Przez całe życie kręci jeden film: o niedopasowaniu do świata, o jego okrucieństwie. I o momentach, gdy nieprawdopodobne miesza się z rzeczywistym.
Wszystko zaczęło się od babci, gorliwej katoliczki, która opowiadała mu historie przed snem. Zasypiając, słuchał o władcach i mnichach, których ciała po śmierci nie ulegały rozkładowi lub cudownie się zrastały, albo o tym, które meksykańskie bądź hiszpańskie miasto cieszy się relikwiami danego świętego. Malec był przerażony.
To przerażenie będzie mu towarzyszyło już zawsze. Popchnie go w stronę kina, wyniesie na szczyt.
Pasterz umarłych
Większość jego filmów zaczyna się tak samo: od końca, monologiem z offu. Wszystkie też – niezależnie od rozmachu i gatunku – stanowią tę samą opowieść: o niedopasowaniu do świata, o jego okrucieństwie, i o momentach, gdy nieprawdopodobne miesza się z rzeczywistym.
Kiedy jedna z bohaterek „Labiryntu fauna” stwierdza, iż „życie to nie bajka, zaś czary nie istnieją”, wiemy, iż w wizjach Guillermo del Toro tylko pierwszy człon tego zdania jest prawdziwy. Faktycznie, życie to nie bajka, chyba iż skrajnie okrutna, turpistyczna, rodem z braci Grimm. A jednym z elementów tego okrucieństwa okazuje się fakt, iż ludzki los nie ma końca.
WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Przekonuje się o tym antykwariusz z debiutanckiego „Cronosa” – nazywający się… Jesus Gris – który przez przypadek uzyskuje długowieczność. Dar gwałtownie zamienia się w przekleństwo. Po wypadku ciało Jesusa ulega rozkładowi, ale on sam nie może umrzeć. Bycie żywym dosłownie go rani.
Choć del Toro uważa za swój prawdziwy debiut „Kręgosłup diabła”, właśnie w „Cronosie” zaczyna penetrować ulubione tematy. Tu po raz pierwszy stawia tezę, która stanie się jego znakiem firmowym: to, co przerażające, wcześniej było ludzkie. „Duch jest złą chwilą, która powraca” – słyszymy w „Kręgosłupie”, widzimy też choćby w wiktoriańsko-gotyckim „Crimson Peak”. Duchy czy nadnaturalne stworzenia noszą w sobie ból, zgryzotę, niespełnienie.
Del Toro je rozumie, identyfikuje się z nimi. Staje się niejako, wzorem Różewicza, pasterzem umarłych. Tych, dla których wieczność to męka. Ostatecznie przecież życie bez kresu jest byciem pozbawionym sensu, bezlitosnym dryfowaniem bez celu i wytchnienia, igraszką w rękach stwórcy-partacza.
Gnostyk wraca do domu
To nie duchów boi się reżyser „Kształtu wody”. W jego filmach znacznie mroczniejsza jest rzeczywistość. W „Kręgosłupie diabła” na pierwszy rzut oka przerażać może tajemniczy topielec, zaś w „Labiryncie” tytułowy faun albo stwór mający oczy w dłoniach, ale groźniejsi i okrutniejsi okazują się prawdziwi ludzie, jak sadystyczny ojczym czy chciwy partyzant.
Często to rzeczywistość bardzo konkretnie osadzona w czasie historycznym. Nieprzypadkowo dwa razy wracamy do hiszpańskiej wojny domowej, a historia Pinokia zamienia się w krytykę faszyzmu. Del Toro urodził się i wychował w Meksyku, ale jego krewni pochodzili z Hiszpanii, ich opowieściami przesiąkał w dzieciństwie. Po latach, już jako filmowiec, uznał, iż tamten okres interesuje go najbardziej, iż warto o nim robić filmy w konwencji, która wymiesza w sobie gatunki. Która wstrząśnie widzem z nieoczekiwanej strony.
Najbardziej przerażająca scena w filmografii del Toro? Ostatni akt „Kręgosłupa diabła”: młoda dziewczyna biegnie do miasta, by sprowadzić pomoc dla rannych mieszkańców sierocińca. Naprzeciw niej zatrzymuje się samochód z jej dawnym adoratorem w środku. Dziewczyna nie chce z nim iść, więc chłopak dźga ją nożem. Jest młoda, piękna, i gaśnie w ułamku sekundy. Jej misja ratunkowa się nie powiedzie, zamiast niej nadchodzi śmierć – zupełnie bezsensowna i niepotrzebna.
„Labirynt fauna” to jeden z filmów mojego życia. To również, być może, najbardziej gnostycka opowieść w kulturze ostatnich dekad. Wybitna, fascynująca i niepokojąca jednocześnie
Damian Jankowski
Przypomina mi się fragment „Baśni o wężowym sercu” Radka Raka. Jeden z bohaterów, zapytany przez Boga o to, co widzi, gdy obserwuje rzeczywistość, odpowiada: „Wszystko jest tylko na chwilę. Tylko na chwilę i boli. I nie ma w tym żadnego porządku”. Pod tym stwierdzeniem mógłby się spokojnie podpisać del Toro. jeżeli jego protagoniści uznają, iż świat stoi przed nimi otworem, wszystko kończy się katastrofą, jak w „Zaułku koszmarów”, gdzie buta głównego bohatera sprowadza na niego obłęd. Jak we „Frankensteinie”, gdzie Victor Frankenstein poszukując życia, tworzy stworzenie, które skazuje na katusze.
Najbardziej dosadną ilustrację cytatu z książki Raka stanowi wspominany już „Labirynt fauna”. To jeden z filmów mojego życia. To również, być może, najbardziej gnostycka opowieść w kulturze ostatnich dekad. Wybitna, fascynująca i niepokojąca jednocześnie.
Zrażony do brutalnej rzeczywistości (pod koniec lat 90. jego ojciec zostaje porwany i uwolniony dopiero po kilku tygodniach), do katolicyzmu (zarzuca mu, słusznie, romans z Franco) i do własnych możliwości reżyser kieruje się w stronę mitu: opowiada o córce króla, która musi wrócić do swojej krainy, wcześniej wypełniając trzy zadania. Dopiero tam, u tronu prawdziwego ojca, zniknie cierpienie. Dopiero tam dziewczynka zrozumie, iż „prawdziwa jest tylko dusza”, zaś materia to marność, puch ledwie.
Patroni niedoskonałości
Na filmowy Olimp wyniósł go „Kształt wody”. Opowieścią „o miłości, o stracie, i o księżniczce bez głosu” del Toro wygrał w 2017 roku festiwal w Wenecji, zdobył też Oscara za reżyserię i dla najlepszego filmu. Odbierając statuetkę, mówił wtedy o swoimi imigranckim pochodzeniu oraz o przekonaniu, iż kino może niwelować różnice między ludźmi.
- Wojciech Marczewski
- Damian Jankowski
Świat przyspiesza, ja zwalniam
„Kształt” jest nieco wtórny, ale – znowu – skupiają się w nim najważniejsze motywy i obsesje reżysera. Przede wszystkim to historia odmieńców, których świat nie zauważa, których ma za nieważnych, niepotrzebnych. Mamy tu niemą woźną w laboratorium, mamy jej podstarzałego przyjaciela, który żyje w poczuciu, iż urodził się za wcześniej, albo za późno (dokładnie taki był opiekun sierocińca w „Kręgosłupie diabła”, taki też był tytułowy Hellboy w adaptacji komiksu), mamy tajemniczego stwora, którego maltretują naukowcy.
Mamy wreszcie kino, nad którym mieszkają bohaterowie filmu. Kino, największą miłość samego twórcy. I chyba jedyną rzecz, w którą wierzy, do której podchodzi zupełnie serio. Nie w znaczeniu powagi materii – del Toro to popkulturowy geek, ktoś, kto doskonale zna zarówno klasykę, jak i filmy klasy B, a choćby C, mangę, komiksy, gry wideo, gotyckie powieści. Wszystko ze wszystkim mu się łączy, wszystkiego można później użyć na ekranie.
Traktuje kino zupełnie serio w tym sensie, iż robienie filmów i opowiadanie historii naprawdę pomaga mu oswajać rzeczywistość, życie, swój własny los. Dzięki temu on sam – człowiek adekwatnie pozbawiony ojczyzny, ciągle wyobcowany – może poczuć się jak w domu. Kino to jego nałóg i jego religia.
Promując „Kształt wody”, intrygująco zaznaczał, iż jest ateistą, ale fascynuje go coś, co nazwał jasnością umysłu – stan, który osiągać mamy na moment przed śmiercią, kiedy opadają wszelkie maski. Za chwilę pogrążymy się w nicości albo zapukamy do bram nieba, nie wiadomo, teraz jednak, dokładnie teraz, zaczynamy rozumieć, kim naprawdę byliśmy. Kim jesteśmy.
Przy innej okazji tłumaczył, iż w dzieciństwie nie dostrzegał w chrześcijaństwie swojego doświadczenia. Babcia mówiła mu o świętości i moralnej doskonałości, a on przecież odczuwał czasem gniew czy zazdrość. Dlatego intuicyjnie tak polubił potwory, stały się one dla niego „patronami niedoskonałości”. Jego towarzyszami, braćmi.
***
Ciekawe, jak bez większego wysiłku del Toro przez dekady jest w wysokobudżetowym kinie autorem, a nie rzemieślnikiem. adekwatnie poległ tylko raz – realizując „Mutanta” i kłócąc się z hollywoodzkim studiem. Wtedy podobno czuł się stłamszony. Następne projekty to już finezyjny taniec między oczekiwaniami producentów a osobistym rysem.
Na planie zdaje się widzieć więcej niż inni, plan filmowy to jego bezpieczna przestrzeń, w której daje upust nieskrępowanej wyobraźni – ze świadomością, iż opowieść kręci się sama, trzeba jej tylko nie przeszkadzać. Bardzo jego filmem był „Hellboy”. A także blockbusterowy „Pacific Rim” – o starciu sterowanych przez ludzi maszyn z potworami z innego wymiaru. I tutaj reżyser dokładnie wiedział, kiedy skupić się na bohaterach, na labiryntach ich wspomnień, a kiedy bawić się realizacją scen akcji jak dziecko.
Bardzo jego jest także animowany „Pinokio” (kolejny Oscar). Meksykański filmowiec reinterpretuje znaną bajkę po swojemu. Drewnianemu pajacykowi przyjdzie zrozumieć, iż żyjąc, boksujemy się z czasem, obserwujemy jego upływ, żegnamy bliskich, starzejemy się i umieramy. „Los przynosi, co przynosi. A potem – odchodzimy”.
U del Toro, co pada wprost w najnowszej adaptacji powieści Mary Shelley, wszyscy najpierw jesteśmy życiem, a potem wszyscy, oby, stajemy się śmiercią. Ważne chyba, by ocalić w sobie coś własnego. By uczyć się akceptacji naszej niezbyt wesołej kondycji. I by pozostać sobą. Na przykład chłopcem, który kiedyś, dawno temu, przeraził się opowieściami babci.

2 godzin temu
















