[MC 2024 lato] Dystrakcje górskie (niektóre z żółtymi brzuszkami)

3 miesięcy temu

Dzień wstał chmurny, ale z niskim pułapem, co sugerowało brak opadów i szanse na rozpogodzenie. Uznałam, iż to wystarczająca zachęta, żeby na mszę pójść na Wiktorówki. Zbliżając się nieśpiesznie parkingu, doszłam do wniosku, iż choćby gdybym nie wiedziała, co to za dzień tygodnia, to i tak bym z dużym prawdopodobieństwem zgadła. Występowały bowiem cechy dwie (muszą współwystępować przy tym zgadywaniu): samochody stały ciasno upakowane po obu stronach drogi, o parkingu nie wspominając, i większość z nich miała rejestracje tatrzańskie albo nowotarskie. Znaczy – swoi do Gaździny przyjechali. Po chwili namysłu dorzuciłabym cechę trzecią – zjawisko występuje w godzinach okołomszalnych.

Niebo się przetarło, ale chłodek pozostał – idealna pogoda na wędrówkę. Przy drodze zatrzęsienie storczyków, a po drodze biegają różne czterołapne, np. kuny. Dojrzewają już poziomki, ale w parku nie wolno zrywać, więc tylko napasłam oczka.

W sanktuarium tryb dworcowy, czyli tłumy. W herbaciarni też, z ojcami się tylko przywitałam, pomiziałam Stefana zalegającego na parapecie kuchni w charakterze nieruchomego detalu zdobniczego sennego bardzo, i dostałam w prezencie (od o. Mateusza, nie od Stefana) książeczkę dla dzieci o objawieniach na Wiktorówkach, ładna rzecz, powiem wam.

Nie udało mi się wejść do środka i w mszy uczestniczyłam, siedząc w obejściu od strony klasztorku. To niestety sprawiło, iż miałam trudności ze skupieniem się na mszy. Kątem oka dostrzegłam ruch, a jak przyjrzałam się bliżej, dostrzegłam, iż pod okapem domu braci, niedaleko szczytu, gniazdu uwiły sobie pliszki górskie i właśnie odbywało się karmienie potomstwa. Rodzice przylatywali z zaopatrzeniem, rozlegało się popiskiwanie karmionych paszcz, i odlatywali po więcej, czasem przysiadając na chwilę – uwielbiam to pliszkowe kiwanie ogonkiem i te żółte brzuszki! Lokalizacja gniazda też dość ryzykowna, bo choćby jego budowniczowie się po tej stromiźnie ślizgali. Swoją drogą zabawnie to wyglądało – dobrze, iż mają skrzydła, to łatwiej było im złapać równowagę, a ryzyko, iż Stefan zajrzy w celach spożywczych do ich gniazda, zdecydowanie zmalało.

Mimo to z kazania sporo zostało w mojej głowie, całkiem poważnie. Po mszy przez chwilę pogadałam z panem Andrzejem i myślałam o pójściu wyżej, ale nagle rozbolała mnie głowa. Może ciśnienie uznało, iż pobawi się w ogon pliszki, nie wiem, ale poszłam jednak w dół. Dzięki temu przy wyjściu ze szlaku odkryłam niedaleko prawej strony drogi bijące na niej źródełko. Serio. Tak w nawierzchni. Fajnie się tam w nim piasek kłębił, jednak w takim miejscu to przedziwne. Już podczas kuchennego posiadu u Krysi dowiedziałam się, iż to efekt działalności ekipy, która ciągnęła kable z prądem na Jaworzynkę, czyli do klasztoru. Na technikaliach się nie znam, ale efekt zabawny.

Już na drodze do MC usłyszałam odgłos drapola. Zaczęłam się rozglądać i okazało się, iż niedaleko mnie kołuje myszołów, a po chwili zobaczyłam drugiego, ale dużo wyżej i wiszącego w jednym miejscu. Wieść gajowa niesie, iż to para, która ma pod opieką podlota. Widocznie był gdzieś niedaleko i pokrzykiwanie dorosłych miało mnie odciągnąć. W każdym razie piękne ptaszyska i trudno ich nie usłyszeć.

Krysia zaprosiła mnie na kwaśnicę, więc z chęcią skorzystałam, dostałam też pyszny deser oraz przeciekawą rozmowę. Na koniec wieczór nastał chłodny, ale złoto-purpurowy. Góry jak wyrysowane pod nawisami chmur. Pocieszyłam oczy widokiem labradora sąsiadów (nic tak nie poprawia nastroju jak widok na labradora) i pora zbierać się do spania. Jutro ma być taki dzień jak dziś, trzeba gdzieś ruszyć.

Idź do oryginalnego materiału