Piszę już z Krakowa, zawsze miło powspominać ostatni dzień wędrowania po pierwszym dniu redagowania i innych prac zarobkowych. Chciałam odwiedzić Murowaniec, ale nie chciało mi się jechać do Kuźnic. Wymyśliłam więc dróżkę od Jaszczurówki czy raczej Płazówki, bo przy tym wejściu do TPN jest ośrodek aktywnej ochrony żab&consortes. Od pani w budce dowiedziałam się, iż na szlaku mogę spotkać sporo osób w białych podkoszulkach z mnóstwem logotypów wszelakich i informacją, iż to dzień sprzątania Tatr. Rzeczywiście tak było – państwo chodzili grupami, bardzo sympatycznymi zresztą. W zamian za wolontariat mieli obsługę poza kolejką w schroniskach i chyba szarlotkę gratis, ale tego drugiego nie jestem pewna.
Na szlaku o poranku wrażenie, jakbym była świadkiem narodzin obłoków, bo nad pieniącą się wodą unosiła się malownicza mgła.
Na dróżce pusto, mijałam ludzi schodzących o poranku ze spaceru na Nosal, ale bez szału. Na Polanie Olczyskiej szumnie od potoku, wyżej znajomy szałas. W tym roku odkryłam, iż choćby krzaki pokrzyw we właściwym oświetleniu i kontekście „architektonicznym” potrafią być malownicze. Dużo dojrzałych już jagód (tak, jestem z Kongresówki, dla mnie to czarna jagoda), pewnie dlatego, iż sporo tu słońca i nisko, a więc i pogoda łagodniejsza. Lubię ten szlak, to jeden z tych malowniczych, spokojnych, świetnie nadających się na spacer.
Na przełęczy pod Nosalem piękne widoki, przyjemny cień i tabliczka, iż szlak na tę skalistość wiszącą nad drogą do Kuźnic w tygodniu zamknięty do odwołania. Mimo iż była sobota, była taśma parku, więc obstawiałam, iż weekend = niedziela, i choćby tak powiedziałam grupce, która nadciągnęła od szlaku na Boczań. Wtedy jednak objawiło się kilka osób omijających w stylu polskim (czyt. wszystko da się obejść) taśmę, a schodzących z góry. Okazało się, iż pewnie pracownikom parku nie chciało się tej taśmy zdejmować i znów wieszać, a obejść się ją dało, więc w sobotę szlak też był otwarty, chociaż wyglądał na zamknięty.
Uzupełniłam płyny i pokontemplowałam widoki, po czym ruszyłam na Boczań. Zejście było szybkie i przyjemne, a potem wędrówka pod górę po znajomych kamolkach. Najtrudniej było w lesie, bo nie było przewiewu, a im wyżej, tym jakoś duszniej było. Prognoza nie zapowiadała burz czy większego opadu, ale na Skupniowym Upłazie straszyło co chwilę chmurami. Chociaż nie wiem, czy bardziej straszyły chmury, które przynosiły cień, czy prażąca gwiazda dzienna, a tamtejsza patelnia skalna ma potencjał smażący, oj ma. Na pocieszenie były jak zwykle cudowne skalniaczki, w końcu upłaz to jeden wielki głaz, naprawdę piękny głaz. Wspaniały efekt niskim kosztem. Chociaż lilia złotogłów, którą wypatrzyłam na poboczu, nie była niska. I jeszcze nie zakwitła, nie to, co jej siostry w dolinach.
Na ostatnim zdjęciu widać, skąd przyszłam, i było to sympatyczne uczucie – pogapić się na szlak, po którym pełzłam o poranku. Takim już dojrzałym, w okolicach 9.00.
Kiedy weszłam na ostatni odcinek przed przełęczą, zza grzbietu upłazu wynurzyły się zbocza Jaworzynki. Przypomniał mi się wtedy ubermisiek z archiwum Ziemi, bo to właśnie w tej ścianie są jaskinie, w których żył on i jego rodzinka. Zresztą do dziś niedźwiedzie tam gawrują, widocznie miejscówka ma dobrą opinię i to już od setek tysięcy lat! Ogólnie tamtejszy widok jest wspaniały. Co prawda w sobotę chmury zasłaniały Kasprowy i częściowo Giewont, ale i sama dolina przez cały czas dostarczała pozytywnych wrażeń.
Na przełęczy tłumek, a nad tłumkiem stada owadzie. Spożywanie posiłku groziło zjedzeniem dodatkowych a nieprzewidzianych porcji białka, jednak podjęłam to ryzyko. Tym razem nie widziałam sójki, za to minęły mnie dwie grupy wolontariuszy-sprzątaczy. Od rana też było słychać latającego Sokoła, pogoda niby nie była toprowska, jednak mimo wszystko zaczął się sezon na heroiczne zmagania o nagrodę Darwina. Lub po prostu nieszczęśliwe wypadki.
Po cichu liczyłam na to, iż podobnie jak na dole na Hali Gąsienicowej kwitnie już słynna tamtejsza wierzbówka kipszyca, zamieniająca okolice Betlejemki w różowo-zielone jezioro, ale potrzebowała jeszcze z tygodnia. Kościelec chował co jakiś czas wierzchołek w chmurach, ale i tak działo się przede wszystkim na Garbie. To tam podlatywał i zawisał Sokół, potem odlatywał na granie obok i znów wracał, jakby był prawdziwym drapolem i polował na coś. Ludzkość oczywiście w dużej części obserwowała całą akcję z zadartymi głowami, a choćby nagrywała.
Kiedy doszłam do rozejścia się szlaków, zobaczyłam gościa rozkładającego drona. Nie był to pracownik parku, więc zwróciłam uwagę, najpierw po angielsku (bo pan wyglądał jak obcokrajowiec), iż na terenie TPN nie wolno latać dronami. Odezwałam się przede wszystkim dlatego, iż takie latające cóś jest zagrożeniem nie tylko dla ptaków, ale też dla helikoptera. Niby Sokół był daleko, ale mimo wszystko lepiej nie prowokować nieszczęścia, szczególnie iż uderzenie w wirnik skończyłoby się upadkiem helikoptera i śmiercią ludzi na pokładzie. A nigdy nie ma się gwarancji, iż się do końca będzie w stanie kontrolować sprzęt.
Pan niezbyt uprzejmie mi odpowiedział, iż on tylko chce polecieć do wysokości drzew, żeby mieć lepsze ujęcie. Byłam uparta, powtarzałam, iż jego dron stanowi zagrożenie, po chwili dołączył do mnie jeszcze jeden mężczyzna i droniarz złożył swoje ustrojstwo. Przy okazji sklął nas niewybrednymi słowy, ale trudno.
Rozeszliśmy się, nie wiem, czy znów próbował, a wyglądał na takiego, który mógł to zrobić (ewidentnie to my byliśmy ci źli, co popsuli mu zabawę). Jedyną satysfakcję miałam w tym, iż jakieś pół godziny później zaczęło lać, więc raczej sobie nie polatał. He, he.
Zdążyłam skorzystać z toalety, co było podwójnie relaksujące dzięki dźwiękom rozbrzmiewającego tam smooth jazzu, i spożyć co nieco – okazało się, iż rodzinka, do której się dosiadłam, była z okolic Bydgoszczy. Pozachwycaliśmy się przyrodą i wakacjami, ale długo to nie trwało. Zaczęło kropić, więc zabezpieczyłam plecak, a państwo pomknęli schować się do schroniska. Ja wybrałam okoliczny świerk, postałam pod nim chwilę i dopiero kiedy sprawdziłam, busa oraz ile czasu potrzebuję, żeby nie stać potem dwie godziny w oczekiwaniu na następnego (uroki komunikacji w weekendy…), dostałam przyśpieszenia. Miałam niejakie deja vu, bo znów bieg po szutrze, ale cóż – pościgałam się sama ze sobą i przy okazji zmokłam. Na szczęście od pewnej wysokości już nie padało, a choćby świeciło i suszyło.
Przy Psiej Trawce była pięć minut do przodu, jeżeli chodzi o czas podany na mapie, więc złapanie busa stało się jak najbardziej realne. Po drodze minęły mnie dwie zjeżdżające terenówki TOPR-u, a przy budce biletowej zobaczyłam nawracający ambulans, czyli było grubo. Mnie od wyjścia ze szlaku czekał najgorszy fragment do kłusowania, mianowicie asfaltem i pod górkę, do tego z widokiem na zakręt, za którym jest przystanek. Nadzieja we mnie rosła, bo wciąż nie zobaczyłam znikającego za nim busa Szos-migu. Jej zasadność potwierdziła grupka osób stojących pod znakiem z rozkładem jazdy. Okazało się, iż mieli mniej szczęścia niż ja, bo stali tam już drugą godzinę, odliczając kolejne kursy-widma zapisane na rozkładzie. Odwdzięczyłam się za ich obecność upewnieniem, iż (rzut oka na czasomierz, doliczenie czasu przejazdu i zwyczajowego opóźnienia) to już kwestia kilku, góra dziesięciu minut, i transport będzie. W duszy pomyślałam o sobie, iż mam kolejny dowód na to, iż Bóg czuwa nad idiotami, bo choćby gdyby bus jechał punktualnie, to byłabym na styk. Ale byłabym.
Podjechał cały żółciutki i wesolutki, zapakowaliśmy się, chociaż państwo żartowali, iż mogą już mieć niejakie korzonki od tego stania. Okazało się, iż nie tylko jadą do MC, a jeszcze też nocują w Staszelówce (nieodmiennie polecam!). Zdążyłam choćby nieco się zdrzemnąć przed mszą, ba – obniżyć także poziom krwi w kawie w moich żyłach! Na ogłoszeniach dowiedziałam się, iż o. Artur w piątek będzie oficjalnie miał przedłużone przełożeństwo i proboszczowanie w MC. Jest jednak warunek – nie wolno mu wybijać okien drabiną i podczas podobnych temu czynności uszkadzać sobie różnych części kośćca, z kręgosłupem na czele. W końcu łaska buduje na naturze, więc dobrze by było, żeby ta ostatnia była w miarę w jednym kawałku.
Kolejny wyjazd za mną. Oczywiście na zakopiance korek, do tego jeszcze jakiś wypadek, więc pozwiedzaliśmy wiejskie dróżki na Podhalu i zamiast dwóch jechaliśmy do Krakowa cztery godziny. choćby była zadowolona, bo autobus klimatyzowany, a w mieście ponad 30 stopni. Spory szok termiczny po górskim klimacie. Idąc z busa na autobus, zauważyłam, iż energicznie duje i to ciepłym powietrzem. W okolicach Rabki była piękna panorama Tatr i moje podejrzenia się potwierdziły – nad szczytami powoli formował się wał fenowy. A to wszystko zusammen do kupy oznaczało nadejście zmiany pogody. W nocy z niedzieli na poniedziałek zawichurowało, lunęło i dziś dało się już żyć. I to całkiem dobrze. Łatwiej będzie zastartować w życiu zawodowym.