Czy sam Bóg wystarczy?

3 dni temu
Zdjęcie: Dłonie


Skoro On powiedział mi „tak”, to i ja muszę Mu być wierny, nie mogę swojego „tak” odwołać. I mimo tego Bóg nie był w stanie zaspokoić mojego głodu drugiego człowieka.

Fragment książki „Połamany celibat”, wydawnictwo Znak, Kraków 2025. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji.

Jako dojrzały mężczyzna wiem, iż podjęcie decyzji o celibacie w wieku dziewiętnastu czy dwudziestu kilku lat było głupotą. Decydowanie o tym, kiedy nie miałem zielonego pojęcia o życiu seksualnym ani o własnej seksualności, było takim samym kuszeniem Boga, jak gdybym wyskoczył z dziesiątego piętra, wołając: „Jezu, chwytaj mnie teraz!”. To byłby wyraz bezmyślności i lekkomyślności, a nie głębokiej wiary. Tak było też z przyrzeczeniem celibatu.

Euforia i dysonans

Konrad: Zawsze chętnie się modliłem i modlę się do dzisiaj. Z euforią chodziłem do kościoła. Sfera duchowa od najmłodszych lat była dla mnie czymś nieprawdopodobnie pociągającym. Lubiłem przebywać z Bogiem sam na sam. Oprócz tego zawsze ważne były dla mnie wartości. Wychowywałem się w kulcie żołnierzy Armii Krajowej. W wieku nastoletnim zaczytywałem się w literaturze wspomnieniowej, „Kamienie na szaniec” znałem na pamięć.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Wstąpienie do klasztoru wydawało mi się wyborem najsensowniejszej formy egzystencji na ziemi. Zrobiłem to w imię ofiarowania się Bogu. Wspólnota zakonna wydawała mi się tym miejscem, w którym najbardziej intensywnie będę mógł służyć Bogu. Życie jako takie miało dla mnie sens wtedy, kiedy może być ofiarowane w imię czegoś większego ode mnie.

Dziś wiem, iż jest delikatna różnica między charyzmatem celibatu a charyzmatem duszpasterstwa. Nie miałem powołania do celibatu. Miałem jednak silne powołanie do pracy duszpasterskiej, a Pan Bóg dał mi do tego liczne talenty i zdolności, które do dziś wykorzystuję. Przez lata byłem rozdarty, bo nie rozumiałem, iż te charyzmaty nie są tożsame. Dostawałem informacje zwrotne, iż jestem dobrym duszpasterzem, i czułem dysonans, bo jednocześnie cierpiałem z samotności. […]

Dziś wiem, iż formacja nie przygotowała mnie do tego, czym będzie samotność w klasztorze. Nie przygotowała mnie na to, czym będzie brak bliskości kobiety. Byłem wtedy młodym, naiwnym i niedojrzałym człowiekiem. Tyle iż podobnie niedojrzali byli moi formatorzy i ojcowie duchowni. Wiódł ślepy kulawego.

W klasztorze spędziłem dwanaście lat: rok nowicjatu, sześć lat studiów i pięć lat wikariatu. Po święceniach przełożeni wysłali mnie do Monachium. Czułem się, jakby nagle wyrosły mi skrzydła. Po siedmiu latach studiów wreszcie mogłem wyjść do ludzi głosić im Dobrą Nowinę! Byłem w prawdziwej euforii.

Byłem jednak w obcym kraju, wśród ludzi o innej mentalności, z innymi wytycznymi programów duszpasterskich. Jeszcze w seminarium nasłuchałem się, jak leniwi są niemieccy księża, jak nie chce im się spowiadać. Kiedy więc pojawiłem się w Monachium, chciałem od razu nawrócić wszystkich.

Nie miałem powołania do celibatu. Miałem jednak silne powołanie do pracy duszpasterskiej, a Pan Bóg dał mi do tego liczne talenty i zdolności, które do dziś wykorzystuję. Przez lata byłem rozdarty, bo nie rozumiałem, iż te charyzmaty nie są tożsame

Konrad

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Jak św. Jan Maria Vianney godzinami siedziałem w konfesjonale, czekając na chętnych do spowiedzi. Ogłaszałem się w parafialnej gazetce, iż czekam, iż spowiadam. Nie przychodził nikt. Wydawało mi się, iż kiedy przyjdę do parafii – młody, prężny wikariusz – to zorganizuję grupy młodzieżowe, dziecięce, zbiorę ministrantów, iż dopiero wtedy się zacznie!

Okazało się, iż wszystko od dawna jest świetnie zorganizowane, iż ponad sto pięćdziesiąt dzieci i młodych ludzi regularnie spotyka się w salkach parafialnych. Dostałem po nosie, bo zobaczyłem, iż oni sobie doskonale dawali radę beze mnie: szkolili liderów, organizowali wycieczki, czasem tylko poprosili mnie, żebym odprawił mszę. I to wszystko.

Z drugiej strony czułem ogromną euforia ze spotkania z ludźmi innej narodowości, innego wyznania czy religii. Zaczynałem rozumieć, iż Dobra Nowina to nie tylko gadanie, odprawianie mszy czy siedzenie w konfesjonale. Ona się urzeczywistnia w spotkaniu z drugim człowiekiem.

Wpadłem wtedy na pomysł, żeby trochę na wzór polskiego kolędowania odwiedzać rodziny dzieci pierwszokomunijnych. Każdy wieczór przeznaczałem dla innej rodziny. Byłem szczęśliwy, iż właśnie w ten sposób mogę głosić Ewangelię. Księża w Niemczech nie są zobowiązani do uczenia w szkole. Poprosiłem jednak panią dyrektor, żeby dała mi trzy godziny w tygodniu. Praca z dziećmi to był wysiłek i stres, ale też nieprawdopodobna satysfakcja.

Teoretycznie wszystko szło świetnie, wszystko się udawało. A ja coraz mocniej odczuwałem samotność. Pamiętam, jak w 1997 roku poszedłem na jarmark świąteczny na Marienplatz. Stałem w tłumie ludzi i łzy ciurkiem leciały mi po twarzy. Plac był pięknie oświetlony, z głośników płynęły kolędy, a ja płakałem jak bezdomny pies.

Okładka książki „Połamany celibat”

Nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. Przecież mieszkałem we wspólnocie zakonnej, nie opuszczałem wspólnych modlitw, medytowałem, regularnie się spowiadałem. Cały czas pytałem więc Boga, co się tu właśnie ze mną odwala. Przecież byłem Mu oddany, udzielałem się w parafii, wspomagałem współbraci, nie kombinowałem niczego na boku. A moja samotność rosła i rosła…Chodziłem wieczorami po dzielnicy Grünwald i patrzyłem ludziom w okna. Chciałem choć trochę poczuć, zobaczyć, jak żyją normalni ludzie. […]

Co się dzieje w księdzu, który…?

Owszem, w czasach licealnych byłem jakoś tam zakochany. Ale miłość, która odbiera każdą myśl, przeżyłem, dopiero kiedy poznałem Waltraud. […]

Przez wiele lat byłem przekonany, iż wspólnota zakonna jest moim przeznaczeniem, iż ona wypełni wszystkie moje pragnienia, a ja będę mógł w niej żyć z innymi i dla innych. Przyszedł jednak taki moment, iż wszystko pękło jak bańka mydlana, bo z przerażeniem stwierdziłem, iż to tylko grupa ludzi, których nic nie wiąże. Żyją pod jednym dachem, ale nie ma między nimi głębszych relacji, nie ma głębi duchowej, są sobie obcy. A ja spotkałem na swojej drodze kobietę, z którą mogłem rozmawiać o wszystkim, również o przeżywaniu Pana Boga. Bo o Panu Bogu w klasztorze raczej się nie mówiło.

Waltraud: Nie byłam szeregową katoliczką z ławki pod chórem. Od dzieciństwa moja wiara była dla mnie bardzo ważna. Pamiętam dobrze moją Pierwszą Komunię Świętą. Kiedy otrzymałam Ciało Chrystusowe na dłoń, poczułam, iż oto zaczęła się bardzo intensywna relacja z Jezusem Chrystusem. Powiedziałam wtedy: „Jezu, do Ciebie należy moje serce, do Ciebie należy moje życie”.

Już w wieku nastoletnim zaangażowałam się bardzo mocno w Kościele. Na początku prowadziłam grupy młodzieżowe. Byłam organistką w kościele parafialnym. Założyłam kręgi biblijne. Pomagałam przygotowywać nabożeństwa. […]

Studiowałam matematykę, muzykę i teologię, żeby w przyszłości uczyć religii. Równolegle prowadziłam seminaria o wierze dla młodzieży i dla dorosłych. Właśnie wtedy odkryłam, iż w momencie kiedy brakuje mi słów, mogę dla Boga tańczyć. Zaczęłam się modlić tańcem. Moje seminaria, wykłady, rekolekcje o wierze zaczęłam łączyć między innymi z tańczoną modlitwą. Po zakończeniu studiów wstąpiłam do wspólnoty charyzmatycznej, czegoś w rodzaju zgromadzenia. Żyłam tam przez pięć lat, aż zrozumiałam, iż ta forma jest dla mnie zbyt ograniczająca. W następnych latach przez cały czas udzielałam się w rekolekcjach z tańczoną modlitwą, a przy okazji byłam nauczycielką religii w szkole. Zaczęłam też prowadzić szkolenia dla nauczycieli religii.

Pamiętam pierwsze spotkanie z Konradem. Byłam zestresowana. Nie mogłam go znieść, zrobił na mnie złe wrażenie. Nie miałam wtedy dobrych doświadczeń z polskimi księżmi. On na dodatek był bardzo klerykalnie ubrany. A jednocześnie pomyślałam, iż jest młody, więc może uda nam się razem pracować. […]

Dopiero kurs taneczny, który Konrad chciał zrobić, pokazał nam, iż mamy być uważni na siebie nawzajem, iż mamy siebie słuchać, a nie ze sobą walczyć. Zrozumieliśmy, iż w sumie chcemy tego samego i możemy normalnie współpracować. Uczyliśmy się nawzajem akceptować. Po miesiącach wspólnej pracy w parafii i w szkole powoli zaczęła kiełkować między nami przyjaźń.

Konrad: Pamiętam dokładnie 17 stycznia 2001 roku. Przygotowaliśmy z Waltraud lekcję. Pożegnałem się, wsiadłem do samochodu. W czasie jazdy uświadomiłem sobie, iż nie chcę wracać do klasztoru. I iż jestem zakochany. Tak zaczęło się piekło, które trwało siedem miesięcy.

Bestseller Nowość Promocja!
  • Marek Kita

Zostać w Kościele / Zostać Kościołem

36,00 45,00
Do koszyka
Książka – 36,00 45,00 E-book – 32,40 40,50

Co się dzieje w księdzu, który zaczyna rozumieć, iż jest zakochany? To jest straszne, absolutnie straszne. To nagromadzenie wszystkich, często sprzecznych ze sobą emocji. To przede wszystkim nieprawdopodobny strach. To wewnętrzne rozdarcie, które jest tak silne, iż naprawdę aż serce pęka. Jednocześnie to też piękne i uskrzydlające uniesienie. Przecież cały czas się łudziłem, iż nasza przyjaźń pozostanie na tym duchowym poziomie.

Starałem się szukać w literaturze i historii przykładów, iż to jest możliwe. Znałem historię św. Franciszka i Klary. Tomasz Merton odważnie pisał o swoim zakochaniu w opiekującej się nim pielęgniarce. Historia Mertona naprawdę była dla mnie nadzieją, iż tak się da – dopóki nie przeczytałem jego notatek, w których poważnie rozważał opuszczenie klasztoru trapistów. Kto wie, co byłoby z nim dalej, gdyby nie zmarł, porażony prądem. […]

Co robi kobieta, która…?

Waltraud: Co robi kobieta, która jest wierząca, zaangażowana w Kościele, kiedy odkrywa, iż zakochuje się w księdzu? W ogóle nie chciałam przyznać, iż jestem zakochana. To trwało dość długo i to Konrad zrobił pierwszy krok. Pewnego dnia powiedział mi, iż w tej przyjaźni jest coś więcej, iż on jest zakochany.

I dopiero wtedy uświadomiłam sobie, w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie. Nie byłam wściekła na Boga. Wiedziałam, iż to nie Jego wina, iż nie możemy być razem. Byłam wściekła na Kościół, który zabrania nam kochać drugiego człowieka.

Konrad: W czasie ślubów wieczystych przyrzekłem Bogu, iż do śmierci wytrwam w zgromadzeniu zakonnym. Złożyłem tę przysięgę samemu Bogu i zrobiłem to świadomie. Nikt mnie do tego nie namawiał, nie zmuszał. Zakochanie postrzegałem więc raczej jako ciężar, nie jako powód do złamania ślubów.

Dlatego kiedy się pojawiło, nie byłem cały w skowronkach. Wręcz przeciwnie. Początkowo próbowałem rozumieć zakochanie jako próbę, którą Pan Bóg dopuścił na mojej zakonnej drodze. Modliłem się, odmawiałem różaniec i brewiarz, pościłem – i czekałem, aż to przeminie.

Czułam się kochana przez Boga, ale też byłam świadoma, iż miłość Boga nie może zastąpić mi tej miłości, którą mógłby mi dać Konrad

Waltraud

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Wmawiałem sobie, iż to jest właśnie ta „noc ciemna”, o której pisał św. Jan od Krzyża. Że Bóg teraz właśnie chce, żebym dokonał wyboru między miłością do Niego a miłością do Waltraud. Wierzyłem, iż moja wierność i modlitwa sprawią cud, iż całe zakochanie zniknie, rozwieje się jak mgła na wietrze.

Ufałem z całych sił, iż Bóg mnie nie opuści. Przecież przez dwanaście lat byłem Mu wierny. Współbracia mieli na boku kobiety, konta w banku, samochody. Żartowali, iż w czasie wakacji zamieniają śluby zakonne na dziesiątkę różańca. A ja nic. Nigdy nie złamałem ślubów. Bóg nie mógł mnie teraz zostawić.

W głowie miałem wszystko poukładane. Byłem świadomy, iż w klasztorze nie jestem ani dla współbraci, ani dla proboszcza, ani choćby dla ludzi. Oni nie są istotą mojego życia zakonnego. Ja zawierzyłem swoje życie Panu Bogu. I nagle odkrywałem, iż chociaż to naprawdę było fundamentem mojego życia, to coś w tym życiu nie grało.

Dlaczego czuję się tak samotny, iż wyję w nocy? Dlaczego budzę się z bólu samotności i nie potrafię jej niczym zapełnić? Siedziałem godzinami w kaplicy. Szukałem różnych form medytacji, od modlitwy sercem po medytację zen. Pościłem, chodziłem na pielgrzymki, próbowałem wszystkiego, co było pod ręką, łącznie z regularnym kierownictwem duchowym. Miałem stałego spowiednika. Poszedłem też na terapię. Wszyscy rozkładali ręce. Terapeutka powiedziała: „Ja bym najchętniej kazała panu odejść z klasztoru, ale to musi sobie pan sam powiedzieć”.

A ja w głowie wciąż miałem tę myśl, iż jestem poświęcony Bogu. Skoro On powiedział mi swoje „tak”, to i ja muszę Mu być wierny, nie mogę swojego „tak” odwołać. I mimo tego Pan Bóg nie był w stanie zaspokoić mojego głodu drugiego człowieka. […]

W końcu mój organizm zaczął strajkować. Fizyczne dolegliwości zaczęły się od silnych bólów serca, które czasem wręcz mnie paraliżowały. Poszedłem do lekarza. On mnie zbadał i powiedział, iż jest o moją kondycję fizyczną zazdrosny, bo jestem w życiowej formie. Ale mnie serce wciąż bolało. Dziś rozumiem, iż to były pierwsze objawy psychosomatyczne.

Byłem wewnętrznie rozdarty. Robiłem coś, co dawało mi szczęście i poczucie spełnienia. Cieszyłem się uczniami w szkole, cieszyłem się zaufaniem ludzi. Byłem dumny z kazań, choć ich głoszenie w obcym języku wymagało ode mnie ogromnej pracy. A jednocześnie było mi źle.

Wkurzało mnie to. Kiedy składałem śluby, zawarłem z Bogiem pakt: oddaję Mu się taki, jaki jestem, a On się o mnie troszczy, żebym nie zszedł na psy. Tymczasem co to jest za życie, kiedy z samotności chodzę po mieście i zaglądam ludziom w okna jak jakiś zboczeniec? Przecież to nie jest życie! […]

Jak powtórka walki Jakuba z aniołem

Całą siłą woli i całą siłą intelektu zawierzałem się Jezusowi i powierzałem Maryi. Cały czas pozostawałem wierny modlitwie. Mój organizm znów powiedział: „Konrad, to nie jest twoja droga”. Moje ciało powiedziało: „Jak ty się będziesz upierał, to ja nie będę spać”.

Przez cztery tygodnie nie mogłem zasnąć. Kiedy już mi się udawało, po chwili budziłem się z koszmaru. Ból serca towarzyszył mi cały czas. Mój rozum i wola wciąż walczyły. „Przecież to Bóg mnie powołał, On jest gwarantem mojego życia w klasztorze! On się nie mógł pomylić, więc to ja się mylę!” Moje ciało odpowiadało: „W takim razie nie będę jeść”. Wymiotowałem przez dwa tygodnie, cokolwiek próbowałem wziąć do ust.

Cały czas miałem nadzieję, iż ta „noc ciemna” w końcu przeminie, iż wytrzymam i Pan Bóg przyjdzie mi z pomocą. Moja modlitwa była jak powtórka walki Jakuba z aniołem nad potokiem Jabbok. Godzinami siedziałem w kaplicy i ryczałem jak bóbr. […]

To wszystko musiało się skończyć zapaścią. Pod koniec kwietnia 2001 roku pojechałem na dwutygodniowe szkolenia dla wikariuszy. Siedziałem tam nieobecny duchem i łzy leciały mi po twarzy. Któregoś dnia upadłem na podłogę w swoim pokoju i zacząłem się dusić. Odcięło mi powietrze, płuca przestały pracować.

Czasem ludzie mówią, iż narodzili się na nowo. Dla mnie to był taki właśnie moment. Czułem, iż umieram, byłem pewien, iż to są moje ostatnie chwile. choćby pomyślałem, iż to nie byłaby najgorsza opcja. Wtedy powiedziałem do Boga: „Jeśli to ma być mój koniec, przyjmuję to. Ale jeżeli chcesz, żebym dalej żył, to będziemy grali inaczej. Skończy się moje magiczne zaufanie do Ciebie. Nie będę czekał, aż łaskawie wkroczysz w moje życie i mi pomożesz. Będę patrzył, jakie karty mi dałeś, i będę nimi grał tak, jak uważam za słuszne”.

Promocja!
  • Krzysztof Grzywocz

Na początku był sens

28,00 35,00
Do koszyka
Książka – 28,00 35,00 E-book – 25,20 31,50

Wtedy wziąłem głęboki wdech. Potem drugi i kolejne. To była moja Pascha. Umarł stary i urodził się nowy Konrad. Skończyło się we mnie bezwarunkowe posłuszeństwo, w myśl zasady: „Cokolwiek mówi prowincjał, to jest wola Boża”. od dzisiaj moja relacja z Bogiem i Kościołem miała mieć swoją zasadniczą oś w moim sercu i sumieniu. Wyzwoliłem się z kajdan, które założyłem własnemu umysłowi i woli. Urodziłem się na nowo.

On, Ona i Bóg

Każdy, z kim próbowałem rozmawiać, mówił: „Zostań”. Jedynym, naprawdę jedynym człowiekiem, który mnie zachęcił do słuchania głosu sumienia, był niemiecki benedyktyn, do którego od lat jeździłem na rekolekcje w ciszy. Kiedy się zmagałem z decyzją, odwiedziłem go.

Wtedy odbyła się taka rozmowa, którą prowadzi się w życiu tylko raz. Powiedział: „Konrad, posłuchaj bardzo uważnie. Jesteś właśnie na skrzyżowaniu dróg. Na ten jeden moment, kiedy będziesz podejmował decyzję, zapomnij wszystko. Zapomnij, co ci mówili rodzice, kierownicy duchowi, współbracia i przełożeni. Zapomnij wszystko, co dotąd przeczytałeś w dziesiątkach mądrych książek. Zapomnij wszystko. Teraz chodzi o ciebie. Wsłuchaj się w to, co jest w twoim sercu.

A potem zrób to, co powie ci serce”. Tę decyzję podejmowałem, leżąc tam, na podłodze, próbując złapać oddech. Byłem ja i Bóg, wszystko inne było nieważne. Wtedy też zrozumiałem, iż jeżeli żadna modlitwa czy medytacja nie jest w stanie zastąpić miłości do Waltraud, jeżeli moja wola i rozum nie są w stanie poprowadzić mojego ciała w stronę pozostania w kapłaństwie, to może to jest jednak znak od Boga, żeby stanąć przed Nim razem z Waltraud jako moją żoną. […]

Waltraud: O naszej miłości nie wiedział nikt z mojej rodziny czy przyjaciół. Bardzo wstydziłam się tego, iż jestem zakochana w księdzu. Byłam załamana nerwowo i musiałam poprosić o urlop, żeby schować się w klasztorze. Wyjechałam na półtora tygodnia na rekolekcje w milczeniu. I tam toczyłam nieprawdopodobną walkę z Panem Bogiem.

Jedną osobą, która wiedziała o tej wewnętrznej walce, był mój spowiednik. Jestem mu wdzięczna za to, iż mnie nie pouczał, nie dawał gotowych rozwiązań. Zachęcał mnie, żebym słuchała swojego serca i tego, co Bóg w sercu mówi.

Wiele dni klęczałam, leżałam, płakałam, tańczyłam i krzyczałam przed tabernakulum. Prosiłam Boga, żeby wskazał mi drogę. Po wielu dniach tej walki pojawił się obraz ręki Boga, która mnie trzyma. I wtedy wszystko stało się dla mnie jasne.

Poczułam, iż nieważne, jaką podejmę decyzję: Pan Bóg jest cały czas przy mnie i mnie nie odrzuci, nie przeklnie. Nie zwątpiłam w Jego miłość. I przyszła taka chwila, kiedy poczułam, iż jeżeli Konrad mimo wszystko zostanie w klasztorze, to ja jestem gotowa to zaakceptować. jeżeli jednak wróci z Polski, to będę chciała wyjść za niego za mąż. przez cały czas przy tym czułam się przygarnięta przez Boga i czule przez Niego chroniona, i kochana, i dlatego byłam gotowa przyjąć wszystkie konsekwencje, jakie przyniesie życie. […]

Czułam się kochana przez Boga, ale też byłam świadoma, iż miłość Boga nie może zastąpić mi tej miłości, którą mógłby mi dać Konrad.

Idź do oryginalnego materiału