Dzień zaczął się od rozczarowania, bo nie sprawdziłam, kiedy jest otwarta nowa wystawa przyrodnicza w Kościelisku. Właśnie, nie w poniedziałki. A ochoty na jej obejrzenie nabrałam jeszcze większej, kiedy przeczytałam nad wejściem, iż jest archiwum. Co prawda planety Ziemia, ale nazwa brzmi jak naturalne dla mnie środowisko przebywania.
Cóż było robić, pozostało ruszenie w głąb parku. Dzień był z dobrych na wędrówkę, a więc chłodnych bezdeszczowych. Było chmurnie, przynajmniej na poziomie tych nieco ponad 900 metrów, na których jest wejście do doliny. Godzina była z tych, kiedy wielu turystów, szczególnie chodzących na szlaki spacerowe, jeszcze je śniadanie, więc ruszyłam sobie śpiesznym krokiem, licząc na względną ciszę w schronisku, jeżeli odpowiednio wcześnie tam dotrę. Dobiegł mnie zza pleców głos starszego pana, iż niektórzy biegną, jakby im pociąg uciekał. Cóż. Nie moje kompleksy, nie mój problem.
Doszłam do smętnego wniosku, iż nie będzie o czym napisać, bo szlak zapowiadał się przewidywalnie dobrze. Kościeliska jest jedną z najpiękniejszych dolin w naszych Tatrach (co zresztą generuje jej największą wadę – jest też jedną z najbardziej „rozdeptanych”), choćby zachmurzone niebo nie potrafiło przyćmić uroku jej niesamowitych skał i wywierzysk.
Przy bacówce tłumek smakoszy, mnie zatrzymały za to owieczki. Świeżo golone wyglądały, jakby wyrzeźbił je brutalista, zostawiając wyraźne ślady dłuta. Uwidoczniła się też niejaka ich kościstość, przynajmniej niektórych.
Niebo zaczęło się przecierać, bez przekonania, ale sympatyczny gest. Nad strumieniem cała masa tatrzańskich skalniaczków, w tym unoszące się nad puchatymi kępami mchów obłoczki kwitnącej lepnicy skalnej. W jednym miejscu choćby cała łączka tego cuda przemieszanego z innymi gatunkami, na wysepkach poprzecinanych strumyczkami (czy już wspominałam, iż to jedna z najpiękniejszych dolin?). W miejscach, gdzie jeszcze do niedawna było widać tylko zwalone pnie, teraz gęsty i dość wysoki młodnik, na razie głównie liściasty. Pomiędzy pniami tego, co zostało ze świerkowego lasu, kwitnące parzydło leśne, wyglądające jak poruszające się na wietrze jasne płomyki, zwłaszcza jeżeli patrzy się na nie z pewnej odległości. W Kościeliskiej jest go bardzo dużo, więc i efekt skali robi swoje.
Zaczyna też kwitnąć, a więc i cudownie pachnieć marchwica, rozwijają się też kwiaty wiązówki, prawie pionowe ściany są upstrzone fioletowo-różowymi kwiatami astra alpejskiego, do tego żółtość jaskrów i, jakżeby inaczej, mnóstwo storczyków. Ciągle nie mogę odżałować lasu świerkowego przy szlaku na Czerwone Wierchy – jego wspomnienie pozostanie dla mnie obrazem Lothorien, ale do tej wersji jego wyglądu już nie dożyję. Śpieszcie się robić dobre zdjęcia w Tatrach, lasy tak gwałtownie przemijają…
W schronisku było jeszcze pustawo i zacisznie. Niebo się zdecydowanie przetarło i chociaż nad Przełęczą Iwaniacką kłębiły się chmury, to na polanie świeciło nienachalnie słońce. Przysiadłam na zewnątrz, zauważając kątem oka, iż mają tam na stanie kota. Zwierza samego w sobie nie widziałam, ale nie musiałam – załączam w charakterze dowodu zdjęcie.
Po zjedzeniu i wypiciu wypadało jeszcze zahaczyć o toaletę. Okazało się, iż wewnątrz też bez tłumów i też sporo światła. Mój wzrok przyciągnęła wielka tablica do ogłaszania stopnia zagrożenia lawinowego, przezornie zabezpieczona kłódeczką przed potencjalnymi oszustami, oraz naklejka. Chyba spełniła swoje zadanie, bo szukając odpowiedzi na to, kto jest tak dumny z bycia „svińanskym turistom”, odkryłam Lietavską Svinną, czyli wieś o tradycji sięgającej XIV wieku. Mówiąc krótko – Słowacy tu byli. I wlepili dzika.
Po chwili rozważań na temat tego, czy chcę zobaczyć ruinę świerczyny nad Smreczyńskim Stawem i to podwójną, bo odbijającą się w jego tafli, uznałam, iż jednak zaryzykuję, bo może las nie wszystek umarł. W dolnej części tej ścieżki widok jest zniechęcający, bo cała połeć leży do pierwszego przewyższenia. Potem już nieco drzew ocalało, więc wchodzi się w przyjemny chłodek, a iż słońce coraz mocniej świeciło, więc i widoki, i temperatura były w lesie bardzo przyjemne.
Po drodze są mokradła, zdradliwie zielone i bujnie porośnięte gęstymi trawami. One też dają przyjemny chłodek, do tego wspaniale wyglądają, bo ich zieleń jest wręcz niewiarygodna. Okazało się, iż im wyżej, tym straty mniejsze, widocznie halny nie miał odpowiedniego „ciągu” i nie wszędzie dotarł, może też świerki były w różnym wieku. Na ostatnim podejściu szlak był częściowo zablokowany przez wykrot, trzeba było ostrożnie obchodzić, bo w tym miejscu dróżka wąska i skalista. A potem było już tylko zejście do wody, która zachęcająco przebłyskiwała między świerkami. Klimat bardziej mazurski czy z innego pojezierza, tylko zamiast piachu czerwonawa gleba.
Nad stawem bryza od wody- wilgotna, ciepła, delikatna. Na powierzchni oprócz zmarszczek w wykonaniu wiatru smugi zostawiane przez kaczki, w większości młode i bardzo młode, w powietrzu wiszące błękitne ważki. I las, w dużej części na szczęście ocalały, a na pewno odrastający intensywnie jasną zielenią. Dokładnie zaś, idąc od prawej strony punktu widokowego, był wiatrołom, potem młodnik, potem mieszanina świerków i młodnika, wreszcie stary las. Czerwone i Tomanowe Wierchy zasłaniały chmury, ale i tak było pięknie. Tłumy dopiero nadciągały, jak mogłam się przekonać przy schodzeniu, więc miałam chwilę na pokontemplowanie klimatu miejsca.
Cieszę się, iż jednak zaryzykowałam, bo nie popsułam sobie wspomnień z poprzedniej bytności, zanim jeszcze halny z kornikiem urządzili sobie tam demolka party. Przez całą drogę w dół i w szarość (jak się okazało, przejaśnienie dotyczyło tylko górnej części doliny) towarzyszyła mi myśl, iż tatrzański las to wspaniała przypowieść o potędze życia i niezłomności. Przestrzenie, które wydają się martwe po przejściu tutejszych kataklizmów, okazują się być tylko oczyszczone pod kolejną fazę rozwoju. Widoki przemijają, więc tym są cenniejsze, ale nie następuje panowanie śmierci, tylko dotychczas utajone w ściółce nasiona i młode rośliny mają swoją szansę na wzrost. Świerki w swojej dojrzałej formie skutecznie tłumią dostęp światła, więc to, co kryje się w poszyciu takich lasów, nie bardzo może się rozwinąć. I kiedy przechodzi halny i zdziera (miejscami dosłownie) to, co dotychczas wydawało się takie potężne i nie do obalenia, zostawia rany, ale też umożliwia nowe otwarcie. Wystarczy zaczekać, pozwolić na uruchomienie się naturalnych procesów wzrostu i zdrowienia. Nie będzie, jak było, ale nowe może być równie piękne i, przede wszystkim, zaskakujące.
Do wyjścia z doliny doszłam zadowolona z wyprawy. Minęło mnie małżeństwo z Bliskiego Wschodu, pani była w czarnej tunice a na głowie miała nikab, więc było widać tylko jej oczy. Zostawiła za sobą smugę wspaniałych orientalnych perfum, które sprawiały, iż może nie było widać jej twarzy, ale z pewnością nie dało się przeoczyć jej obecności, w tym pozytywnym sensie.
Została mi jeszcze tylko wielce ryzykowna dla portfela grań Krupówek, ściana płaczu dla niepoznaki zwana bankomatem i czekanie na busa. Z duszą na ramieniu, bo nie wiedziałam, czy o tej godzinie coś jedzie, czy nie jedzie. Niby wakacje się zaczęły, ale rozkład, hm, jest raczej orientacyjny niż precyzyjny. Rzekłabym nawet, iż z lekka orientalny, jeżeli przez to rozumieć typowo bliskowschodnie podejście do czasu i występujących w nim zjawisk. Na szczęście jechał.
Dziś podziwiam góry z okna i jest to cudowny widok. Pogoda też cudna. Nieśmiało liczę na dłuższe jej potrwanie, ale to się zobaczy. Na razie sama wolę orientalne podejście do czasu, dokładne jego liczenie i przeliczanie zostawiam sobie na okres po urlopie.