Aktywność
To naprawdę nie przypadek, iż „kulty” i „sekty” przeżywają teraz swoje „pięć minut”. Dwudziesty pierwszy wiek wytworzył klimat socjopolitycznych niepokojów i braku zaufania do instytucji o długiej tradycji, takich jak Kościół, rząd, potężne firmy farmaceutyczne i wielki biznes. To doskonała społeczna recepta na tworzenie nowych i niekonwencjonalnych grup – od inceli z Reddita po niedorzecznych influencerów od wellnessu – które obiecują udzielić odpowiedzi na wszystkie pytania, jakich nie mogły dostarczyć konwencjonalne grupy, a w dodatku wydają się takie świeże i atrakcyjne.
Dodajmy do tego rozwój mediów społecznościowych i spadającą liczbę małżeństw oraz najwyższy notowany w historii cywilizacji zachodniej wskaźnik alienacji społecznej. Zaangażowanie obywatelskie jest na rekordowo niskim poziomie. W 2019 roku „Forbes” określił samotność jako „epidemię”.
Naprawdę kiepsko znosimy samotność. Nie jesteśmy do tego stworzeni. Ludzi przyciągały plemiona podobnie myślących od czasów starożytności, te, których członkowie, by przetrwać, jednoczyli się w zwartych grupach. Jednak poza korzyścią ewolucyjną wspólnota sprawia, iż czujemy również tajemnicze coś – szczęście.
Neurobiolodzy odkryli, iż nasze mózgi uwalniają substancje chemiczne poprawiające samopoczucie, takie jak dopamina i oksytocyna, kiedy uczestniczymy w transcendentnych rytuałach tworzenia więzi, jak choćby wspólne muzykowanie i śpiew. Nasi koczowniczy przodkowie, łowcy-zbieracze, gromadzili się na placach swoich wiosek, żeby uczestniczyć w rytualnych tańcach, chociaż nie było ku temu praktycznej potrzeby.
Wśród współczesnych obywateli państw takich jak Dania i Kanada, których rządy traktują priorytetowo rozwój więzi społecznych (wspierając wysokiej jakości transport publiczny, spółdzielnie sąsiedzkie i tym podobne), odnotowuje się w sondażach wyższy stopień satysfakcji i spełnienia. Wszystkie rodzaje badań wykazują, iż ludzie z natury są społeczni i mają duchowe potrzeby. Nasze zachowanie jest napędzane pragnieniem przynależności i celu. Jesteśmy w oczywisty sposób „sekciarscy”.
Duchowy remiks
To fundamentalne ludzkie pragnienie zjednoczenia uważam za wzruszające, ale gdy zostanie skierowane w złą stronę, może również spowodować, iż rozsądna osoba zrobi całkowicie irracjonalne rzeczy. Weźmy to klasyczne badanie: w 1951 roku psycholog ze Swarthmore College, Solomon Asch, zaprosił studentów do prostego testu widzenia. W serii eksperymentów brała udział zawsze szóstka uczestników, z których pięcioro było podstawionymi aktorami i tylko jeden badany. Asch pokazywał uczestnikom cztery pionowe linie i prosił o wskazanie dwóch o tej samej długości. Istniała oczywiście jedna poprawna odpowiedź i wskazanie jej nie wymagało żadnych umiejętności innych niż wzrok, ale Asch odkrył, iż jeżeli podstawiona piątka wskazała rażąco błędną odpowiedź, siedemdziesiąt pięć procent badanych zignorowało własny rozsądek i zgadzało się ze zdaniem większości.
Ten zakorzeniony strach przed wykluczeniem, przymus dostosowania się, sprawia, iż przynależność do grupy jest tak pożądana. Zrozumieli to charyzmatyczni liderzy, od Yogi Bhajana z 3HO po Grega Glassmana z CrossFitu, i nauczyli się wykorzystywać tę wiedzę.
To prawda, iż w dawnych czasach, jeżeli ludzie potrzebowali wspólnoty i odpowiedzi, intuicyjnie skłaniali się ku religii. Ale coraz częściej tak już się nie dzieje. Każdego dnia coraz więcej Amerykanów rezygnuje z przynależności do Kościołów głównego nurtu i rozprasza się. Etykietkę „duchowy, ale nie religijny” przykleja sobie większość moich dwudziestokilkuletnich przyjaciół.
Dane Pew Research z 2019 roku wykazały, iż czterech na dziesięciu milenialsów nie identyfikuje się z żadną religią; był to wzrost o prawie dwadzieścia punktów procentowych w porównaniu z badaniem o siedem lat wcześniejszym. Badanie Harvard Divinity School z 2015 roku pokazało, iż młodzi ludzie wciąż szukają „zarówno głębokiego doświadczenia duchowego, jak i doświadczenia wspólnotowego”, aby nadać swojemu życiu sens – ale mniej niż kiedykolwiek zaspokaja te pragnienia konwencjonalna wiara.
Aby sklasyfikować rosnącą w zawrotnym tempie grupę osób niezaangażowanych w religię, uczeni wymyślili takie metki jak „noni” i „zremiksowani”. Ten ostatni termin ukuła Tara Isabella Burton, teolożka, reporterka i autorka Strange Rites: New Religions for a Godless World [Dziwne obrzędy. Nowe religie dla bezbożnego świata]. Określenie „zremiksowani” opisuje skłonność współczesnych poszukujących do mieszania i dopasowywania wierzeń i rytuałów z różnych kręgów (religijnych i świeckich), aby wymyślić własny duchowy układ. Powiedzmy: rano zajęcia z medytacji, po południu horoskopy, a jeszcze później ultrareformacyjny piątkowy szabat z przyjaciółmi.
Duchowość często w ogóle nie dotyczy już Boga. Badanie Harvard Divinity School wymieniło SoulCycle i CrossFit wśród grup, które nadają amerykańskiej młodzieży nowoczesną tożsamość religijną. „Daje ci to, co daje religia, czyli poczucie, iż twoje życie ma znaczenie – powiedziała mi o szale na ćwiczenia Chani Green, dwudziestosześcioletnia aktorka i zagorzała soulcyclerka mieszkająca w Los Angeles. – Współczesny cynizm jest niemal antyludzki. Musimy czuć się z czymś związani, jak choćby z tym, iż znaleźliśmy się na Ziemi po coś więcej, niż tylko po to, żeby umrzeć. W SoulCycle przez czterdzieści pięć minut czuję to”.
Ci, którzy się jeżą na porównywanie ćwiczeń z religią, wiedzą, iż chociaż zdefiniowanie „sekty” jest trudne, uczeni od wieków spierają się jeszcze bardziej o to, jak sklasyfikować „religię”. Możesz odnieść wrażenie, iż chrześcijaństwo jest religią, a fitness nie, ale choćby eksperci mają trudności z dokładnym określeniem dlaczego. Podoba mi się sposób, w jaki patrzy na to Burton, w jej spojrzeniu mniej bowiem chodzi o to, czym są religie, a bardziej o to, co religie robią, a mianowicie, iż mają zapewnić następujące cztery idee: doniosłe znaczenie, dążenie do celu, poczucie wspólnoty i piękny rytuał. Coraz rzadziej poszukujący znajdują to wszystko w Kościele.
Szerokie menu możliwości
Współczesne grupy sekciarskie również dają pocieszenie po części dlatego, iż pomagają złagodzić niepokój spowodowany chaosem życia w świecie, który stwarza niemalże zbyt wiele możliwości w zakresie tego, kim można zostać (lub przynajmniej stwarza taką iluzję). Kiedyś terapeuta powiedział mi, iż elastyczność bez struktury wcale nie jest elastycznością; to tylko zamęt. Tak wygląda życie wielu ludzi.
Na przestrzeni całej narodowej historii Amerykanie mieli stosunkowo kilka realnych możliwości do wyboru w dziedzinach takich jak kariera zawodowa, hobby, miejsce zamieszkania, relacje miłosne, dieta, estetyka. Ale XXI wiek oferuje ludziom (przynajmniej tym uprzywilejowanym) menu możliwości rozmiarów jak w Cheesecake Factory. Sama ich liczba może być paraliżująca, zwłaszcza w erze radykalnej autokreacji, kiedy z jednej strony istnieje tak ogromna presja na stworzenie wyrazistej „marki osobistej”, z drugiej zaś moralność i minimum konieczne do przetrwania wydają się młodym ludziom niepewne jak nigdy dotąd.
Zgodnie z naszą pokoleniową tradycją rodzice milenialsów powiedzieli im, iż mogą wyrosnąć na kogokolwiek zechcą, ale potem ta alejka zakupowa niekończących się „co by było, gdyby” i „a może by tak” okazała się tak przytłaczająca, iż jedyne, czego chcieli, to guru, który powie im, co mają wybrać.
„Chcę, żeby ktoś mówił mi, w co mam się ubrać każdego ranka. Chcę, żeby ktoś powiedział mi, co mam jeść – wyznaje trzydziestotrzyletnia bohaterka grana przez Phoebe Waller-Bridge księdzu (temu seksownemu) w drugim sezonie jej nagrodzonego nagrodą Emmy serialu Fleabag. – Czego nienawidzić, o co się wściekać, czego słuchać, jaki zespół lubić, na co kupować bilety, z czego żartować, z czego nie żartować. Chcę, żeby ktoś mi powiedział, w co mam wierzyć, na kogo głosować, kogo kochać i jak to powiedzieć. Po prostu myślę, iż chcę, żeby ktoś powiedział mi, jak mam żyć”.
Podążanie za guru, który zapewnia wykrojnik tożsamości – od polityki po fryzurę – łagodzi paradoks tego wyboru. Koncepcję tę można zastosować do duchowych ekstremistów, takich jak scjentolodzy i członkowie 3HO, ale także do fanów celebrytów mediów społecznościowych i „kultowych marek”, takich jak Lululemon czy Glossier. Sama możliwość powiedzenia: „Jestem dziewczyną Glossiera” lub „Podążam za doktorem Joe Dispenzą” (wątpliwy ekspert od chiropraktyki, którego poznamy w części szóstej) zmniejsza ciężar i odpowiedzialność związaną z koniecznością dokonywania wielu niezależnych wyborów w zakresie tego, co myślisz i kim jesteś. Zmniejsza przytłaczającą liczbę odpowiedzi, które musisz uzyskać, do kilku możliwych do opanowania. Możesz po prostu zapytać: „Co zrobiłaby dziewczyna Glossiera?”. I oprzeć swoje codzienne wybory – co do perfum, źródeł wiadomości, wszystkiego – na tym szkielecie.
Czwarte wyjście z mroku
Fala odchodzenia od mainstreamowych instytucji w kierunku grup nietradycyjnych nie jest wcale nowa. Widywaliśmy to na całym świecie w kilku różnych momentach historii ludzkości. Ciągoty społeczeństwa do tak zwanych sekt (zarówno skłonność do przyłączania się do nich, jak i fascynacja nimi antropologów) zwykle rozkwitają w okresach głębokich wątpliwości egzystencjalnych.
Większość alternatywnych przywódców religijnych dochodzi do władzy nie po to, by wykorzystywać swoich wyznawców, ale żeby przeprowadzić ich przez społeczne i polityczne zawirowania. Jezus z Nazaretu (pewnie kojarzysz) pojawił się w okresie, który uważa się za najbardziej napięty w historii Bliskiego Wschodu (fakt, który mówi sam za siebie). Brutalne rządy Cesarstwa Rzymskiego sprawiły, iż ludzie szukali przewodnika spoza establishmentu, który mógłby ich inspirować i chronić. Piętnaście wieków później, podczas burzliwego europejskiego renesansu, powstały dziesiątki „sekt” jako wyraz buntu przeciwko Kościołowi katolickiemu. W siedemnastowiecznych Indiach radykalne grupy wyrosły z niezgody społecznej, która najpierw była wynikiem przestawienia się na rolnictwo, a później reakcją na brytyjski imperializm.
W porównaniu z innymi krajami rozwiniętymi Stany Zjednoczone mogą pochwalić się niezwykle spójnymi relacjami z „sektami”, co wyraźnie świadczy o amerykańskim niepokoju. Na całym świecie poziom religijności jest zwykle najniższy w krajach o najwyższych standardach życia (wysoki poziom edukacji, szacunkowa długość życia), ale Stany Zjednoczone są wyjątkowe pod tym względem, iż należą do państw wysoko rozwiniętych, a jednocześnie z ogromną rzeszą wyznawców różnych form kultów – z „nonami” i „zremiksowanymi” włącznie.
Tę niekonsekwencję można częściowo wytłumaczyć tym, iż podczas gdy obywatele innych rozwiniętych krajów, takich jak Japonia i Szwecja, korzystają z wielu odgórnych zasobów, w tym z powszechnej opieki zdrowotnej i wszelkiego rodzaju sieci zabezpieczeń socjalnych, Stany Zjednoczone to bardziej wolnoamerykanka.
„Japończycy i Europejczycy wiedzą, iż ich rządy przyjdą im z pomocą w potrzebie” – napisał dla „Psychology Today” doktor David Ludden, psycholingwista z Georgia Gwinnett College. Ale leseferystyczna atmosfera Ameryki sprawia, iż ludzie czują się pozostawieni sami sobie. Z pokolenia na pokolenie ten brak wsparcia instytucjonalnego toruje drogę alternatywnym grupom nastawionym na zjawiska nadprzyrodzone.
Ten wzorzec niepokojów w Ameryce stał się również odpowiedzialny za powstanie sekciarskich ruchów w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, gdy wojna w Wietnamie, ruch na rzecz praw obywatelskich oraz zabójstwo obu braci Kennedych zachwiały amerykańskim społeczeństwem. W tamtym czasie praktyka duchowa kwitła, jawne panowanie tradycyjnego protestantyzmu zaś upadało, powstawały więc nowe ruchy, aby ugasić to kulturowe pragnienie.
Słuchaj podcastu „O książkach”:
Obejmowały one wszystko: od chrześcijańskich odgałęzień, takich jak Żydzi dla Jezusa i Dzieci Boga, przez społeczności wywodzące się ze Wschodu, takie jak 3HO i buddyzm Shambhali, po grupy pogańskie, takie jak Przymierze Bogini i Kościół Afrodyty, i te w stylu science fiction, takie jak scjentologia i Wrota Niebios. Niektórzy uczeni nazywają tę erę Czwartym Wielkim Przebudzeniem. (Pierwsze trzy były ciągiem gorliwych przebudzeni ewangelicznych, które przetoczyły się przez północno-wschodnią Amerykę w XVIII i XIX wieku).
W odróżnieniu od wcześniejszych przebudzeń protestanckich czwarte zaludniali poszukiwacze zorientowani na Wschód i okultyzm, zainspirowani indywidualistycznym odnajdywaniem oświecenia. Podobnie jak „followersi sekt” XXI wieku, ci poszukujący byli w większości młodzi, nastawieni kontrkulturowo, o różnych poglądach politycznych i czuli, iż władza ich zawiodła. jeżeli macie aplikację astrologiczną lub kiedykolwiek zdarzyło wam się być na festiwalu muzycznym, są szanse, iż w latach siedemdziesiątych otarliście się o jakąś „sektę”.
Ostatecznie potrzeby określenia własnej tożsamości, celu i przynależności istniały od bardzo dawna, a sekciarskie grupy zawsze pojawiały się w czasach kulturowego zawieszenia, kiedy te potrzeby pozostawały niezaspokojone. Nowością jest to, iż w epoce rządzonej przez internet, kiedy guru może być choćby bezbożnikiem, bariera wejścia jest tak niska jak dwukrotne kliknięcie, a ludzie wyznający alternatywne przekonania są w stanie odnaleźć się łatwiej niż kiedykolwiek. To logiczne jest, iż świeckie sekty – od obsesyjnych centrów treningowych po start-upy, które umieszczają „kult” w „kulturze firmy” – zaczną się wysiewać jak dmuchawce.
*
Fragment pochodzi z książki Idź za mną. Język sekciarskiego fanatyzmu, która ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne. Tłumaczył Adam Pluszka. Dziękujemy wydawnictwu za zgodę na przedruk.
**
Amanda Montell – amerykańska autorka i językoznawczyni. Absolwentka lingwistyki na Uniwersytecie Nowojorskim. Publikowała w pismach „Time”, „Nylon”, „Cosmopolitan”, „Glamour”, „Domino” i „Marie Claire”. Pracowała także w redakcjach portali modowych i lifestyle’owych. Zadebiutowała w 2019 roku książką Wordslut: A Feminist Guide to Taking Back the English Language, która zdobyła tytuł Książki Roku w rankingach „Popsugar”, „Marie Claire” i „Cosmopolitan”. Autorka serialu internetowego The Dirty Word. Współprowadząca i pomysłodawczyni podcastu o sektach Sounds Like a Cult, wyróżnionego nagrodą iHeart Radio. Mieszka w Los Angeles.