Najpierw była książka, ja jednak zaczęłam od serialu, bo jego plakat prześladował mnie na mieście i kilku recenzentów, którzy mają podobny gust do mojego, go chwaliło. Obejrzałam 8 odcinków w trzy dni, porządna dawka adrenaliny, ale nie tylko. I tu chciałam o tym nie tylko, bo może inni, bardziej nawykli do oglądania trillerów polityczno-wojskowych, wyśmieją moją gospodarkę hormonalną i nadwrażliwość.
Mam na myśli The Terminal List na Amazon Prime, wyprodukowany przez Chrisa Pratta, który gra tam też główną rolę. Większość widzów kojarzy go raczej z ról komediowych – w The Office oraz Strażnikach galaktyki. Tu jest amerykańską foką, czy, żeby brzmieć grubo poważniej – jednym z ludzi-maszyn do zadań specjalnych (co najczęściej oznacza przemoc) z Navy Seals. Książkę, która była podstawą scenariusza, napisał Jack Carr, który sam był w takiej jednostce, choćby nią dowodził, może dlatego oprócz podkręcających klimat (dobra, czasem wręcz do absurdu) „holiłódyzmów” jest tu też wiele z realiów życia tych żołnierzy.
Myślę, iż dlatego właśnie Pratt tak świetnie nadawał się do roli Jamesa Reece’a – potrafi wcielić się nie tylko w wyjątkowo inteligentnego i bezwzględnego osiłka, ale też ciepłego i opiekuńczego męża i ojca. Właśnie to, jak pokazane jest w filmie życie rodzinne i małżeńskie (subtelnie i z wielką czułością), jest jedną z rzeczy, które mnie tak ujęły. Co prawda rodzina komandora ginie na samym początku, ale jest wiele retrospektyw, ponadto ma on też majaki, w których widzi swoich bliskich.
Porażający, i to nie tylko dla mnie, jest pierwszy odcinek, kiedy komandor wraca do USA po tym, jak zginął jego cały oddział. Komentarz do tego, co tu jest pokazane, pojawi się wiele odcinków później, jednak mnie poruszyło coś innego. Otóż w jednym z komentarzy pod jutubową recenzją z USA odezwał się były seal. Był pod pozytywnym wrażeniem filmu, pisał o realizmie wielu scen i to tak dużym, iż jego żona kilkakrotnie przerywała seans pierwszego odcinka, wychodząc z pokoju ze słowami: „Tak dokładnie było”. Jak to powie komandor kilka odcinków dalej, cytując swojego ojca, także komandosa: „Wojna to jest ta najłatwiejsza część. Potem trzeba wrócić do domu”.
Jakoś naturalnie pomyślałam o wojnie na Ukrainie i tych, którzy też będą z frontu wracali. To będzie pokolenie naznaczone traumą i tu wielką rolę mogą odegrać duszpasterze i siostry zakonne. Po tym serialu jeszcze głębiej jestem przekonana, iż potrzebują specjalnego przeszkolenia do pracy z ludźmi z traumą wojenną, żeby umieli rozpoznać objawy, adekwatnie doradzić, być z tymi ludźmi. Można iść na żywioł, tylko po co, skoro są specjalne programy, temat jest rozpracowany pod wieloma względami, nie ma sensu eksperymentować. Po co zwalać na Ducha Świętego to, co można zaczerpnąć z natury?
Historia Reece’a pokazuje, jak potwornie (tu adekwatne słowo) niebezpieczny jest człowiek z takimi doświadczeniami i do tego świetnie przeszkolony. Do pewnego stopnia gra tu rolę uzależnienie od adrenaliny, ale stał się maszyną do wykonywania zemsty, to jest jego misja. Jak sam mówi w pewnej chwili: „Nie należy popychać do przemocy kogoś, kto poświęcił swoje życie doprowadzaniu przemocy do perfekcji”. A jednocześnie cierpi, i to na wielu poziomach, a zemsta nie jest odpowiedzią na każdy jego ból, co też zresztą dobrze wybrzmiewa w narracji.
Film jest pełen przemocy, są w nim pewne kalki typowe dla gatunku (złośliwi na Filmwebie skomentowali, iż to krzyżówka Rambo z MacGuyverem), kilka scen jest przerysowanych (np. drżenia ręki wywołanego uciskiem na nerw nie da się opanować siłą woli czy zaciskaniem pięści, been there, felt that), mimo to ogląda się świetnie, chociażby z ciekawości, jak zostaną rozwiązane kolejne sytuacje. Montaż dla mojego niewprawnego oka bez zarzutu, świetnie napisane i zagrane postaci, utrzymane dobrze napięcie. Muzyka – miodzio, zwłaszcza w intro. jeżeli ktoś lubi takie klimaty, polecam, szczególnie iż zostawia też nieco rzeczy do przetrawienia.