Wszystkie prognozy jednomyślnie przewidywały na dzisiejsze południe/popołudnie deszcz, niebo o poranku było zawoalkowane a powietrze z godziny na godzinę zachowywało się coraz bardziej, jakby było zamknięte w dociskanej tłokiem strzykawce. Coraz cieplej, coraz duszniej. Uznałam, iż pojadę więc nadrobić to, czego nie udało mi się zrobić w poniedziałek.
Odkryłam, iż drewniany budynek nad wejściem to po prostu winda, a chociaż wydawało się, iż za przeszkleniami ciemno, to jednak warto było zaryzykować podejście – było otwarte. Przypadł mi zaszczyt bycia pierwszą zwiedzającą dzisiaj, ogólnie chyba kilka osób kojarzy to miejsce, bo zostało otwarte w maju tego roku. Pod skwerkiem, który właśnie powoli zarasta do adekwatnej postaci, kryje się wystawa geologiczna – spokojnie, bez paniki, jest zdecydowanie ciekawiej, niż to brzmi na pierwszy rzut ucha dla kogoś, dla kogo kamień to kamień, po co drążyć temat?
Archiwum, o którym mowa w nazwie, to po prostu Tatry. Cała prezentacja oparta jest na obrazie naszych gór o charakterze alpejskim jako archiwum przechowującego w swoim kształcie i budowie opowieść o tym, jakim przekształceniom ulegała i wciąż ulega nasza planeta.
Przy kasie jednak było bez zmian, czyli gotówka, bo płatność kartą okazała się być in statu nascendi – panie debatowały nad zaznaczaniem jakichś okienek. Nie znam się, więc nie wypowiem – zapłaciłam gotówką (dobrze, iż miałam). Bilet normalny dla dorosłej osoby to 40 zł, są też ulgowe i honorowana jest Karta Dużej Rodziny. Wejścia co pół godziny, pierwsze o 8.30, a zwiedzanie tylko z przewodnikiem. Byłam jedyną chętną o 9.30, więc przez dobry moment wydawało się, iż będę miała luksus prywatnego oprowadzania (tak serio to niezręczna sytuacja), na szczęście po chwili dołączyła pani z dwoma synami w wieku wczesnoszkolnym. Oprowadzał nas pan Grzegorz, który jest geologiem, przewodnikiem tatrzańskim i w tym archiwum.
Na początek jest poczekalnia, w której można popatrzeć na kamerki TPN, obejrzeć prezentację – dzieci mają swoją, dorośli swoją, obie interaktywne. Doświetlenia pomieszczeń są z góry, bo całość, jak na geologię przystało, znajduje się pod ziemią.
Nie będę omawiać sali po sali, bo nie chcę spoilerować, rzucę tylko kilka opinii i fotek na zachętę. Po pierwsze, przewodnik ma ze sobą karty, którymi aktywuje kolejne sale, w których zmienia się światło, pojawiają się dźwięki (np. w sali, w której jest mowa o okresie, kiedy obecny teren Tatr był pod wodą, na ściany rzucony jest obraz, jak widzi się po zanurzeniu, i słychać odgłosy jak w wielkiej głębi), dzięki czemu ma się poczucie immersji w opowiadaną historię. Na wystawie jest kilka rewelacyjnie, powtórzę: rewelacyjnie zrobionych filmików edukacyjnych – nie byłam w stanie odróżnić prawdziwych zdjęć od fragmentów zrobionych przez grafika komputerowego! Przy pierwszym zorientowałam się dopiero w scenie, w której pojawia się dinozaur, iż to nie jest film kręcony z natury. Nota bene jego figurę naturalnej wielkości, łącznie z kopią odcisku łapy znalezionego w Tatrach, można zobaczyć w kolejnej sali. Drapol, ale miziaty.
Są też figury trzech innych dinozaurów, które żyły na tym terenie, ale już w skali mikro. Jest też mnóstwo skał, w tym z odbitymi ammonitami i innymi żywiątkami z tego wielkiego morza, czyli Tetydy. Skały są ukryte w szufladach i pionowych szafach, które można sobie otwierać i podziwiać zawartość. jeżeli chodzi o ruchy górotwórcze, to zostanie mi w pamięci opis tego, skąd na Rysach jest rysa.
Opisy o długości koniecznej, nic nadto, zresztą przewodnik wszystko tłumaczy. Idąc przez sale podróżujemy w czasie i przestrzeni, bo pierwotnie to, co teraz tak ładnie nad nami góruje, leżało w pasie podzwrotnikowym. Bardzo podobało mi się rozwiązanie pokazujące, gdzie leżały w Tatrach lodowce i jak wyglądało rzeźbienie przez nie terenu – mapka trójwymiarowa i dzięki zmian światła pokazane, jak lodowce się tworzyły i rozpuszczały, i tak kilka razy. W życiu bym nie powiedziała, iż one szybciej niż woda przenoszą materiał skalny! Okazało się, iż po prostu są w stanie przenieść więcej na raz, stąd to tempo. Dowiedziałam się też, iż Smreczyński Staw jest jeziorem morenowym, inaczej niż wyżej położone jeziora, które powstały w miskach wyrzeźbionych przez nacisk lodu.
W tej samej sali kolejne bydlątko naturalnej wielkości – niedźwiedź skalny. Współczesne miśki są o tyle do niego podobne, iż mają kiepskawy wzrok, na szczęście rozmiarowo są zdecydowanie, hm, skromniejsze…
Miło wspominam też przejście do części, która opowiada o zjawiskach krasowych i jaskiniach – kolejny piękny filmik i świetny schemat pokazujący strukturę przebadanych już jaskiń. Potem jest sala mówiąca o współcześnie działających mechanizmach, jak chociażby osuwanie się gleby i skał czy lawiny kamieniste (można sobie obejrzeć filmik z takiej lawiny w Mięguszach, która miała miejsce na początku drugiej dekady XXI wieku – są trzy stanowiska, z wizjerem na różnej wysokości, więc nikt nie jest dyskryminowany ze względu na odległość między jego oczami a podłogą).
W ostatniej sali było zdecydowanie za głośno, jeżeli chodzi o muzykę, bo szum fontanny, czyli spływającej po skalnej ścianie ściany wody, mi nie przeszkadzał. Tam zresztą odkryłam, iż najwyraźniej w Tatrach Missionaria Protectiva była na długo (jakieś kilkadziesiąt tysięcy lat) przed napisaniem Diuny. Może jestem monotematyczna, ale ta kamienna plakietka, przez archeologów zidentyfikowana jako przedmiot kultyczny związany z kultem płodności, mi kojarzy się z siedzącą Matką Wielebną, tyle iż z profilu. Ten Villeneuve jednak rzuca się na wyobraźnię…
Wyszłam z wystawy z poczuciem niedosytu. Niby półtorej godziny, a minęło bardzo szybko, mój wewnętrzny dzieciak by jeszcze poszperał po tych szufladach, szafkach, poprzesuwał ruchome modele, pogapił się na ubermiśka, posiedział w salce, w której słychać odgłosy kapania wody i ściany udają utwory skalne ze „stala” w tytule.
Całość jest dla osób od okresu wczesnoszkolnego – załączonych dwóch młodych panów tylko momentami się nudziło, bo zasadniczo byli zainteresowani. Pomaga to, iż można sporo rzeczy dotknąć, obrócić, przesunąć. No i ten dinożaur! Nie taki wielki jak u Spielberga (jak wyjaśnił pan Grzegorz, to nie jura, tylko wcześniejsza epoka, więc i gady mniejsze), ale rekonstrukcja robi wrażenie.
Z dna sal można zrobić fajne zdjęcia powierzchni, jest tam przestrzennie i jasno. Czyściutkie toalety, porządny przebierak i ogólnodostępna szatnia na odzież grubszą, przemoczoną lub ociekającą. Całość robi wrażenie przemyślanej, choćby jeżeli firma wykonująca eksponaty w przypadku jednego modelu dała ciała. Ale tylko jednego, więc jeżeli naprawią porządnie, to można wybaczyć.
To opowieść o powstawaniu Ziemi, a przede wszystkim Tatr, w pigułce. Mnóstwo ciekawostek, jak na przykład ta, iż Czerwone Wierchy mają… czapki. I to krystaliczne! Trochę inaczej spojrzę teraz na szlaki i to, co na nich znajdę, zresztą chyba o to chodziło w tej wystawie.
Zadowolona z efektów zwiedzania wróciłam do Zakopanego, a potem MC. Wbrew prognozom i oznakom na niebie oraz ziemi burza przetoczyła się dopiero wieczorem, ale nie żałuję, iż wykorzystałam ten dzień inaczej. Nie przepadam za wędrowaniem w duchocie, a to, co obejrzałam i czego się dowiedziałam w archiwum, zdecydowanie przybliżyło mi góry. Tak bardziej od strony głowy niż nóg.