Eksplodujące światło lata. Trzy ikony hipisowskiej muzyki

6 dni temu
Zdjęcie: Protestująca


W 1969 r. ukazały się trzy kultowe albumy. Choć różniły się stylistycznie, wszystkie stanowiły hymn na cześć lata.

Lato jest czymś więcej niż tylko porą roku. To również, a może przede wszystkim, egzystencjalna i duchowa przestrzeń, której znaczenie nadał kontrkulturowy ferment artystyczny z zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych.

Wystarczy wspomnieć, iż w 1967 r. w hipisowskiej dzielnicy Haight-Ashbury w San Francisco rozgorzało pamiętne Lato Miłości (ang. Summer of Love). To właśnie wtedy na ulice miasta wyszła młodzież z kwiatami we włosach, głośno protestując przeciwko staremu porządkowi świata. Letnie słońce znamionowało nowy stan świadomości: poszukiwanie siebie, ustawiczne bycie w drodze, głoszenie miłości i pokoju, otwarcie na transcendencję.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Dwa lata później, w sierpniu 1969 r., w Bethel odbył się słynny Festiwal Woodstock. Bez wątpienia było to wydarzenie przełomowe dla krótkiej, acz intensywnej historii ruchu dzieci kwiatów. Przez trzy dni rozbrzmiewała tam muzyka na żywo, której znaczenie wykraczało daleko poza zwykłe artystyczne przeżycia. Rock and roll miał moc przemiany człowieka, tworząc go na nowo – wyzwolonego od dziedzictwa totalitaryzmów i złowieszczych konformizmów, które nękały świat jeszcze trzydzieści lat wcześniej.

Ten sam rok przyniósł także trzy ikoniczne albumy, które zdefiniowały tak zwane Frisco Sound – brzmienie samego serca Kalifornii. Były to: debiut It’s a Beautiful Day pod tym samym tytułem, „Happy Trails” grupy Quicksilver Messenger Service oraz trzecia płyta Moby Grape zatytułowana po prostu „’69”. Choć różniły się od siebie stylistycznie, łączył je wspólny duch, wiejący ciepłym, ożywczym podmuchem.

Przede wszystkim wejrzyj w siebie

„Skwar letnich dni drogą wiedzie mnie” – śpiewa David LaFlamme i Pattie Santos w utworze „Hot Summer Day”. Leniwe brzmienie harmonijki ustnej, delikatna perkusja, przytłumiony dźwięk gitary. I dalsze partie tekstu: „Skwar letnich dni, podążam z nim do końca dróg, gdzie początek jest mój”.

Debiutancki album It’s a Beautiful Day pojawił się na półkach sklepów muzycznych w najlepszym możliwym czasie: na początku czerwca. Takie jest też jego brzmienie: gęste, upalne, a przy tym wysublimowane i liryczne. Dlatego, swoją drogą, krytycy chętnie etykietowali ten album pojęciem art rocka, czyli rocka artystycznego.

Wymowna okazuje się też sama okładka płyty, sporządzona przez George’a Huntera i Kenta Hollistera. Dziewczyna stoi na skale, wiatr kołysze jej białą suknią. Nad głową błękit nieba i obłoki. Rzeczywiście piękny dzień. Rozkładając okładkę płyty, zobaczymy frazę: „For those who love, time is eternity”, czyli: „Dla tych, którzy kochają, czas jest wiecznością”. Trudno o bardziej dosadny, a zarazem piękniejszy przykład hipisowskiej wizji świata, aniżeli płyta It’s a Beautiful Day.

„Hot Summer Day” to utwór, który mówi zarówno o lecie, jak i o katabazie. To greckie słowo, oznaczające dosłownie „zejście w dół” lub „zejście w głąb”, symbolizuje podróż do odmętów podświadomości, do korzeni życia, a choćby do źródła istnienia. Sednem piosenki są zresztą słowa takie jak „skwar”, „początek” i „sen”. Utwór przywołuje obraz łagodnych halucynacji pod wpływem nadmiernego upału albo popołudniowej drzemki, która prowadzi duszę do wewnętrznego świata, gdzie człowiek może dotknąć nagiej prawdy rzeczywistości.

I oczywiście miłość. Ona też musiała znaleźć się w utworze, choć tym razem w formie tęsknego pytania: „Miłość, miłość… gdzie sobie poszła”. Odpowiedzią jest lato. Ono ogrzewa ciało, ale tętni również w sercu. W jego ciepłym wnętrzu na nowo odnajdujemy miłość. Trzeba przede wszystkim wejrzeć w siebie. Trzeba wrócić do głębi lata.

Nie wstrzymuj pędu życia

Marzec należał do albumu „Happy Trails” grupy Quicksilver Messenger Service. To wprawdzie jeszcze wiosna, ale brzmienie zespołu było już wtedy zwiastunem wakacyjnych upałów i wolności.

Płyta okazała się prawdziwym fenomenem, choć absolutnie nic tego nie zapowiadało. Zamiast piosenek w klasycznym rozumieniu, znajdziemy na niej blisko godzinną rejestrację jam session z San Francisco i Nowego Jorku. Zanosiło się na komercyjną porażkę, a choćby zepchnięcie zespołu do artystycznego podziemia – na krążku brak zwartych utworów i chwytliwych przebojów radiowych. Nikt nie spodziewał się, iż album tak gwałtownie zyska kultowy status. Hipisowska młodzież rozpoznała w nim ikoniczny przykład gitarowej psychodelii San Francisco.

Na płycie nie usłyszymy znaczących tekstów. Jest za to ekstatyczne doświadczenie nieustannego elektrycznego szaleństwa. Punkt wyjścia stanowi standard czarnoskórego bluesmana, Bo Diddleya, „Who Do You Love”, który gwałtownie przechodzi jednak przez różne warianty, aby wreszcie wjechać na pełną autostradę improwizacji. „Happy Trails” to prawdziwe hipisowskie dionizje.

Przez cały album płyniemy wartkim nurtem przesterowanych gitar, choć, gdyby się uprzeć, za centralny moment płyty można uznać utwór „Maiden of the Cancer Moon”. Prawdopodobnie najbardziej niedoceniony wirtuoz gitary, John Cipollina, wprowadza na nim słuchaczy w odmienne stany świadomości. Dzięki niezwykle oryginalnemu tremolo i vibrato otwierają się nad sceną nieskończone kosmiczne przestrzenie.

Czym jest więc lato? Słuchając „Happy Trails”, odpowiedź wydaje się oczywista. Lato jest dzikim, radosnym transem, niepowstrzymanym „pędem życia”, ekstatyczną procesją, zapamiętaniem w tańcu duszy i zmysłów.

Droga nigdy się nie kończy

Najwcześniej, bo już w styczniu, ukazał się trzeci album Moby Grape, zatytułowany po prostu „’69”. To chyba najbardziej rozpalone słońcem dzieło tej radykalnie hipisowskiej grupy muzycznej. A jednak stwierdzono, iż adekwatnym okresem na jego premierę będzie styczeń. Nie ma w tym nic dziwnego – zima na południu zachodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych jest zwykle łagodna. Zresztą, jak śpiewał Albert Hammond, „deszcz nigdy nie pada w Kalifornii”.

Przede wszystkim wytwórnia Columbia Records była przekonana, iż nowy album Moby Grape w jakiś sposób określi cały 1969 rok. Z tego względu płytę wydano już w styczniu, ozdabiając okładkę wymownym zdjęciem: zespół siedzi pod czerwonawą, spieczoną skałą, wszyscy jego członkowie zanurzeni są w ciepłym, pomarańczowym słońcu, wpatrzeni w jakiś odległy punkt na horyzoncie.

Płyta zaprasza do beztroskiej włóczęgi po autostradach i bezdrożach. Znamienny dla Moby Grape utwór „Going Nowhere” opiewa właśnie drogę, choć jest to droga donikąd. Można zapytać: jeżeli donikąd, to jaki jest jej sens? ale nie cel okazuje się tu najważniejszy. We włóczędze chodzi raczej o sam stan świadomości – bycia w drodze. Człowiek to istota dynamiczna, niemieszcząca się w raz na zawsze utrwalonych ramach. Może zatem, aby być w pełni sobą – a raczej nieustannie i bez końca stawać się sobą – musi podjąć ascetyczny trud niewiedzy? Iść, ale nie wiedzieć dokąd. Tak, jakby szedł donikąd.

„Chcę wiedzieć, dokąd zmierzam, zmierzasz donikąd, ale to nieważne, bo zmierzasz donikąd” – śpiewają Jerry Miller i Don Stevenson. Niektórym takie stwierdzenie mogłoby kojarzyć się z rodzajem nihilizmu. Na szczęście, kontekst muzyki Moby Grape i pełni słonecznego lata nadaje zupełnie inne rozumienie nicości i pustki. Dlatego w piosence pojawia się później fraza: „Możesz zdobyć wszystko i wszystko odrzucić, chcę wiedzieć, dokąd zmierzam, ale zmierzam donikąd”. Pustkę i pełnię oddziela od siebie niezwykle cienka granica. Porzucając wszystko, aby oddać się nurtom życia, można wpaść albo w rozpacz, albo w cudowną wolność. Taką lekcję przynosi album „’69”.

Lato jest więc czasem, w którym można wyruszyć w drogę. Ale jest też czasem możliwości. Ścieżki są otwarte, może zdarzyć się wszystko. Przesłanie całkiem podobne do przeboju innej hipisowskiej grupy, The Mamas & The Papas, „Go Where You Wanna Go”, czyli „Idź tam, gdzie pragniesz pójść”.

It’s a Beautiful Day, Quicksilver Messenger i Moby Grape to trzy, choć mocno różniące się od siebie, grupy muzyczne, które dzieliły wspólną scenę San Francisco. Łączyła je nie tylko lokalizacja, a przede wszystkim rewolucyjna siła artystycznie zrealizowana w tak zwanym Frisco Sound. Jaśniało nad nią słońce pełni lata – czasu wzmożonego życia, nieustannej drogi oraz odnajdywania siebie na nowo.

Idź do oryginalnego materiału