Jak co roku, na początku urlopu poszłam się dziś przywitać z Panią Jaworzyńską. Tuż przed leśniczówką na Zazadniej zobaczyłam kolejny dowód, iż zima długo się tu zbierała do odejścia. Mianowicie coś umknęło przede mną w las, pierzaste, niby na kształt pani ziębowej, ale sylwetka mi nie pasowała. Kilka sekund później usłyszałam charakterystyczne króciutkie „piii, piii” i to coś (też umknęło, ale niezbyt daleko) już potrafiłam zidentyfikować bez trudu – tego czerwonego brzuszka i czarnej czapeczki z niczym pomylić się nie da! Państwo gilowie! O tej porze roku powinni być już tak na wysokości Boczania i tam zakładać gniazdo, ale widocznie z powodu niskich temperatur zamarudzili przy karmnikach i postanowili to lato spędzić niżej. W zeszłym roku, kiedy wiosna przyszła normalnie a czerwiec był upalny, nie widziałam gili w tych okolicach. Pan gil był ewidentnie chętny do samoprezentacji, bo nie uciekał z jakimś szczególnym przekonaniem, choćby kokieteryjnie tuż przede mną zerwał kawałek puchu z jakieś roślinki, pewnie na wyściółkę. Cudne są te ptaki, bardzo się Panu Bogu udały.
Kiedy byłam już na szlaku wyszło słońce. Nie przygrzewało, ale zawsze milej się wędruje w świetle.
W pewnym momencie szlak przede mną przecięła na pośpiesznym truchcikiem pani kosowa. Ledwo znikła w krzewinkach, najwyraźniej w jej głowie zaświtało: „Chyba widziałam robaczka…”, bo wróciła tym samym truchcikiem na ścieżkę, dziabnęła rzeczonego i znów zniknęła w poszyciu. A po przedostatnim zakręcie na drodze do sanktuarium objawił się pan zięba. Najpierw po lewej stronie drogi, jak zauważył, iż mu się przyglądam, przeleciał na prawą, cały czas podśpiewując i dbając o to, żebym nie straciła go oczu (podlatywał do przodu, w miarę jak przechodziłam, i zawsze siadał po „mojej” stronie pnia). Ogólnie nie wiem, czy to spadek po jednym z poprzednich prowincjałów, czy obecność karmnika, ale zięb to tam zatrzęsienie. I to mimo aktywnej łowiecko obecności Stefana!
Dziś była uroczystość Niepokalanego Serca Maryi, więc dodatkowa motywacja do odwiedzin na Wiktorówkach. Przyszłam na tyle wcześnie, iż i na modlitwę, i na herbatkę był czas. Na mszy pełna kaplica, był tylko o. Jerzy, dołączył ksiądz, który przyszedł z jakąś grupą dzieci. Usiadłam akurat tak, iż mogłam podziwiać wiktorówkowy obraz Niepokalanego Serca. Dobrze pasuje do tego wnętrza.
Wśród intencji zbiorowych były trzy za pary małżeńskie obchodzące jubileusz. Dzięki temu niechcący załapałam się po mszy na cieszyńskiego kołacza, a adekwatnie dwa. Mowa o drożdżowych plackach: jeden z serem, drugi z makiem. Pyszności… Państwo jubilaci, którzy te ciasta przywieźli, mówili, iż u nich to tradycja, iż takie ciasto się piecze z okazji ślubu i rozdaje po rodzinie. Smaczna tradycja, wam powiem.
Ogólnie był dzień dobroci, bo choćby Stefan dał się pomiziać, ba! – obracał łebkiem, żebym go drapała po gardziołku. Mruczando też było. Zaiste niegodnam takiej łaskawości! Zresztą może po prostu był zaspany…
Na Rusinowej wypas, jak zwykle. I ten tradycyjny, i spożywczo-widokowy, chociaż dziś chmury były nisko i mało było widać. Baca ma dwa psy o zdecydowanie odmiennych temperamentach. Jeden, wyglądający jak kawałek futra na trawie, ewidentnie niechętnie wydatkuje energię, jeżeli nie musi. Drugi to typowy border colie, czyli futrzane ADHD. Nudziło mu się, nie było nic do zaganiania, więc próbował robić to z turystami na szlaku. Owieczki podzwaniały dzwonkami, skubały świeże odrostki na świerkach, baca ubrany był po góralsku, choć nie odświętnie, więc wszystko mieściło się w decorum.
Są też jeszcze, z psów, podhalany, ale one najwyraźniej robią za nocnych stróżów, bo polegiwały przy budach, kawałek od stadka.
Nabyłam pyszne jak zwykle oscypki, uśmiechnęłam się do zdjęcia niedźwiedzia na drzwiach bacówki i poszłam konsumować. Wzmocniona chwilę pokminiłam, którędy chcę schodzić, i uznałam, iż krótszym szlakiem do Palenicy. Przyjemna wędrówka, chociaż zapomniałam, iż tam też są schodki i to dość sporo dość wysokich. Jak to dobrze, iż ktoś wynalazł kije do trekkingu, bo nie wiem, jak długo bym tam schodziła bez nich. Co nie zmienia tego, iż wędrówka była bardzo przyjemna, widoki cudowne, choćby jeżeli w pewnym momencie od Morskiego Oka zaczęło górą gnać ciężkie burzowe chmury, a dołem pchały one duszne powietrze. Widoki i potoki były cudne choćby przy takim biometeo. Przy ścieżce kwitnące niezapominajki i całe mnóstwo poziomek jeszcze w fazie kwiatuszków. Jakby człowiek sam sadził, to by tak ładnie nie wyrosło, równiutko przy brzegu szlaku.
Parking w Palenicy ogarnięty wizualnie. Nie wiem, kiedy była przebudowa, ale chyba niedawno, bo w zeszłym roku jeszcze takich pawilonów nie było. W każdym razie przyjemnie to wygląda. Pojechałam na zakupy do Zakopanego i troszku poczekałam sobie potem na busa, bo w sobotę jeżdżą rzadziej. Nic to, nigdzie mi się nie śpieszy. A jutro niedziela, więc będę nic nie robić. Odczuwam olbrzymią potrzebę ponudzenia się z widokiem na góry. Może drozd znowu pośpiewa?