"Hewel"

2 lat temu

Ta książka nie bierze jeńców. Ojciec Pałys dzieli się po prostu swoją duchowością i czytelnik może ją przyjąć lub nie, ale to nie zmieni podejścia autora. On nie wkupuje się w łaski, nie kokietuje a już, broń Boże, nie uwodzi. Myślę, iż właśnie ta jego wolność tak pociąga, przynajmniej mnie, bo i ja podczas lektury czułam się wolna – mogłam zostać lub odejść, rzucić książką z rozmachem w kąt w odruchu niezgody lub przeczytać jej ponad czterysta stron, mierząc się z opisanym na nich podejściem do Boga i świata.

„To, co zostało napisane w ciszy i samotności, zostanie adekwatnie zrozumiane tylko w takim otoczeniu”, adnotacja na początku książki.

Część doświadczeń jest mi znajoma i bliska, jak choćby to, które określam słowami św. Piotra: „Panie, do kogóż pójdziemy? Ty masz słowa życia wiecznego”. To te wszystkie chwile, kiedy nastaje ciemność, cisza i przypełza ten mglisty potwór – nuda, kiedy jednak szukam ucieczki w czymkolwiek poza Bogiem, czy raczej czekaniu na Niego, wszędzie się otwiera przepaść.

Trochę przypomina to wędrówkę po Czerwonych Wierchach – kiedy się już wejdzie na ich grań, droga jest męcząca, ale bez szczególnej adrenaliny, za to z cudownymi widokami. Biada jednak temu, kogo by dopadła tam tatrzańska mgła, gęsta jak śmietana i skutecznie odbierająca poczucie kierunku – z tej grani wystarczy odbić zaledwie nieco w bok i już zaczynają się spadziste turnie, a kto się tam zabłąka, spadnie albo utknie w takim miejscu, z którego sam nie wróci. Na szczęście na szlaku są słupki graniczne – trzeba znaleźć taki i trzymać się go za wszelką cenę. On też pomoże ratownikom, jeżeli uda się ich wezwać, nas zlokalizować (w razie gdyby GPS zawiódł). Zostaje przylgnięcie do punktu orientacyjnego i cierpliwość, dużo cierpliwości.

To, iż czytałam książkę na wyjeździe, z całą mocą pozwalało mi też odczuć prawdę, iż „ziemia nie pachnie jak dom”. Myśl ta często powraca w rozważaniach autora, jednak nie jest on ponurakiem czy biczownikiem smagającym się klawiaturą. Wiele tu mowy o radości, zwłaszcza z bliskości innych ludzi i odpoczynku w ciszy.

Doceniam zdecydowanie to, iż nie jest to kolejny poradnik psychologiczny lub podręcznik kołczingu. To kawał dobrej, starej, chrześcijańskiej ascetyki, a dokładniej jej transkrypcja na współczesne. Poradniki są potrzebne, bo żeby pójść w pełni za Panem, trzeba poznać siebie, poleczyć w sobie to, co poleczyć trzeba i jest się w stanie. Przychodzi jednak taki moment, czasem już w czasie leczenia, kiedy stajemy wobec ściany i odkrywamy, iż psychologia to za mało, iż metody terapeutyczne przestają być skuteczne albo leczą tylko objawowo, a trzeba „kopnąć” głębiej. I na ten moment to świetna rzecz. Prosta, widać, jak mocno zakorzeniona w doświadczeniu starych mistrzów, i to z całej historii Kościoła. Z tego powodu też wielu się może od niej odbić, chociaż jak widzę skalę sprzedaży, to raczej książka trafiła w dobrym momencie na rynek i jest na nią popyt.

W kilku miejscach odezwał się mój wewnętrzny inkwizytor. Zdecydowanie nie zgadzam się np. ze stwierdzeniem, iż nasza wola ma się stopić i zniknąć w Bożej. Nie bez powodu NT używa do mówienia o wieczności czy relacji między Chrystusem a Kościołem/wiernym jako związku oblubieńczym – jeżeli wola jednego z małżonków „stapia” się z wolą drugiego, mamy do czynienia z relacją toksyczną. Chodzi o to, by te wole dążyły w kierunku wspólnego dobra, a więc były ze sobą doskonale uzgodnione. Zresztą nie bez powodu Kościół uznał monoteletyzm za herezję. jeżeli mamy pozostać odrębnymi osobami, musimy zachować wolną wolę. Na wieczność.

Książka sprawia też miejscami wrażenie, jakby nie wprowadzono ostatecznej korekty albo redagowano bardzo pośpiesznie. Ma ona dużą objętość, sama wiem, jak ciężko redaguje się takie „cegły” i jak łatwo w nich coś przeoczyć. Zresztą w każdej publikacji, bez względu na staranność opracowania, zawsze znajdzie się jakiś lapsus – jesteśmy tylko ludźmi. Tutaj jednak jest ich dużo a miejscami brak przecinków czy niezgrabności stylistyczne sprawiają, iż znaczenie tekstu staje się nie do końca jasne, a choćby zabawne, jak w cytacie z Hbr: „Wytrwał jakby widział niewidzialnego”. Brak koniecznego przecinka po pierwszym słowie zamienia je z czasownika w nazwę osobową, a dokładnie nazwisko jednego ze współbraci autora…

Nie przeszkodziło mi to jednak w odnalezieniu w Hewel wielu zdań, które wezmę za swoje i będę się nimi karmić. Odnajduję się w trzeźwości spojrzenia autora na rzeczywistość, docenieniu ciszy i potrzeby zatrzymywania się oraz nacisk na trwanie w teraz. To ostatnie trudne, bardzo. Książkę polecam i jednocześnie przestrzegam – łatwo nie będzie, ale wszystko w wolności.

PS
Cudowna okładka autorstwa Krzysztofa Lorczyka OP – chyba muszę się pogodzić z tym, iż zostałam psychofanką jego projektów wydawniczych… #Lorolove

Idź do oryginalnego materiału