Jeśli ktokolwiek zdołał wyczerpać wszelkie możliwe przebiegi harmoniczne, to właśnie on. Jedyną słuszną dla niego drogą był odlot w kosmos, i on odleciał.
Fragment książki „John Coltrane: opowieść o brzmieniu”, tłum. Filip Łobodziński, Wydawnictwo Kosmos Kosmos, Warszawa 2025
Zaczynała kształtować się zgoda co do Coltrane’a – iż od 1957 roku, kiedy skończył terminowanie, wydobył z instrumentu niemal wszystko, co się dało. „Po tym, jak przepracował harmonię zachodnią opartą na kadencji ii–V–I, mógł adekwatnie w ogóle przestać – twierdzi Charles Tolliver. – jeżeli ktokolwiek zdołał wyczerpać wszelkie możliwe przebiegi harmoniczne, to właśnie on. Jedyną słuszną dla niego drogą był odlot w kosmos, i on odleciał. Mimo to przez cały czas potrafił zagrać balladę przepięknie i idealnie, z doskonałym brzmieniem, na wskroś romantycznie. Bardzo niewielu artystów w dziejach było do tego zdolnych”. Tu Tolliver milknie na chwilę. „Był Bogiem”.
Poznaliśmy już powód, dla którego Miles Davis i Coltrane z takim uporem przerzucili się na grę modalną – to swoboda ekspresji. A pradawny, etniczny aspekt grania modalnego, jak mogliśmy się przekonać, miał ogromny wpływ na publiczność. Ale w tym sposobie grania było coś jeszcze – szczególnie w grze bazującej na molowych pentatonikach. Wielu muzyków umiało tak zagrać i brzmieć dobrze.
„Skala pentatoniczna pod względem harmonicznym jest dwuznaczna – tłumaczy trębacz i wykładowca John McNeil. – Nie zawiera wskazówek harmonicznych, na których bazujemy w muzyce Zachodu. [Coltrane na początku] chciał dodawać harmonie, coraz więcej, coraz więcej i więcej – choćby dodawał akordy pomiędzy akordami. Aż w końcu powiedział: «A gdybyśmy mieli harmonię statyczną, a na nią tylko nakładałbym kolejne akordy?». Kiedy zaczął posługiwać się skalami pentatonicznymi, dużo łatwiej było mu dokładać różne elementy, inaczej niż w bebopie”.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Adepci pokroju Tollivera, który w 1963 roku skończył dwadzieścia jeden lat, gwałtownie to podchwycili. Pierwszą płytą, która zwróciła uwagę Tollivera, było „Coltrane Live at Birdland”nagrane w 1963 roku i wydane na początku następnego. „Nie miałem pojęcia, czego słucham – wspomina Tolliver. – Ale byłem to w stanie zaśpiewać. Trębaczowi bardzo trudno było zagrać ten materiał. Nie potrafiłem wyłapać harmonii. Ale wiedziałem, iż to wielka muzyka, chociaż nie miałem pojęcia dlaczego”.
Inni podobnie. Młodym odbiorcom nazwisko Coltrane’a obijało się o uszy od pięciu lat – wystarczająco, by weń uwierzyć, by traktować go jako autorytet. „Coltrane Live at Birdland”to również pierwszy album Coltrane’a, który usłyszał saksofonista Michael Brecker. Później, gdy w latach siedemdziesiątych najmował się u wykonawców popowych i jazzrockowych, miał już wypracowaną bardzo przekonującą, wyrazistą wersję Coltrane’owskiego tonu i frazowania.
Dave Liebman, inny saksofonista, który sporo czasu poświęcił na przestudiowanie muzyki Coltrane’a, nie miał o nim w ogóle pojęcia, dopóki nie poszedł na występ w Birdland w lutym 1962 roku. Zespół zagrał tam „My Favorite Things”– i to wystarczyło.
Saksofonista Roscoe Mitchell, współzałożyciel Art Ensemble of Chicago, złapał bakcyla Coltrane’owskiego na początku 1963 roku dzięki płycie „Coltrane”. Pojąwszy drogę, jaką Coltrane przeszedł, gdy odszedł od progresji akordów do muzyki modalnej i statycznej harmonii, zrozumiał też, jakie cele przyświecały Ornette’owi Colemanowi i Ericowi Dolphy’emu. (Duże znaczenie ma kilka lat późniejszy, debiutancki album Mitchella „Sounds”, ponieważ stanowi on czytelną alternatywę wobec brzmienia zespołu Coltrane’a – jest to bowiem muzyka spokojna, przejrzysta i leniwa).
Bynajmniej nie sami nowicjusze znaleźli się wśród wielbicieli. Art Pepper, błyskotliwy i bardzo oryginalny alcista postbopowy z Los Angeles, pod koniec lat pięćdziesiątych wpadł w szpony heroiny. Kilka odsiadek wyłączyło go na jakiś czas z rynku koncertowego, za to otworzyło mu uszy na młodszych instrumentalistów. W 1964 roku na całe cztery lata stał się, jak sam twierdził, absolutnym wyznawcą Coltrane’a. „Brzmiałem coraz bardziej jak Coltrane – pisał. – Nie kopiowałem jego zagrywek w sposób świadomy, tylko na słuch, przez emocje i intuicję muzyczną… Kiedy w sześćdziesiątym szóstym ostatni raz wyszedłem z pudła, nie miałem swoich rur. Mogłem sobie pozwolić tylko na jedną, więc zdecydowałem się na tenor, bo uznałem, iż na życie zarobię tylko, gdy będę grał rocka. A tak naprawdę chciałem grać jak Coltrane”.
[…] W czasie cyklu koncertów w Half Note zespół Coltrane’a był u szczytu powodzenia, a on sam urósł do rangi pasterza. Zapraszał na scenę młodszych muzyków – chociażby Pharoah Sandersa, Archiego Sheppa czy Rashieda Alego. Niektórzy wprost nie mogli uwierzyć, iż sam Coltrane mógł się nimi zainteresować. Ale już to wystarczało, a jego muzyka patronowała ich muzyce.
Była jednak i druga strona medalu. „U szczytu swojej potęgi wpuszczał na scenę nijakie indywidua – oceniał Charles Tolliver. – Gości z awangardy, którzy usiłowali go naśladować”.
„Zasiadając na widowni w Half Note, oczekiwałem występu jego i jego zespołu, konkretnych czterech facetów. I nagle w którymś momencie, gdy Coltrane wszedł w fazę grania kompletnie free, cały tłum innych gości chciał wziąć w tym udział, a pchali się, bo wiedzieli, iż im na to pozwoli.
Z początku uznałem to za wtargnięcie. Dopiero później mnie oświeciło, iż ten wielki artysta wpuszczał dzieci – raczkujące niemowlęta – na scenę obok siebie i nie widział w tym żadnego problemu. Sporo ludzi nie rozumiało dlaczego.
Z czasem to mi pomogło wypracować postawę bardziej włączającą. Prawdą jest, iż zespoły ze ściśle opracowanym repertuarem nie pozwalają sobie na takie numery. A jego akceptacja była świadectwem wielkości. Oświeciło mnie, do jakiego stopnia chciał włączać innych w tę sferę. Odetkał mi uszy na to, iż nie trzeba wiecznie grać ii–V–I. I właśnie to jego otwarcie było równie ważne, co doskonałość wykonania”.

[…] Późnego Coltrane’a można rozmaicie kategoryzować – zresztą „późny Coltrane” już jest kategorią samą w sobie – co wygenerowało powszechny zamęt i czterdziestoletni rozłam. Zdaniem wielu muzyków z pokolenia Coltrane’a free jazz był naroślą, która wypączkowała na głównym pniu i doznała gorączkowego, zbyt raptownego rozwoju wskutek zachęty ze strony ludzi mogących zaoferować pieniądze i awans komercyjny. Jimmy Heath absolutnie nie należy do fanów „Ascension”. Duże, luźno zorganizowane zespoły Coltrane’a, jak ten z „Ascension”czy z późniejszych płyt, żartobliwie nazywa „orkiestrami walki z biedą” – w jego optyce były to dobroczynne gesty na rzecz muzyków, którzy inaczej ledwie wiązaliby koniec z końcem, choć grana tu przez nich wymyślna muzyka i tak zaczynała odstręczać od siebie część publiczności.
[…] „Dziś ważne jest uleczenie naszych zmysłów – pisała Susan Sontag w eseju „Przeciw interpretacji”z 1964 roku. – Musimy się nauczyć więcej widzieć, słyszeć i odczuwać. Nasze zadanie wcale nie polega na tym, by odnaleźć w dziele sztuki jak najwięcej treści, ani na tym, by wycisnąć z niego więcej treści, niż ono w sobie ma. Musimy odsunąć treść na bok, aby w ogóle być w stanie zobaczyć dzieło”.
Jazz ani szerzej czarna muzyka nie stanowiły przedmiotu zainteresowań Sontag. Jej argumentacja odnosi się do sztuk wizualnych – Sontag namawiała odbiorców do podjęcia próby intuicyjnego rozumienia dzieł, do zamknięcia ust i wewnętrznej przemiany. Takie podejście przypominało jej seks. „Nie potrzebujemy hermeneutyki, ale erotyki sztuki” – brzmi końcowe zdanie jej eseju. Metodysta Coltrane na podstawie własnych doświadczeń mógłby tu szermować na rzecz ewangelii sztuki.
[…] „Sztuka”. Słowo, którego sam Coltrane używał bardzo rzadko. Tworzył się tu brzydki krąg wzajemnej irytacji, oparty na ograniczonej wiedzy u białego słuchacza i na ograniczonej wiedzy czarnych o wiedzy białych oraz na ograniczonej wiedzy białych o wiedzy czarnych. Był to konflikt między empiryzmem arystotelesowskim a bardziej mistyczną (i afrykańską) filozofią, która nie sankcjonuje wyłącznie tego, co da się naukowo udowodnić. Między rzekomo wyższą moralnie wariacją a pozornie degradującym wpływem repetycji. Między wiarą w to, iż psychiczne wyzwolenie możemy zawdzięczać większym możliwościom tonalnym i rytmicznym, a sugestią, iż takie tendencje doprowadzą do rozcieńczenia jazzu. Między przekonaniem, iż biali wyciągają brzydkie, ograniczające wnioski na temat osiągnięć czarnych artystów, a poglądem, iż długie, energiczne pasaże modalne zespołu Coltrane’a czy też słynne, trwające dwadzieścia siedem chorusów solo Paula Gonsalvesa w „Diminuendo and Crescendo in Blue”Ellingtona podczas festiwalu w Newport w 1956 roku – czy, niech tam, także sto punktów strzelonych przez Wilta Chamberlaina w ciągu jednego meczu koszykówki w 1962 roku – to wszystko przykłady instynktownej żarłoczności.
[…] Jak każdy wielki artysta, Coltrane miał sporo często sprzecznych ze sobą obliczy. Był Listonem oraz Alim. Część autorów podkreśla, iż był też dość prowincjonalny. Zdarzało mu się robić wrażenie prostaka – miał problemy z zębami, widoczną nadwagę w talii, a na zdjęciach często widać jego niedopasowane spodnie z za krótkimi nogawkami. Zaś z drugiej strony miał przyjemny dom w Dix Hills na Long Island, z garażem na dwa auta i misternie kutą bramą u wylotu długiej alejki – i jeździł białym jaguarem XKE.
Dla nowego świata jazzowego, dla młodych, którzy szukali sposobu wyrażania sprzeciwu lub pragnienia wyjścia poza świat fizyczny, Coltrane stał się motywującą siłą witalną. A przecież i starsi wielcy muzycy, którzy zaistnieli wcześniej, też go podziwiali, wręcz kochali, zresztą z wzajemnością. (Na początku lat sześćdziesiątych Roy DeCarava zrobił zdjęcie, na którym Ben Webster, człowiek niedużego wzrostu, przytula Coltrane’a do piersi jak syna, niemal dusząc go w afekcie).