Liczony na deskach

kjb24.pl 2 miesięcy temu
Zdjęcie: Dżungla amazońska


– Ależ pan to odważny jest… – jej uśmiech jest naprawdę szczery. A co gorsza, odczuwam wrażenie, iż w jej oczach można dostrzec zupełnie szczery podziw wobec mojej osoby. – Ależ, szanowna pani, ja naprawdę jestem zupełnie strachliwym człowiekiem. Nie różnię się pod tym względem zupełnie od standardowej przeciętnej.

– Nie, nie… Pan naprawdę jest odważny. Podziwiam pana… – pani kładzie na blacie książkę i prosi o autograf.

To są te momenty, które – no właśnie… – … I co tu teraz napisać? Przecież dobry Bóg wie najlepiej, co w nich czuję. Wcale nie złość wobec tej pani. Wcale nie poczucie bezsensu, iż mi nie wierzy. Raczej przyjemne piórko łechtające moje ego. Komplement o odwadze z ust kobiety znaczy dla mężczyzny mniej więcej tyle, ile dla przechadzającej się po mieście dziewczyny pięciu atrakcyjnych brunetów oglądających się za nią jeden po drugim. I nie ma co tu ukrywać, iż jest inaczej. Dla mężczyzny odwaga to jeden z najcenniejszych splendorów. Odważny był św. Józef, odważny był św. Paweł, odważny był św. Maksymilian Kolbe. Dla mężczyzny postrzeganie go jako odważnego to najwyższa gwiazdka na mundurze duszy. Obok, rzecz jasna, wiary, nadziei i miłości.

Nie będę więc ukrywał. Słysząc takie komplementy po występach, czy na targach książki, serce skacze, mięśnie przyjemnie się napinają, wzrok momentalnie się wyostrza. Mężczyzna zaczyna czuć, iż żyje. Nie inaczej jest ze mną. Najgorsze jest to, iż ja znam prawdę. I chyba jeszcze gorsze jest to, iż ta prawda odbiega znacznie od wizji, jaką ma o mojej osobie ta pani, której właśnie podpisuję książkę.

Dziś chciałbym podzielić się właśnie tym. O tym, jak bardzo się już w życiu bałem. Ile to razy chciałem zdezerterować. Uciec, wycofać się. A jednak zawsze jakoś tak się składało, iż jakoś tak nie dało rady. I summa summarum wychodziło, iż to niby moja zasługa. Że to niby ja. Że to niby przejaw odwagi. Nie, nie… W rzeczywistości było zupełnie inaczej. Posłuchajcie, jak…

NOWOŚĆ: Zestaw podręczny (notatnik + długopis)

Czeski Anioł Stróż

To była prawdziwa okazja. Szansa, jakich mało. Perspektywa wyjazdu w nieznane i niezbadane rejony południowoamerykańskiej selwy rozpościerała wizję wisienki na moim podróżniczym CV. O dziwo zamiast ekscytacji pojawił się strach. Obok niego zaś kilogramy obaw i czarnych myśli. „Czy na pewno warto?” „Czy dam radę?” „Czy to w ogóle ma sens?” Im bliżej było terminu wyjazdu, tym smród paniki i bezradności roznosił się z coraz większą intensywnością. Kolejne rozmowy z „ludźmi z branży”. I kolejne ciosy. „Przykro mi to pisać, ale wybrałeś sobie najgorszy rejon na tego typu wyprawę”. „Stefan, nie widzę tego. Wybacz”. „Sorry, ale nie pomogę ci. Nie mam żadnych kontaktów w tamtejszej armii, a tylko oni mogą pozwolić ci wpłynąć”. Porady były zachowane raczej w jednym duchu. Poza jedną.

„To prawda. Kiedyś tam byłem. Da radę wpłynąć. Spróbuj. Poradzisz sobie.” – odpowiedź pochodziła z dziwnego adresu mailowego. Ktoś pisał z Czech. Ten „Ktoś” był autorem jednego jedynego zdjęcia z tego miejsca, jakie znalazłem w internecie. „Możesz do mnie pisać po polsku. Rozumiem” – pisał innym razem. Do dziś nie wiem, kim był. Co tak naprawdę robił. Dlaczego tak mi napisał. Fakty jednak są takie, iż na te kilka chwil wewnętrznej walki człowiek ten stał się moim Aniołem Stróżem. Dostałem kopa.

Niezwyciężony. O Litanii do św. Michała Archanioła

„Chcesz?”

Proste i nieskomplikowane pytanie. Zadane w systemie zero-jedynkowym. „Chcesz tam jechać?”. „Chcesz?”. Tak lub nie. Bez lawirowania, bez wewnętrznego usprawiedliwiania się. Bez tego wszystkiego. Zadającego to pytanie nie obchodzą przeszkody, problemy. Prosty test zamknięty. I tylko dwie odpowiedzi. Czas postawić gdzieś krzyżyk. „Ale to się przecież nie ma prawa udać…” – myślę po raz kolejny. Zaczyna się prawdziwa walka. Lęk kontra Pasja. Ciosy padają raczej wyłącznie z jednej strony. Z jednej strony silny i coraz bardziej bezczelny wróg. I moja własna Pasja, którą pozostawiam samą sobie. Bez wsparcia. Bez wiary. Wstyd.

Kolejny cios. Pasja już pluje krwią. „Komu jak komu, ale mnie? Kimże niby jestem…”. Prawy sierpowy. Pasja na deskach. Rozpoczyna się odliczanie sędziego.

Raz…

…Dwa…

…Trzy…

…Cztery…

Przed nokautem wcale nie ochrania mnie troska koleżanki. Dziewczyny, dzięki której pomysł wyprawy w ogóle zaistniał. To działo się przy ul. Woronicza w Warszawie. Telewizja Polska. Tuż przed wejściem na wizję.

– Stefan… – Olga ma chyba coś ważnego do powiedzenia.

– No…

– Nie wiem, czy to jest najlepszy moment, ale wolę ci to powiedzieć już teraz. Zanim wejdziemy na wizję.

– Wal.

– Chodzi mi o to, abyś nie przesadził. Dobrze? Możesz mi to obiecać? Wiesz, o czym mówię, prawda?

– No, pewnie o wyprawie…

Wielkie Zawierzenie Św. Michałowi Archaniołowi – ks. M. Szerszeń

– Słuchaj, ja już straciłam ukochaną osobę w życiu. Wierz mi, nie warto robić czegokolwiek za wszelką cenę. Jak będziesz widział, iż jest źle, odpuść. Odpuścisz?

– …

– Stefan? Odpuścisz? Chciałabym, abyś mi to obiecał.

– Odpuszczę.

– No, to teraz możemy iść przed kamery. Dziękuję pani bardzo – Olga przegląda się w lustrze i wstaje z fotela, jak gdyby nigdy nic. Jakbyśmy rozmawiali o liście zakupów w hipermarkecie. Temat zakończony. Więcej do niego już nie wrócimy.

…Pięć…

…Sześć…

Na trzy tygodnie przed wyjazdem wychodzi „Dalej od Buenos”. Moja pierwsza książka. Skrywana w tajemnicy przed Rodzicami.

– Stefanku, pamiętaj… Wcale nie musisz tam jechać – słyszę od Mamy, gdy wręczam jej świeżuteńką książkę, prosto z drukarni.

– Ale jak to?

– No tak. Nikt nie będzie miał pretensji. Ani nikt nie weźmie cię za tchórza. Znam cię… Boisz się, iż ktoś cię oceni. A ja ci mówię: olej to. Rób, jak czujesz. Ale do niczego się nie zmuszaj.

…Siedem…

Do wylotu zostało dwadzieścia dni. I wtedy do akcji wkracza Ten, który jako Jedyny wie tak naprawdę, jak ma być…

…Osiem…

Słowo

Przed drzwiami do kościoła stoi starsza pani. Trzyma w dłoniach blaszane pudełko. A w nim kolorowe, niewielkie karteczki. Wokół niej sporawy tłum. Każdy cierpliwie czeka, a gdy nadchodzi jego kolej, zanurza dłoń w stosie karteczek i wyciąga coś dla siebie. To „coś” to Słowo na dziś. Wierzymy, iż wylosowane Słowo jest kierowane indywidualnie – dokładnie do tego odbiorcy, który je wyciąga. Wycięte z Pisma Świętego fragmenty mają tego dnia trafić do każdego z tutaj obecnych. Także do mnie.

Nic nowego. Jestem w tej Wspólnocie już prawie rok. To standardowa procedura przed każdym spotkaniem. Wielokrotnie już wyciągnięte (tak, to zdecydowanie bardziej adekwatne słowo aniżeli „wylosowane”) fragmenty Biblii trafiały w sedno. Dokładnie w to, z czym w danym czasie się zmagałem. O czym myślałem. Czym miałem zajętą głowę – także w kościele. Niestety.

Nie inaczej jest i dziś. Nie ma minuty, abym nie analizował sytuacji, w jakiej się znalazłem. „Nie, dziś to nie ma sensu” – szepczę w myślach, gdy nadchodzi wreszcie moja kolej wzięcia Słowa dla mnie. Rutyniarsko, niejako z przyzwyczajenia, wyciągam jednak dłoń w kierunku czerwonej puszki po czekoladkach Wedla. I zaczyna się dziać.

Ze sterty kilkuset innych karteczek wyciągam tę z fragmentem Księgi Jozuego: „Czyż ci nie rozkazałem: Bądź mężny i mocny? Nie bój się i nie lękaj, ponieważ z tobą jest Pan, Bóg twój, wszędzie, gdziekolwiek pójdziesz”. Czyli przekładając na nasze: „przestań się mazać”. W co ja w owej chwili walnąłem, nie wiem. Ale w coś na pewno. Siedząc w kościelnej ławce, milcząco wgapiałem się w niebieski skrawek papieru…

…Dziewięć…

Nadal jednak wątpię. „Czysty przypadek” – myślę. „Normalka. Człowiek nieco zmęczony. Myśli tylko o jednym. I efekt gotowy. Nadinterpretacja jak nic” – kontynuuję wewnętrzny wywód. Wreszcie czas na konkluzję: „Normalka. Każdy psycholog by to wyjaśnił. Przesadzam. Najwyższy czas podjąć męską decyzję. Życie przecież tylko jedno. Nie warto. Zrozumieją…”.

Odwagi jednak przez cały czas brak. Z decyzji nici. A czas leci. Kolejny tydzień i kolejne spotkanie. I kolejne słowo. Tym razem Księga Psalmów. Trzydziesty siódmy: „Powierz Panu swoją drogę i zaufaj Mu: On sam będzie działał”. Łatwo powiedzieć.

I kolejny raz. Tym razem Mateusz, czternasty rozdział: „Odwagi! Ja jestem, nie bójcie się”.

Modlitwy Wielkiej Mocy – ks. Mateusz Szerszeń

Do wyjazdu kilka dni. przez cały czas nie oddałem biletu.

…Dziewięć i pół…

Ostatnie spotkanie Wspólnoty przed teoretycznym terminem wylotu. Dla mnie wciąż bardziej „teoretycznym” aniżeli „faktycznym”. I znów Słowo dla mnie. Krótkie westchnienie. „Panie Boże… Żeby to było takie naprawdę dla mnie. Już bez tych ogólników o odwadze i takich tam buńczucznych frazesów. Abym to poczuł. Abym wreszcie wiedział”. Chciałem? To mi powiedział.

Ciut dosadniej. Pieszczotliwe uderzenie obuchem przez dwa poliki. Skończyły się pieszczoty i namawiania. Tego dnia wyciągam karteczkę z fragmentem Listu do Rzymian: „Bo dary łaski i wezwanie Boże są nieodwołalne” (Rz 11,28n).

Już wiedziałem.

Owszem, zląkłem się nie na żarty. Bo chyba się troszkę wkurzył…

Ale już wiedziałem. Przynajmniej tyle.

* * *
Czas podnieść się z kolan. Kończymy odliczanie. Nokaut odłożony. Przynajmniej na trochę. Pojadę. Czwartego ponaglenia już nie potrzebuję. I czy to jest odwaga? Ja bym tak tego nie nazwał. To przecież wcale nie pochodziło ze mnie. To raczej zaufanie.

I właśnie tego zaufania Tobie, Szanowny Czytelniku, oraz sobie serdecznie z tego miejsca życzę.

Obu nam się przyda.

Stefan Czerniecki

czerniecki.net

Artykuł ukazał się w dwumiesięczniku „Któż jak Bóg” (4/2016)

Idź do oryginalnego materiału