O ile wszystkie cele realizowane przy okazji wizyty kolędowej same w sobie wydają się sensowne i uprawnione, o tyle próba zrealizowania ich wszystkich jednocześnie jest nieuchronnie skazana na niepowodzenie i obustronną frustrację.
Temat wizyty kolędowej wraca w poświątecznym sezonie niczym bumerang. Choć w rozlicznych dyskusjach nad obecną kondycją Kościoła prawdopodobnie nie jest to temat największej wagi, trudno uznać go za kwestię marginalną. Ponad 60% Polaków zamierza przyjąć księdza przychodzącego z wizytą kolędową lub bierze taką możliwość pod uwagę – wynika z najnowszego sondażu[1].
Nie chodzi jednak tylko o to, iż wizyta duszpasterska angażuje w osobisty kontakt z Kościołem ponad połowę naszego społeczeństwa. Temat ten istotny jest również z tego powodu, iż angażuje czas, siły, uwagę i emocjonalne możliwości parafialnych duszpasterzy, pochłaniając tym samym znaczną część „zasobów duszpasterskich” parafii, nieraz na wiele tygodni. Jednocześnie zaś dla wielu, także zaangażowanych, świeckich jest to wydarzenie, do którego mają stosunek głęboko ambiwalentny.
Spojrzenie z obu stron
Ze względu na liczne w moim życiu przeprowadzki miałam możliwość uczestnictwa i obserwacji tego fenomenu w różnych kontekstach parafialnych, czasem jako mieszkanka i parafianka, czasem jako gość tymczasowo przebywający pod danym adresem. Te różnorakie wizyty kolędowe najczęściej zostawiały po sobie doświadczenie: straty czasu, zmarnowanej okazji, absurdalności sytuacji, niepotrzebnego stresu, ulgi po wypełnieniu uciążliwego obowiązku. Jednocześnie zarówno obserwacja współzamieszkujących ze mną osób, jak i liczne rozmowy z wierzącymi znajomymi, wyraźnie potwierdzały, iż nie jestem w swych odczuciach osamotniona.
Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.
Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.
Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:
Tak się złożyło, iż miałam również okazję obejrzenia rzeczywistości kolędowej od drugiej strony. Podjęta swego czasu praca w kancelarii parafialnej – polegająca na porządkowaniu i digitalizacji informacji personalnych (czyli tak zwanych „kart”) – dała mi możliwość uczciwego zapoznania się zarówno z ideą, jaka przyświeca tej duszpasterskiej praktyce, jak i z wachlarzem wyzwań, na jakie napotykają realizujący ją duchowni. Jednak wiedza ta ani nie rozwiała moich wątpliwości co do zasadności tego pomysłu, ani nie zniwelowała towarzyszącego mi co roku kolędowego dyskomfortu.
Wątpliwościami tymi chcę się tu zatem podzielić w nadziei, iż możliwy jest wspólny rzeczowy namysł nad tym, czy forma ta nam służy i czy faktycznie jej potrzebujemy. Nie zamierzam jednak ani podważać duszpasterskich motywów duchownych wyruszających w kolędową wędrówkę, ani lamentować nad przypadkami aroganckich, niedelikatnych, lekceważących czy odpychających zachowań, jakich się nam przy tej okazji zdarza doświadczyć od niektórych z nich.
Nie zamierzam jednak również wizyty kolędowej bronić. Chciałabym natomiast postawić następującą tezę: O ile wszystkie cele realizowane przy okazji wizyty kolędowej same w sobie wydają się sensowne i uprawnione, o tyle próba zrealizowania ich wszystkich jednocześnie, w bardzo ograniczonym odcinku czasowym, przy jednoczesnym hurtowym charakterze procedury, jest nieuchronnie skazana na niepowodzenie i obustronną frustrację.
Problem z realizacją celów wizyty kolędowej polega bowiem nie tylko na tym, iż jest ich za dużo, a dla wielu świeckich uczestników tego wydarzenia są one niejasne lub niejawne. Rzecz również w tym, iż są one ze sobą psychologicznie niekompatybilne. Podobnie jak niekompatybilne z możliwościami przyjętej formuły są oczekiwania uczestników tego spotkania. I to właśnie jest w dużej mierze źródłem goryczy i zniechęcenia, łatwo przechodzących we wzajemne podejrzenia, oskarżenia, w najgorszym wypadku wrogość.
Kto jest parafianinem?
Zacznijmy zatem od początku: Dla kogo przewidziana jest wizyta duszpasterska zwana kolędą? Odpowiedź wydaje się prosta – dla parafian. Jednak odpowiedź na pytanie, kto i dlaczego uznawany jest za parafianina, już taka oczywista nie jest.
Obecnie mamy wizytę służącą głębi duchowych rozmów i euforii wspólnej modlitwy – jednocześnie jednak poświęconą zbieraniu pieniędzy i spisywaniu osobistych danych. To połączenie generuje silne i sprzeczne reakcje emocjonalne oraz znacznie osłabia wiarygodność przychodzącego gościa
Natalia Wizimirska
Obowiązujący w tej chwili system przynależności parafialnej domyślnie uznaje za parafian wszystkie osoby zamieszkujące na terenie administracyjnym danej parafii, chyba, iż w sposób oczywisty nie należą one do Kościoła katolickiego – są osobami innego wyznania lub religii, nie zostały ochrzczone lub też złożyły akt apostazji. Wbrew częstym podejrzeniom, podejście takie nie wynika z zaborczości Kościoła czy potrzeby kontrolowania lokalnej społeczności. Podyktowane jest raczej przekonaniem, iż wielu z tych, którzy nie są dziś zainteresowani ani udziałem w praktykach religijnych, ani podtrzymywaniem więzi ze wspólnotą Kościoła, zechce w którymś momencie skorzystać z jego duszpasterskiej oferty.
Przypisuje się ich zatem z automatu do parafii zamieszkania, aby pozostawić im otwartą furtkę w skorzystaniu z praw przysługujących członkom konkretnej wspólnoty kościelnej, a prawdopodobnie również po to, aby uniknąć niepotrzebnych dyskusji i przepychanek. Administracyjnie jest więc to system wygodny i w imię tej wygody nie przewiduje on wyjątków: nie ma możliwości, aby zarejestrować się jako parafianin (parafianka) w innym, wybranym przez siebie miejscu.
Nie znaczy to jednak, iż jest to system dobry. W czasach, kiedy poczucie przynależności budujemy w oparciu o inne czynniki niż fizyczna lokalizacja, zaś wielokrotna zmiana adresu staje się coraz powszechniejszym doświadczeniem, musi on prowadzić do nawarstwiających się nieporozumień. Zaś obecna zmiana kulturowa, dowartościowująca znaczenie personalnego wyboru, skazuje na niepowodzenie rozstrzygnięcia metodą „z rozdzielnika”, szczególnie w materii tak delikatnej, jak potrzeby duchowe. Oczywiste jest to w przypadku dużych miast (i podmiejskich miejscowości), ale również w przypadku terenów pozamiejskich trend ten staje się coraz bardziej widoczny – dla wyposażonego w samochód mieszkańca wsi niedzielna wyprawa do świątyni własnego wyboru, położonej choćby i kilkanaście kilometrów dalej, nie stanowi wielkiego dylematu.
Mnożących się przy tym absurdów świadomi są zarówno świeccy jak i duszpasterze. Proboszcz parafii zamieszkania wydaje papier poświadczający, iż nieznany mu zupełnie kandydat na chrzestnego jest katolikiem pobożnym i moralnym – zdarza się, iż informuje o tym parafię, w której tenże kandydat aktywnie zaangażowany jest w życie wspólnoty… Osoby pragnące zawrzeć sakrament małżeństwa muszą bardzo starannie sprawdzić, jaką przynależność parafialną generuje ich, nieraz tymczasowy, status zamieszkania – jeżeli się pomylą, ich sakrament uznany zostanie za nieważny[2]…
Wyjściem z tego impasu byłoby, moim zdaniem, powołanie diecezjalnych zespołów roboczych (koniecznie z udziałem i świeckich, i duchownych!) które – przyjrzawszy się starannie wszystkim zawiłościom – mogłyby wypracować sensowny i kompleksowy mieszany system przynależności parafialnej, w razie potrzeby proponując też stosowne uzupełnienia w Kodeksie prawa kanonicznego. Na razie jednak mamy to, co mamy, a to oznacza, iż duszpasterze odbywający wizytę duszpasterską „na terenie parafii” obsługują w rzeczywistości dwie istotnie różniące się od siebie grupy ludzi.
Parafianie realni i cichociemni
Pierwsza grupa to osoby realnie należące do danej wspólnoty parafialnej, to znaczy biorące udział w niedzielnej liturgii w parafialnym kościele, korzystające tam z sakramentów i angażujące się, mniej lub bardziej, w parafialne inicjatywy. Nie jest to oczywiście grupa jednorodna.
Są wśród nich tacy, których udział ogranicza się w zasadzie do niedzielnego minimum, a swoich duszpasterzy znają jedynie z nazwiska, widzenia i słyszenia. Są i tacy, którzy aktywnie włączają się w kwestie o charakterze duchowym i finansowym, są rozpoznawani przez swoich duszpasterzy i mają dość dobre pojęcie o ich stylu pracy, sposobie komunikacji oraz duszpasterskich przekonaniach.
Państwo–Kościół: potrzebny reset | Kontemplacja – zejść na poziom ciszy | Kiedy Nobel dla tłumacza?
Niezależnie od stopnia zaangażowania wszyscy oni pozostają jednak w regularnym kontakcie z parafią, co oznacza przynajmniej tyle, iż mogą być odbiorcami ewentualnych informacji i objaśnień. Mają też jakieś wyczucie, czego mogą się spodziewać po otwarciu drzwi dla kolędowego gościa.
Druga grupa to wielka rzesza parafialnych cichociemnych. To ci, którzy w „swojej” parafii nie pojawiają się nigdy lub z rzadka, nie zawsze choćby są świadomi, gdzie przynależą i gdzie znajduje się „ich” parafialna świątynia. Ta grupa również nie jest jednorodna – to zarówno ci, którzy w ogóle nie uczestniczą zbyt aktywnie w życiu Kościoła (lub nie uczestniczą w nim wcale), jak i ci, którzy podtrzymują regularny udział w praktykach religijnych, dzieje się to jednak w innej parafii, która jest rzeczywistym miejscem ich kościelnej przynależności. Są i tacy, którzy swoje życie katolickie realizują w kilku miejscach, z większym, mniejszym, lub żadnym poczuciem wspólnotowej przynależności do któregokolwiek z nich.
Motywy, dla których osoby z grupy drugiej decydują się na przyjęcie wizyty kolędowej, są rozmaite, na ogół jednak nie chodzi w nich o zadzierzgnięcie więzi z parafialnym duszpasterzem. Jest to też dla nich wydarzenie naznaczone potężną dawką nieprzewidywalności.
Już sam pomysł wtłoczenia tych dwóch odmiennych i niejednorodnych grup w ten sam format krótkiej wizyty duszpasterskiej (o sztywnych ramach) wydaje się pomysłem karkołomnym. A to dopiero początek kolędowych wyzwań.
Idźmy więc dalej: czemu kolędowa wizyta duszpasterska ma służyć? Można w niej wyodrębnić cztery różne cele, które w różnych miejscach miewają wprawdzie niejednakowy ciężar, zwykle jednak zakłada się realizację wszystkich czterech naraz, pod każdym z parafialnych adresów.
Pieniądze dla parafii i księży
Pierwszy cel: finansowy. Kolędowy obchód parafii jest – również, choć niejedynie – doroczną zbiórką większych sum pieniędzy przeznaczanych na poważniejsze parafialne inwestycje. Bardziej jest to oczywiste na terenach wiejskich – może dlatego, iż tam częściej kościół parafialny postrzegany jest jako wspólnie pielęgnowane dobro społeczności lokalnej. Naturalne jest zatem umieszczanie w ogłoszeniach parafialnych, jeszcze przed rozpoczęciem kolędy, informacji, na co planuje się przeznaczyć uzbierane z tej okazji pieniądze. Być może zresztą i w miastach jest to aspekt coraz mniej kontrowersyjny: przyzwyczailiśmy się już do wolontariuszy-domokrążców, zbierających datki na różne szlachetne cele, wiemy, iż jest to dobrowolne i nie czujemy się przez ich obecność ani napastowani, ani manipulowani.
Kolędowa zbiórka ma jednak w sobie trochę dziwactw. Jako iż odbywa się „przy okazji”, nie jest artykułowana wprost, szczególnie w czasie samej wizyty: duszpasterz liczy na domyślność przyjmującego, a oferowaną mu kopertę wsuwa do torby gwałtownie i nie patrząc. Choć chce uniknąć w ten sposób wrażenia wywierania presji, nierzadko wywołuje efekt podejrzliwości: czemu udaje, iż nie zbiera, skoro zbiera? na co zbiera, skoro nie mówi? dla kogo zbiera?
Można by go o to zapytać, ale wisząca w powietrzu atmosfera pośpiechu, niepewności i niezręczności nie ułatwia takiego posunięcia. Trzeba przy tym pamiętać, iż choćby tam, gdzie proboszcz otwarcie informuje parafian o przeznaczeniu kolędowej zbiórki, przebija się z tą informacją wyłącznie do pierwszej grupy swoich parafialnych „owieczek” – tych, którzy przyjdą go posłuchać. Cichociemni i tak pozostają w sferze własnych domysłów.
- Marek Kita
Zostać w Kościele / Zostać Kościołem
Jest jeszcze jeden aspekt, komplikujący nieco odpowiedź na pytanie, dla kogo zbiera zbierający. Diecezjalne dyrektywy stanowią, iż część uzbieranych pieniędzy to prywatne wynagrodzenie kolędującego księdza – nieraz to aż 20% uzyskanej kwoty. Nie wiem, skąd opór przed podaniem tego faktu do publicznej wiadomości – czy duchowni wstydzą się tych prywatnych korzyści? Czy obawiają się, iż informacja ta podważy wiarę w duszpasterskie motywy ich wizyty? Tyle iż brak przejrzystości finansowej też nie pomaga w budowaniu atmosfery zaufania, a omijanie tematu swoich przychodów jest już w dzisiejszych czasach zupełnie niepoważne.
Najgorsza strategia walki o zaufanie
Drugi cel: administracyjny. Obchód domów i mieszkań przynależących do terenu parafii służyć ma uzupełnieniu kart parafialnych, czyli informacji personalnych dotyczących zarejestrowanych (lub dopiero rejestrowanych) członków odnośnej parafii. W kartę parafialną wpisywane są: imię i nazwisko, wiek, fakt i data przyjęcia określonych sakramentów (chrztu, pierwszej komunii, bierzmowania, małżeństwa), stan cywilny, powiązania rodzinne pomiędzy poszczególnymi osobami.
Część z tych informacji można wprawdzie łatwo – przy obecnych systemach elektronicznej agregacji danych – pobrać z ksiąg parafialnych, nie dotyczy to jednak przypadków osób, które nie miały okazji się w nich znaleźć. Nie dotyczy również zdarzeń niepowiązanych bezpośrednio ze świadczeniem usług duszpasterskich. Funkcjonariusze parafialnego systemu notują zatem skrzętnie: kto się wprowadził, a kto wyprowadził, kto się urodził, a kto się rozwiódł.
Nie jestem tylko pewna, na ile są oni świadomi, iż może to być w tej chwili najbardziej drażliwy aspekt ich kolędowej wizyty. Bardzo jesteśmy dziś wyczuleni na kwestię ochrony naszych danych osobowych i naszego prawa do prywatności – a wśród parafialnych informacji sporo jest i takich, które uznać można za dane wrażliwe. Rzecz w tym, iż dane te naprawdę są potrzebne, aby system parafialny działał sprawnie i był w stanie dostosować swoje interwencje duszpasterskie zarówno do sytuacji indywidualnych, jak i ogólnego profilu społecznego parafii.
To jednak zrozumieją przede wszystkim ci, którzy na tyle mocno uczestniczą w życiu Kościoła, iż wiedzą, po co i w jaki sposób dane te są przetwarzane. Osoby, które nie są zaznajomione z trybami działania kościelnej machiny i nie mają bezwarunkowego zaufania do jej urzędników, będą mieć w tej sytuacji silne poczucie dyskomfortu, inwigilacji i przekraczania granic, spodziewając się ponadto, iż zadawane im przez duchownych pytania są wstępem do wygłoszenia przez nich moralnej pogadanki.
Można prawdopodobnie wyjaśnić i tę sprawę wcześniej, przy okazji zapowiedzi kolędowych wizyt. Znów jednak ominie się w ten sposób parafian, którzy nie pojawiają się w zasięgu kościelnych głośników. A to właśnie o nich przy aktualizacji kartoteki chodzi księżom najbardziej.
Nie pomaga przy tym, jeżeli w przyniesioną kartę duchowni zerkają jakby ukradkiem, a zapiski na niej robią skrótowe i mało czytelne. Powód prawdopodobnie jest taki, jak w przypadku koperty – nie chcieliby sugerować, iż troska o kartotekę stanowi główny powód ich przybycia. Krycie się jednak z tym, co się wie i co pisze, stanowi w tym przypadku najgorszą możliwą strategię walki o zaufanie.
Po co ta kartoteka?
Trzeba tu przypomnieć, iż duchowni (i inni pracownicy parafii) zobowiązani są do respektowania zasad wynikających z przepisów prawnych dotyczących danych osobowych i otrzymali w tym względzie szczegółowe dyrektywy. Wśród wytycznych znajduje się choćby zalecenie, aby wszelkie „notatki duszpasterskie”, stanowiące niezbędne, w odczuciu duszpasterzy, uzupełnienie obrazu rodziny, były nie tylko notowane, ale i przechowywane w innym miejscu niż oficjalna karta parafialna. Nie jest to żadna RODO-paranoja: każdy, kto te zapiski duszpasterskie kiedykolwiek widział, przyzna, iż – z uwagi na ich bardzo osobistą i drażliwą nieraz zawartość – są po temu istotne powody.
Trzeba szukać takiej formy odwiedzin kolędowych, w której parafianie będą w stanie odsłonić przed proboszczem swoje niepokoje i smutki, a on – autentycznie w nich uczestniczyć
Natalia Wizimirska
Oczywistą sprawą jest także prawo do kontroli własnych danych: mamy prawo wiedzieć, jakie dokładnie informacje personalne znajdą się (lub już znajdują się) w rzeczonej karcie, mamy również prawo wiedzieć, przez kogo i do czego mogą być wykorzystane. Więcej, mamy prawo wglądu, możemy więc zażyczyć sobie, aby karta została nam pokazana, w celu sprawdzenia, czy informacje w niej zawarte są poprawne i dokonania stosownych uściśleń. Mamy też prawo odmówienia podania jakiejś informacji, lub zażądania, by została ona z karty usunięta. Mamy prawo do tego, aby karta na nasze nazwisko w ogóle nie została założona i powiązana z naszym adresem zamieszkania.
Wszystko to gwarantują nam państwowe przepisy: stawiają one jednak duszpasterzy w trudnej sytuacji. Jak bowiem traktować kogoś, kto odmówił parafialnej rejestracji? Czy przez cały czas uważany jest za katolickiego wiernego? W jaki sposób powinien być potraktowany, kiedy zechce mimo to skorzystać z parafialnych usług?
Wygodniej byłoby mieć wówczas jakieś informacje – kusi zatem, aby zachować ich na karcie jak najwięcej. A co z tymi, którzy księży nie wpuszczają w ogóle za próg? Pojawiające się tu i ówdzie groźby, iż zbanowanie kapłana skutkować będzie zbanowaniem petenta w kancelarii parafialnej, są chyba wyrazem bezradności wobec tego klinczu. Z pewnością jednak nie wzmacniają wizerunku kolędy jako dobrowolnego i braterskiego spotkania.
Porozmawiać z księdzem
Trzeci cel może mieć aspekt zarówno duchowy, więziotwórczy, jak i eklezjalny: to rozmowa duszpasterza z odwiedzanymi parafianami. o ile jest jakiś wymiar kolędy rzeczywiście wyczekiwany, to jest nim właśnie możliwość takiej zindywidualizowanej rozmowy.
Jedni chcą opowiedzieć o swych życiowych ciężarach, inni podyskutować na temat nauki moralnej Kościoła, jeszcze inni wyrazić, co czują, słysząc o kościelnych skandalach. Spora część tych, którzy identyfikują się z parafią, chętnie pogadałaby o sposobie, w jaki prowadzone jest tam duszpasterstwo i o własnych w tym zakresie tęsknotach.
Choć potrzeba tych rozmów wysuwana jest często jako koronny argument za utrzymaniem praktyki kolędy, dla mnie jest ona głównie przejawem dramatycznego braku, który wskazuje na stałą, powszechną, poważną słabość całorocznego parafialnego duszpasterstwa. Skoro to właśnie rozmowa duszpasterska stanowi najgłębszą i najpowszechniejszą potrzebę duchową parafian, to dlaczego oferujemy im ją raz do roku, w wymiarze kilkunastu minut, w losowo przypadającej porze i okolicznościach?
W bardzo wielu przypadkach próba głębokiego kontaktu z przemierzającym nasze osiedle duszpasterzem skazana jest na sromotną klęskę. Rozmowy, po których wiele się spodziewamy, okazują się pospieszne i krótkie, przede wszystkim zaś powierzchowne i puste – lub tak niemiłosiernie sztuczne, iż wywołują w nas psychologiczny odruch kompletnej blokady.
- Martin Scorsese
- Antonio Spadaro SJ
Dialogi o wierze
Często zresztą nie jest to wina duchownego. W sytuacji, gdy przychodzi człowiek nam nieznany, o którego kompetencjach społecznych i poziomie empatii nic przecież nie wiemy, nie umiemy zgadnąć, jaką da się z nim nawiązać nić porozumienia. Samo to już wystarczy, aby uniemożliwić nam wejście w tryb otwartości w krótkim czasie, jaki jest oferowany.
Bywa też, iż niemożność leży po stronie duszpasterza – kilkadziesiąt domów odwiedzanych w ciągu jednego popołudnia oznacza przecież wielość sytuacji niepewnych, trudnych reakcji i interakcji: nieraz wrogich, niechętnych, obojętnych, napastliwych, czy podejrzliwych. Ciągłe ustawianie emocjonalnego wskaźnika na pozycji „zero”, z nieustającą gotowością podjęcia głębszego kontaktu, jest psychologicznie niemożliwe dla większości z nich – nie są przecież wyszkolonymi psychoterapeutami, a choćby tamci pracują w bardziej komfortowych warunkach. Wielu poddaje się już na starcie – wizyta jak wizyta, ważne by było miło, nie chciejmy zbyt wiele.
Przestrzeń dla rozeznawania
Nie kwestionuję tego, iż dobra rozmowa pomimo wszystko czasem się udaje, głęboko zapisując się wówczas w pamięci duszpasterza – pewnie dlatego trudno mu zobaczyć, iż są to jednak przypadki dość rzadkie, może jeden na dwadzieścia, a może jeden na sto kolędowych wizyt. Trzeba też przyznać, iż z biegiem czasu bardzo zmienił się styl owych rozmów – zwłaszcza z tymi, którzy z moralnym nauczaniem Kościoła mniej mają po drodze.
Jeszcze kilkanaście lat temu swoistą dumą duszpasterza było namierzenie w odwiedzanych lokalach par żyjących „na kocią łapę” i popchnięcie ich w kierunku działań zmierzających do zawarcia sakramentu małżeństwa. Dziś spotykam raczej księży z przejęciem opowiadających o napotkanych podczas kolędy małżeństwach cywilnych, które udało im się skierować w procedurę uznania ich poprzedniego związku za sakramentalnie nieważny. Wyznam, iż gdy ich słucham, pojawia się w mojej głowie myśl nieco ponura: czy aby nie są to dokładnie te same, co wówczas, adresy.
Nie chcę tu drwić z duszpasterskiego zaangażowania. Mam jednak poczucie, iż pierwsze spotkanie z ludźmi stojącymi wobec skomplikowanej bolesnej przeszłości – podobnie jak z ludźmi stojącymi wobec wiążących decyzji na przyszłość – nie jest dobrą przestrzenią na wyrokowanie o czymkolwiek, sugerowanie rozwiązań, popychanie w określonym kierunku. O ile jesteśmy coraz bardziej świadomi potencjalnych kosztów wtłaczania ludzi w ramy sakramentu małżeństwa, o tyle wciąż nie doceniamy potencjalnych komplikacji dla sumienia, integralności i duchowego rozwoju osób, którym na gwałtownie podsuwamy rozwiązanie w postaci zanegowania ważności przyjętego przez nich niegdyś sakramentu.
Nie twierdzę, iż nie ma osób, dla których wejście na drogę stwierdzenia nieważności zawartego małżeństwa jest rozwiązaniem adekwatnym. Uważam jednak, iż wiedzieć to można dopiero w wyniku długiego, cierpliwego procesu wspólnego rozeznawania – a nie przy okazji wpadnięcia do nieznajomych z kolędowym błogosławieństwem.
- Ks. Grzegorz Strzelczyk
Po co Kościół
Książka z autografem
Przestrzeń dla rozmów duchowych, towarzyszenia i rozeznawania jest więc w parafiach konieczna i będzie z czasem zupełnie kluczowa, nie tylko w przypadkach „moralnie nieregularnych”. Tym bardziej jednak nietrafiona wydaje się próba tworzenia tej przestrzeni metodą krótkich, rzadkich i masowych wizyt – choćby gdyby rzeczywiście był to ich wyłączny cel.
Zmiana kolędowego obyczaju?
Czwarty cel: modlitwa i błogosławieństwo domu – wydaje się z nich wszystkich najmniej obciążony. Pomijając, rzecz jasna, przesądny nieraz stosunek do tego obrzędu.
Zasadniczo jednak nie mamy z tą praktyką wielu złych skojarzeń – nikt już nie fuka na nas za braki w świecach i kropidłach, przyjmujemy więc błogosławieństwo jako znak życzliwości. Pod warunkiem, iż nie jest to dla nas kolejna usługa, za którą się płaci. Dla wielu bowiem osób koperta dla księdza jest po prostu opłatą za święcenie domu. Kolejny dziwny efekt kolędowej zbitki…
Mamy więc wizytę służącą głębi duchowych rozmów i euforii wspólnej modlitwy – jednocześnie jednak poświęconą zbieraniu pieniędzy i spisywaniu osobistych danych. Będę się upierać, iż połączenie to jest wysoce niestrawne – generuje silne i sprzeczne reakcje emocjonalne i znacznie osłabia wiarygodność przychodzącego gościa.
Najlepiej radzą sobie tutaj wierni, którzy więź z duszpasterzem zdołali zbudować już wcześniej – ze zrozumieniem kiwają głowami nad kolędową gimnastyką. Oni jednak akurat spokojnie poradziliby sobie i bez niej – mają mnóstwo innych okazji, by załatwić sprawy formalne, a duszpasterza i tak pewnie zaproszą latem na kawę.
- Zbigniew Nosowski
Szare, a piękne
Książka z autografem
Lepiej zatem byłoby te cele rozdzielić. Oczywiście wymaga to czasu i cierpliwości, żmudnego uczenia parafian zmiany obyczaju.
Tyle czasu, ile trzeba
Doroczną zbiórkę można by zastąpić wpłatami na konto, terminalem płatniczym lub specjalną puszką. Tylko jak wyrównać wówczas duszpasterzom stratę „wychodzonych” 20%? To akurat część większej dyskusji, dotyczącej zreformowania wynagrodzeń księży w taki sposób, żeby nie musieli faworyzować tych form duszpasterskich, które dostarczają im środków na życie.
Okresowo należałoby przypominać wiernym o aktualizacji kart, prosząc ich o odwiedzenie w tym celu parafialnego biura. Osobom nowym można przekazać pisemną notkę informującą o lokalizacji kościoła i – w przypadku chęci dołączenia do parafialnej wspólnoty – potrzebie rejestracji w parafialnym spisie. Nie będzie to inwazyjne, jeżeli zostanie utrzymane w życzliwym tonie i wyraźnym szacunku do prawa wyboru.
To prawda, łatwiej załatwić wszystko naraz przy jednej okazji. Jest to wtedy jednak dużo mniej owocne. Nie bardzo też mamy ochotę, by ktoś, kto rzadko znajduje czas, by nas odwiedzić, jeszcze przy tej okazji coś sobie załatwiał. Chcemy, po prostu, aby z nami pobył.
Zanika już dziś zwyczaj kurtuazyjnych wizyt, z rozmowami nieniosącymi w sobie żadnych treści. Zapraszamy do siebie tych, z którymi chcemy coś ważnego dzielić, o czymś porozmawiać, a jeżeli tylko „pobyć” i wspólnie się pośmiać, to w atmosferze, w której nie musimy niczego udawać. Rezerwujemy zatem tę prywatną przestrzeń dla tych, których dobrze znamy, lub tych, których chcemy poznać i wiemy, że, podobnie jak my, będą skłonni poświęcić na to czas. Tyle ile go trzeba, a nie piętnaście minut.
Co zatem z samą wizytą? Wszak Kodeks prawa kanonicznego umieszcza ją pośród obowiązków proboszcza. Nie wyznacza jej jednak ani ramy, ani częstotliwości, a już na pewno nie warunkuje statusu parafian przyjęciem duszpasterza w swe domowe progi. Wyraźnie wskazuje mu natomiast cel tych wizyt – poznać wiernych powierzonych jego opiece oraz uczestniczyć w ich troskach, szczególnie w niepokojach i smutku.
Jeśli obecna formuła w większości przypadków mija się z tym celem, to nie można jej uznać za realizację wymagań Kodeksu. Trzeba zatem szukać takiej formy odwiedzin, w której podopieczni proboszcza będą w stanie odsłonić przed nim swoje niepokoje i smutki, a on – autentycznie w nich uczestniczyć.
Jest to możliwe, gdy wizyty są długie, emocjonalnie angażujące, rozłożone w czasie (bez kumulowania kilku na przestrzeni dnia) i ogolone ze wszystkich pobocznych motywów. Ten niespieszny, głęboki, wspólnie przeżyty czas w naturalny sposób mogą jednak zwieńczyć modlitwa i błogosławieństwo, będące wówczas wyrazem czułej troski, nie zaś pielęgnowaniem dorocznej tradycji.
Ile takich wizyt może proboszcz zmieścić w wypełnionym zadaniami kalendarzu – nie wiem. Niech już tylko nie mówi, iż ich nie uciągnie, bo trzy miesiące spędza w kolędowym biegu.
[1] Z sondażu SW Research na zlecenie „Wprost” wynika, iż 48,9 proc. ankietowanych zamierza przyjąć księdza po kolędzie, 37,7 proc. nie zamierza tego zrobić, natomiast 13,4 proc. jeszcze nie podjęło decyzji.
[2] Kto nie wierzy, niech sprawdzi: kanon 1108 §1 Kodeksu prawa kanonicznego (stan prawny na dzień 8 sierpnia 2023 r.)