Może to właśnie jest główne złudzenie życia? Że czekamy na miłość, spełnienie, lepszą pracę, lepszy związek, lepsze jutro. Aż podchodzi do nas kelner i mówi: zaraz zamykamy. I gasi światło.
Fragment powieści „Rubi”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Janka. Spotkanie z Damianem Jankowskim odbędzie się w najbliższy czwartek, 4 września, o godz. 18 w Księgarni Czarnego na warszawskich Nowolipkach
Jak dobrze rozprostować kości. Chwilę pochodzić, nie siedzieć. Wie pani, iż Nietzsche był zdania, iż wielkie myśli wykluwają się wyłącznie podczas chodzenia? Sam chodził choćby osiem godzin dziennie. Ja chodzę maksymalnie godzinę, i to prawie wyłącznie w nocy. Gdy skończę bieżącą robotę, gdy bieganina myśli nieco ustanie, gdy miasto ułoży się do snu. Mam stałą trasę – spod bloku do najbliższej stacji metra.
O, proszę pani, można spotkać świętych i dziwaków. Nałogowo pijanych i obsesyjnie trzeźwych. Raz, około pierwszej, natknąłem się na pewną kobietę. Długi czerwony płaszcz, włosy rozczochrane. Nie miała prawej dłoni. […] odpaliła papierosa. Paliliśmy razem. Dowiedziałem się, iż jej życie zniszczyła pandemia. Dokładniej – radykalny lockdown. Wcześniej prowadziła spory pensjonat, przy covidzie utonęła w długach i wylądowała w noclegowni. Otworzyła biznes pół roku przed feralnym marcem, niezbyt orientowała się w sprawach formalnych. No i miała za dobre serce. A może za głupie serce. Sama nie wie. Przez kilka miesięcy nie chciała mówić nikomu o problemach, robiła dobrą minę do złej gry, zwłaszcza wobec pracowników, których normalnie opłacała. Na domiar złego zaczęła się znieczulać, sięgać co wieczór po lampkę wina. Lampkę, dwie, trzy, całą butelkę. Pewnego ranka obudziła się i stwierdziła, iż nie chce dłużej walczyć. Że nie ma ręki do interesów. Dlatego ją sobie odrąbała. Tasakiem.
Nie wymyśliłbym tego. Makabryczne, pewnie, iż makabryczne. Bez dwóch zdań, jak z horroru. Szpital, potem specjalistyczne leczenie. Wyszła, ale na bruk. Kiepska telenowela, moje życie – podsumowała. Czy nie wydaje mi się, iż ta historia była trochę przerysowana? Proszę pani, życie jest przerysowane. Chcemy, by ułożyło się w poemat heroiczny, a wychodzi farsa. Wiem, co widziałem przed sobą. Ból tej kobiety był realny. Boleśnie realny.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Niecały rok później na swojej nocnej trasie spotkałem strażaka. Po służbie, a jakże. Przechadzał się z psem. Znowu to samo. Ma pan papierosa? Miałem. I papierosa, i uszy gotowe na opowieść. Pracował już czternasty rok. Najgorsza rzecz, jaką widział, to nadpalone zwłoki dziadka i ośmioletniego wnuka.
Zostali sami w mieszkaniu, rodzice wyszli na kolację ze znajomymi. Wychodząc, odruchowo lub z przyzwyczajenia, zamknęli dolny zamek. Dziadek tego nie zauważył. Po uśpieniu małego przygotowywał sobie kolację. Makaron z czymś tam. Do odcedzania klusek użył ręcznika, nie miał nic innego pod ręką. Zapomniał, iż ogień płonie tuż obok, pod patelnią z mięsem. Ręcznik się zajął. Dziadek musiał tego długo nie widzieć. Zamiast wrzucić go do zlewu, pod kran, rzucił płonący materiał przed siebie, na patelnię.
Pewnie, iż jeszcze gorzej. Buchnęło. Mężczyzna podreptał po wnuczka. Dopiero po chwili pojął, iż drzwi są zamknięte od zewnątrz. A to mała klitka, kuchnia łączona z pokojem, łazienka i sypialnia. Dziadek był powolny i niezdarny, miał już ponad osiemdziesiątkę. Nie pomyślał, trzeba było dzwonić na alarmowy. Krzyczeć przez okno. A ten skupił się na szukaniu kluczy. Sąsiedzi wezwali straż, ale było już za późno. Nie, chłopiec nie spłonął żywcem. Dziadek zatkał mu nos i usta ścierką. Mocno, za mocno. Że go zabił? Wstrzymałbym się z ferowaniem wyroków. Zabił ich obu? Owszem, ale i był przy malcu do samego końca, być może trzymał go za rękę, dodawał otuchy. Dziecko nie zginęło samotnie.
Co za różnica? Och, ogromna. Edelman opowiadał kiedyś, jak podczas wojny dwójka ludzi mieszkała naprzeciwko siebie w jednej z warszawskich kamienic, drzwi w drzwi. Młoda Żydówka i stary Żyd, zresztą religijny, z bujną brodą. Kiedy zaczęło się powstanie, jedno zapukało do drugiego. Już choćby nie wiem kto do kogo, chyba on do niej. Przyjęła go, przeżyli płomienny, trzydniowy romans. Potem zginęli. Niezłe love story, prawda? Że bez happy endu? A może właśnie z happy endem?

Pamięta pani, po jakich jestem studiach? A wie pani, co przewija się w notatkach różnego rodzaju politycznych dysydentów, których mordowali tyrani? Pragnienie, by na koniec nie byli sami, by znalazł się przy nich świadek. Jak to czego? Ich agonii. A dlaczego ludzie chcą mieć dzieci? Jasne, biologiczna potrzeba przedłużenia gatunku. Ale i okruch nadziei, iż w ostatnim momencie ktoś przy nich będzie.
Wspominałem, iż między dziesiątym a dwunastym rokiem życia nie mogłem zasnąć? Zasypiałem przez dwie-trzy godziny, wcześniej, już po dwudziestej, traciłem humor. Wiedziałem, co mnie czeka. Płakałem w poduszkę, chodziłem po domu, niekiedy budziłem rodziców, coraz bardziej zirytowanych tym, co się ze mną dzieje. Psycholog dziecięcy? To nie te czasy, niestety.
No pewnie, iż miało to podłoże nerwowe, problemy znikały w piątek i sobotę jak ręką odjął. Pamiętam tamto przerażenie. Że nagle wokół mnie nie ma nikogo. Że w dzień jest gwar ludzi i głosów, a teraz cisza. Gdzie wszyscy są? Odpoczywają? A jeżeli zniknęli? jeżeli rano będzie tak samo?
Jeszcze odnośnie do postoju. Zauważyła pani, iż facet w kolejce przed nami miał na koszulce „Nocne marki” Hoppera? Obraz ten, jego marna reprodukcja, wisiał w Potoku u dziadków. Patrzę czasem na mężczyznę, który siedzi do nas tyłem, i zastanawiam się. Pani zdaniem na kogoś czeka? A jeżeli nikt nie przyjdzie? jeżeli to właśnie jest główne złudzenie życia? Że czekamy na coś, co nigdy nie nadchodzi. Miłość, spełnienie, lepszą pracę, lepszy związek, lepsze jutro. Aż podchodzi do nas kelner i mówi: zaraz zamykamy. I gasi światło.
No właśnie, a z drugiej strony: jak żyć bez nadziei? Ojciec wyczytał gdzieś słowa Phila Collinsa, tego z Genesis, który powiedział, iż chciałby wsiąść na rower, pojechać przed siebie i nigdy nie wracać. Tata uznał je za swoje. Jak wspomniałem, po śmierci żony po cichu stracił zapał, chęć do życia. W ostatnich latach zaczepiali mnie znajomi, gdy byłem w Wiagarach. Twój ojciec super sobie poradził. Uznał, iż trzeba iść dalej. Na zewnątrz może tak to wyglądało. Ale wewnątrz – nie: jego podejście przypominało krótki program obowiązkowy w łyżwiarstwie. Praca do szesnastej-siedemnastej, zakupy, wieczorami oglądanie „Porucznika Colombo” z bratem. Raz na dwa miesiące wizyta u wnuków. Nie muszę chyba dodawać, iż drugi raz się nie ożenił, ba – nigdy już nie wszedł w związek.
W pewnym sensie stałem się jego przeciwieństwem. Po Rubi nie potrafiłem zbudować poważnej relacji. Że ta z nią także nie była poważna? No dobrze, nie chodzi o stronę formalną, ale o nastawienie. Tak, o nastawienie. Przy Rubi miałem adekwatnie pewność, iż moglibyśmy razem przeżyć życie. Że nie wiem jeszcze, jak to się robi, ale chciałbym spróbować. Nauczyć się bycia w związku. Przestawić siebie i swoją codzienność na tory, po których jadą dwie osoby, a nie jedna. Z nią wydawało mi się to proste, intuicyjne wręcz. Przy każdej kolejnej kobiecie przestawało takie być.
[…] Najdłużej z Kasią. Ponad siedem lat. Tak, ta, co odwiedziłem z nią babcię. Ta sama. Poznaliśmy się na drugim roku studiów, zaczęliśmy ze sobą chodzić niedługo po weselu Anki, parę tygodni później. Nie wiedziała o Rubi, to znaczy długo nie wiedziała. Rozwijało się raczej klasycznie. Rozmowy do późna, randki. Wspólne niedziele. Włóczenie się po mieście. Albo wyjazd nad jezioro. Rodzice kupili lata temu domek letniskowy, to tam. Drewniany, niewielki. Wystarczyło przejść przez drogę i było się nad wodą. Wieś nazywała się Strzelce. Kasia uwielbiała tam jeździć. Urodziła się w metropolii, wśród betonów. Przy każdej okazji szukała kontaktu z naturą, sama tak to tłumaczyła.
Po niecałych dwóch latach zamieszkaliśmy razem. Kiedy zaczęło się psuć? Wtedy, co zawsze. Gdy trzeba było zrobić kolejny krok, a ja go nie robiłem. No i przez sny. Co w tym śmiesznego? Że niepoważne, by zrywać przez sny? Żadne przesądy. Po prostu śniła mi się Rubi. Spędzamy z Kasią dzień jak marzenie w Strzelcach. Nie ma letników oprócz nas, pływamy w jeziorze, wynajmujemy rower wodny, wieczorem siedzimy na tarasie, jemy sękacza, popijamy herbatą. Potem nocą przeżywamy jedno z najwspanialszych miłosnych uniesień. Ale gdy zamykam oczy i odpływam w sen, idę za rękę z kimś innym. Albo wracamy z wczasów na Malediwach. Tydzień w raju. Ucinam sobie drzemkę w samolocie. I obok mnie zamiast Kasi siedzi Rubi.
Kilka miesięcy później postanawiam, iż jutro się oświadczę. Jeszcze tego samego dnia jadę do jubilera, kupuję pierścionek, wszystko gotowe. Tylko iż nocą ponownie przychodzi do mnie Rubi. We śnie kochamy się, jest wspaniale. Rano chowam pierścionek do biurka. I tak przez prawie trzy lata, mniej więcej co drugi tydzień. Dalej zabawne? Można się zamęczyć. Jak z kimś jesteś, serce ma być wolne. Co tu dużo mówić. Wolne dla tej osoby i już.
Teraz to wiem, wtedy długo bagatelizowałem sprawę. Przywykłem. W końcu jednak powiedziałem Kasi. Nie o planie zaręczyn. O snach. Najpierw zareagowała nad wyraz wyrozumiale. Sny to sny, nie przejmuj się. Ważne, iż niczego nie ukrywasz. Możesz mi je opowiadać. Opowiadałem więc. I co? Po paru tygodniach miała dość. Spakowała rzeczy. Rozstaliśmy się w zgodzie. […]

- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
Nie dalej jak rok temu jeden z uczniów skoczył z dachu. A co innego mogło być powodem, dziewczyna. Że go zostawiła, iż wybrała innego. Klasyk. Chłopak przeżył, połamał sobie nogi… Przez dwa tygodnie szpital, potem rehabilitacja, psycholog. No i czteromiesięczne nauczanie domowe. Chodziłem do niego. Przerabialiśmy materiał, ale i rozmawialiśmy. Kochał pan kiedyś tak mocno? Kochałem, oczywiście, iż kochałem. Ale aż tak, żeby sobie odebrać życie? Kochany, aż tak to nie warto. Za kilka lat będziesz inaczej na to patrzył, zobaczysz. Nie uwierzył.
Rozumiałem, owszem. I jego niewiarę w przyszłość, i intensywność uczuć. Pamiętałem przecież dobrze, jak sam po powrocie z wesela siostry znalazłem się w próżni. Zakładałem, iż wrócę z dziewczyną, a wróciłem z niczym. Przez kilka tygodni wieczorami, po zajęciach, siedziałem w mroku i słuchałem. Czego? „Here Comes the Rain, Baby”. A oprócz? Oprócz to najczęściej smutnego saksofonu Marsalisa. „Muldoon”, na przykład takiego kawałka. Proszę kiedyś sobie włączyć. Jakby saksofon naprawdę łkał ze słuchaczem i próbował go pocieszyć, przejmując jego ból.
Albo zapętlałem „Sambę przed rozstaniem”. Kofta był poetą piosenki, bez dwóch zdań. Wiedziała pani, iż to on napisał tekst? „Mów – powiedz, iż zostaniesz jeszcze, / nim odbierzesz mi powietrze, / zanim wejdę w wielkie Nic”. Nie no, nie zacytowałem tego niedoszłemu samobójcy. Szesnaście lat to chyba za mało, by wytrzymać napór takich słów. Choć może nie? Ja miałem raptem pięć-sześć więcej.
Tak to bywa… Zapytałem kiedyś uczniów, czy jako ludzie potrafimy opowiedzieć swoje życie od początku do końca. Ku mojemu zdziwieniu ktoś krzyknął, iż tak, jak najbardziej. Uczennica z drugiej ławki. Twierdziła, iż potrafi to zrobić, iż to żaden problem. Zaprosiłem ją na środek. No to mów. Zaczęła: urodziłam się trzynastego lutego… Po kilku banalnych zdaniach zrobiła pauzę. Popatrzyła na mnie niepewnie. Mogę usiąść?
Oczywiście, iż nie potrafimy. Niewykonalne zadanie. […] Kilka lat później przekonają się, iż nigdzie poza szkolną rozprawką nie ma łatwego do wydzielenia wstępu, łatwego do wydzielenia rozwinięcia, łatwego do wydzielenia zakończenia. Że wszystko się ze sobą miesza, wiruje jak w pralce przy tysiącu obrotach. Puenty może w ogóle nie być albo nastąpi ona w połowie aktu, nie mówiąc już o klarownym zakończeniu.
Myślę o relacjach. Im więcej mam lat, tym wyraźniej widzę, jakie one niedokończone. A tak, niedokończone, zawsze w toku, albo przerwane, wygaszone w połowie. Może u pani jest inaczej, ale u mnie tak było i ciągle jest. Że straszne? A może taki ich urok? Kto powiedział, iż cokolwiek będzie na zawsze? Ludziom trzeba czasem pozwolić odejść, tak myślę. Albo zgodzić się na to, iż nasze drogi kiedyś jeszcze się przetną. Ale kiedy, gdzie – nie wiadomo.
To dotyczy i relacji, nazwijmy to, intymnych. Wystarczy zmniejszyć intensywność kontaktu bądź nie trafić dobrze w czas. Przestrzelić. Lub dać się pochłonąć codzienności. Zresztą co tu mówić, każda relacja jest inna. Niepowtarzalna jak każdy poszczególny człowiek? A to już pani słowa. Moim zdaniem czujemy się lepiej, wierząc we własną niepowtarzalność. W to, iż odciskamy na świecie, w którym żyjemy, własne, niepodrabialne piętno. Może się czasem okazać, iż te piętna najczęściej niczym się od siebie nie różnią.
Normalność? Przecież ja nie o tym… Przepraszam bardzo, co to jest normalność? A nienormalność? Mówi pani teraz o schorzeniach i zaburzeniach. W takim wypadku trzeba sobie pomóc, poddać się leczeniu, nie mam żadnych wątpliwości. Jedno ale. Ze Spielberga w dzieciństwie też się nabijano, iż dziwak, iż odstaje od reszty, a gość dał światu kilka arcydzieł. „Szczęki”, „Lista Schindlera”, „Szeregowiec Ryan”. Że każdy powinien mieć wybór, czy chce odstawać? Na poziomie ogólnym się zgadzam. A na szczegółowym… Wie pani, co myślę? Nie przesadzajmy z tym wyborem. Wybieramy dwa, trzy razy w życiu, nie więcej. Reszta to konsekwencja. Potem ewentualnie plujemy sobie w brodę. Mogłem postąpić inaczej. Użyć innych słów. Mogłem to czy tamto.
Jak ja z Rubi. Dopiero niedawno sobie przypomniałem krótką wymianę zdań, którą odbyliśmy w noc naszego poznania. Rzuciła: to co, dziś ty robisz śniadanie, jutro ja? Odpowiedziałem w sposób najgłupszy z możliwych: kto wie, co będzie z nami za dwa dni… To miał być żart. Rubi spuściła wzrok. Zmieniła temat.
Co za diabeł mnie podkusił, by zażartować akurat w takim momencie? A może w ogóle nie chodziło o to? Może nie chciało mi się wysilać, a Rubi to wyczuła. Może nie biegłem, jak nie biegnie się do autobusu, kiedy się wie, iż za kilka minut przyjedzie następny. Gorzej, jeżeli nie przyjedzie… Teraz przynajmniej wiem, iż niewykorzystane szanse nie wracają, wręcz się mszczą, pogrążają człowieka. Potem trzeba lepić na strychu połamane skrzydła, jak Ikar u Młynarskiego. Bez żadnej pewności, iż jeszcze się zagra w zielone. Zamiast samouwielbienia zostaje rozczarowanie. Czym, czym. Sobą i swoim losem. Jak to szło? „Życie, kiepski melodramat”. Słowa tamtej kobiety bez ręki. Moje trochę też.