MC 2023 [lato] Przedwyjazdowo

1 rok temu

Piękny dziś był dzień, słoneczny, z przesuwającymi się majestatycznie po niebie cumulusami, lekkim powiewem. Koniec dnia też był piękny, a ponieważ jutro wyjeżdżam, więc zacznę od końca.

Zgodnie ze swoim zwyczajem poszłam podziękować Pani Jaworzyńskiej za ten czas na Jej włościach. Nastał już czas wycieczek, więc miałam okazję mijać kilka. Zwykle puszczam je przodem, ale w przypadku jednej z nich nie był to dobry pomysł. Otóż okazało się, iż jedna z opiekunek, idąca na końcu grupy, postanowiła zapalić (co tam, iż w parku jest zakaz…). Zapach dymu tytoniowego nie należy do moich ulubionych, więc nie zdzierżyłam i przyśpieszyłam kroku, rzucając, kiedy ją mijałam, iż na terenie TPN nie wolno palić. Zbyła mnie, ale potem miałam niejaki problem z pohamowaniem chęci zapytania jej, co zrobiła z petem, bo oczywiście mijałyśmy się na szlaku. Powstrzymałam się jednak. Wiem, nałóg rządzi się swoimi prawami, ale szlak ma swoje zasady, ponadto nie każdy musi tęsknić za wdychaniem tego rodzaju woni.

W wiktorówkowej kuchence zastałam o. Jerzego – przygotowywał właśnie schab do suszenia. Przy tej okazji przyjrzałam się, jak rozwiązana jest przebudowa, i doszliśmy we dwójkę do wniosku, iż adekwatna ściana nośna jest nieco dalej, tam gdzie kończyła się w latach pięćdziesiątych kaplica, a nagryziona ściana jest wzmocniona słupem ukrytym w ścianie, ale aż tak istotna nie jest. Jest też bierzmo w miejscu, gdzie wybito jej część, więc zawalić się nie powinno i ryzyko, iż wierni obecni na mszy nagle znajdą się piętro niżej, jest nikłe.

Zauważyłam dziś, iż wymienione zostały barierki przy ścianie pamięci – świecą nowością, kilka deszczy i im przejdzie. Nie może też zabraknąć Stefana. Jak widać ten Kot nie tylko śpi. Czasem też je. A potem śpi. Oraz znika, ale w tej fazie z powodów oczywistych nie jestem w stanie mu zrobić zdjęcia.

Na górze grupa z Lublina kończyła mszę (solemna godzina z haczykiem, w końcu uroczystość św. Piotra i św. Pawła), więc postanowiłam się przenieść do kaplicy na modlitwę. Ku swojemu zdziwieniu usłyszałam, iż odbywa się tam kolejna liturgia. Zdziwiona zapytałam ojca, czy coś o tym wie. Zapytany zapienił, zaprzeczył i pognał tłumaczyć celebransowi zasady kultury osobistej (nieelegancko tak wejść do cudzej zakrystii tudzież świątyni bez pytania) i kanony prawa kanonicznego (osoba twierdząca, iż jest kapłanem, musi opiekunowi miejsca przedstawić celebret, czyli dokument poświadczający jej status i uprawnienia, ponadto bez zgody duszpasterza miejsca nie wolno sprawować na nim liturgii). Głupio mi było biec za ojcem i przyjrzeć się sprawcy całego zamieszania, więc clou całej akcji mię ominęło.

Nie był to jednak koniec dzisiejszych zaskoczeń u Pani Jaworzyńskiej. Do grona pogaduszkowo-kuchennego dołączył o. Bartek, po czym do kuchni wkroczył drobny starszy pan w kraciastej koszuli, nieco znoszonych spodniach i butach, a za nim drugi, w średnim wieku i o zdecydowanie brewiarzowej twarzy. Nieco zamarliśmy, bo był to nikt inny, jak tylko arcybiskup Jędraszewski. Góralka z Białki, która przyszła z córką dać na mszę, zastygła z szeroko otwartymi oczami. Arcypasterz przywitał się z ojcami, uprzejmie zagadnął pozostałe osoby, skąd są, po czym wyraził chęć dołączenia do mszy i wypicia herbatki, ale na świeżym powietrzu. Udał się więc na nie, a góralka wreszcie mogła wypuścić zgromadzone w swoich płucach i zużyła je na pytanie: „Czy to był Jędraszewski?”. Usłyszała zgodny, trzygłosowy chórek: „Tak”. Z wrażenia zostały z córką na mszy.

Okazało się, iż arcypasterz spędza urlop na Podhalu i postanowił odwiedzić sanktuarium. Pierwsze pytanie jakie padło z mojej strony po wyjściu gościa, brzmiało, kto ma kazanie. Bartek przyznał się, iż on przygotował, na co błagalnym głosem poprosiłam, żeby mówił. Nie byłam przygotowana na maraton kaznodziejski, a krakowski arcybiskup potrafi mówić długo. Bardzo długo.

Na szczęście tym razem pozostawił to zadanie specjaliście, czyli bratu kaznodziei. Sam został głównym celebransem i mówcie, co chcecie, jest coś pięknego we wspólnej modlitwie liturgicznej z własnym biskupem. Szczególnie na tak małej przestrzeni i w tak nielicznej wspólnocie, bo tłumów na mszy pomimo uroczystości nie było.

Po mszy zebrałam swoje rzeczy, nabrałam pysznej herbatki i poszłam wzwyż. Na Rusince tylko krótki postój w toi toiu i zaczęłam mozolną wspinaczkę po schodach Gęsiej Szyi. Dałam sobie czas, żeby iść własnym, żółwim tempem, przetykanym rozglądaniem się po widokach, a dziś były wspaniałe.

Szlak z Gęsiej na Psią Trawkę wyremontowany i wysypany w dużej części szutrem, mimo to przez cały czas ceniący błotko, mogą je znaleźć. Zresztą na podejściu od Rusinki też dziś było go sporo. Polana Waksmundzka mimo koszenia wydaje się zarastać świerkami. Taki tam dowód, iż przyroda w swoim tempie potrafi się odbudować i usunąć skutki ludzkiej działalności. Pomedytowałam m.in. nad tym, konsumując posiłek obok krzyża przy polanie, i poszłam dalej.

Na szlaku nieco więcej wiatrołomów niż ostatnio, ale też te dawne bardziej zarośnięte niż ostatnio. Ludzi niezbyt wiele, to nie są najpopularniejsze szlaki. Dotarłam do pensjonatu około 17.00, prysznic, kawka z właścicielką i nabycie Najlepszego Miodu na Świecie, po czym mogłam się zacząć pakować. Jutro rano busik, autobusik i witaj duszny Krakowie. Nie ma to, jak mieć serce rozdarte między dwoma miejscami na ziemi, ech.

Idź do oryginalnego materiału