóstwem światełek. Powędrowałam na Świętojańską, do dominikanów, mijając po drodze karmelitów – coś ostatnio ciągle pojawiają mi się na horyzoncie. Nie wiem, czy to skutki lektury św. Teresy, czy tylko są tak przemyślnie na świecie porozmieszczani…

Widok znajdującego się po drugiej stronie ulicy sklepu z tytoniem wygenerował w mojej głowie myśl, iż przedwojenni ojcowie byliby bardzo zadowoleni z jego lokalizacji. Dwa kroki i już masz… A niektórzy lubili dobry dym, oj lubili.

W klasztorze okazało się, iż nocuję na dawnej plebanii, w niedawno (na moje oko) odnowionym pokoiku (tak głosił napis na drzwiach) tudzież apartamencie (tak było na plakietce przy kluczach). Z okien miałam klimatyczny widok na zaśnieżone dachy i mansardy. Rozbawiła mnie zawartość szafki z herbatami, bo był tam rumianek i melisa z wiśnią. Tak w sam raz na ogarnięcie nadmiernych emocji przed spotkaniem? 😉 Zresztą okazało się, iż w pudełku z melisą jest kawa, więc zagadka jeszcze bardziej się skomplikowała.

Poszłam sobie na mszę o 16.00. A raczej sobie zeszłam, bo kościół miałam przez ścianę, a wejście do prezbiterium – na parterze. Wchodząc tą drogą, odkryłam, iż nie jestem jedynym gościem w św. Mikołaju. W centrum przestrzeni między stallami leżał bowiem wygodnie na swoim relikwiarzu, połyskując w półmroku srebrem… św. Wojciech. Grzecznie przywitałam peregrynującego biskupa i powędrowałam na drugą stronę ołtarza, do nawy. Z mojego miejsca miałam piękny widok na gdański kawałek Lwowa, czyli Matkę Bożą Zwycięską. Miło było Ją pokontemplować, chociaż tym razem jakoś bardziej moją uwagę przyciągnęło Dzieciątko.

Po mszy, korzystając z zaproszenia o. przeora, poszłam z innymi chętnymi oglądać kaplicę św. Józefa, a dokładnie efekty jej renowacji. Podczas niej odkryto średniowieczną polichromię w typie Scala Salutis. W opowieści o wnętrzu były też elementy trillera – odkryto, iż nad kaplicą znajdował się w XIX w. zasobnik z gazem, który rurkami był rozprowadzany do lamp w kościele, umożliwiając oświetlenie wnętrza. Że to nie wybuchło, to pewnie zasługa patrona kaplicy, na szczęście parafia dość gwałtownie zelektryfikowała kościół. Ołtarz, stylizowany na barokowy, jest zdecydowanie dziewiętnastowieczny, podobnie jak obraz świętego. Dobrej klasy, akademicko poprawny, przynajmniej na moje oko.

Obejrzałam też sobie bliżej zakrystię po remoncie. Zachwyciły mnie pawie piórka na wystawionej tam kapie. Symbol ambiwalentny, bo mogący oznaczać przepych zmartwychwstania lub iż ksiądz odprawia missa egotica, iż tak zacytuję Michała Zioło ze przedmowy do Milczącego kaznodziei (cudowna fraza 😀 ). Zależało od celebransa.

Pożegnała mnie tabliczka z prośbą o zamykanie drzwi i już wędrowałam w stronę kiermaszu oraz Neptuna. Uliczka z kramami była zapchana tłumem, więc się poddałam dość gwałtownie i poszłam w stronę Długiego Targu. Było warto, choćby jeżeli przemarzły mi łapki i dolne odnóża też. Cudne światła, wspaniała choinka i niesamowite oświetlenie nadbrzeży Motławy. W zestawieniu z architekturą miasta i śniegiem dawało to wrażenie bycia w bajce, przeniesienia w inną rzeczywistość.

Po powrocie stopy włożyłam w kaloryfer (mają taki w starym stylu, z żeberkami), co pozwoliło mi odzyskać niejaką ciepłotę. Na spotkanie też miałam blisko, bo sala była niedaleko wejścia do prezbiterium. Osób nie było wiele, ale za to kilka znajomych twarzy, które dobrze było zobaczyć (pozdrowienia, Berenia!). Co prawda po zagajeniu ojciec przeor wybiegł jeszcze na jakiś czas, ale wrócił i prowadził rozmowę dalej. Sądząc po tym, iż wszyscy chyba nabyli książkę, chyba udało się mówić ciekawie.

Kolację zjadłam w świetnym towarzystwie o. Jacka Hajnosa, kawę po śniadaniu, jak się okazało, też wypiliśmy razem i po raz kolejny okazało się, iż refektarz to miejsce, gdzie można sporo usłyszeć anegdot oraz „legend”. Szczególnie jeżeli jedzenie jest tak pyszne jak to przygotowane przez panią Barbarę! Ponadto rano dołączył do nas też o. Koza, który znał br. Gwalę, a nawet, jak się okazało, pomagał mu za swoich czasów studenckich w bibliotece.

Mam więc nową anegdotkę. Mianowicie kilka lat po święceniach o. Aleksander nawiedził znów Kraków. Gdzieś na korytarzu wpadł na brat i przywitał go radośnie: „Dzień dobry, br. Gwalo!”, na co przywitany podniósł się ze swojego zwykłego pochylenia, popatrzył (cytuję) „oczami pełnymi światła” i odparł: „Dzień dobry, Aleksandrze”. – „Brat pamięta, jak się nazywam?” (tu brat miał się ciepło uśmiechnąć) – „Oj, Koza, ty baranie…”. Co ciekawe, ojciec, kiedy zaczęłam podpytywać o Gwalę, powiedział mi, iż od brata biło światło. Kiedy pracowali w bibliotece, nie rozmawiali za dużo, bo brat był z milczących, ale sama jego obecność była, właśnie, pełna jasności i dlatego miał już wtedy opinię świętego.

A druga historia jest o tym, jak to, już w okresie posoborowym, klasztor wizytował generał zakonu (obstawiam o. Fernandeza). Miał tłumacza a ojcowie, którzy znali języki znane generałowi, starali się z nim porozumiewać bezpośrednio. Gwala zaś… przywitał generała po łacinie! I tu okazało się, iż nie ma nikogo, kto mógłby go przetłumaczyć, bo sam generał też, jeżeli chodzi o język własny Kościoła, najwyraźniej nie był zbyt biegły. Smakowita OPowiastka.

Posiedzieliśmy więc przy stole, pogadaliśmy o Gwali, Badenim, życiu, śmierci, a zamiast jajecznicy były jajka na miękko (to ojcowie) oraz owsianka i kawa (to ja). Bardzo sympatyczne spotkanie. Trochę się zagadałam, ale dzięki temu udało mi się w drzwiach wpaść na o. Michała (czyli przeora), pożegnać i ustalić z grubsza, co zrobić z kluczami. Ponieważ odwilż dosięgnęła też Gdańsk, poruszanie się po dziedzińcu przy kościele wymagało sporo ostrożności – nie czułam szczególnej potrzeby zaliczenia kolejnej wywrotki. Przy pokoju spotkałam panią sprzątającą i jej oddałam klucze, a ona mnie wypuściła boczną furtką i ruszyłam w stronę dworca. Obyło się bez dodatkowych atrakcji, a im bliżej byłam Krakowa, tym więcej było słońca. Widoki za oknem, choćby mimo roztopów, cudne na całej trasie, do tego mnóstwo dzikich zwierzaków i drapieżnego ptactwa. Nie dało się nudzić.

W piątek kolejna podróż, tym razem na Śląsk Cieszyński, do Ustronia. Też OP i też o Milczącym… Kto wie, co usłyszę przy stole w refektarzu, mam nadzieję, na powiększenie zbioru historyjek, nie ukrywam.

Idź do oryginalnego materiału