Człowiek celem Kościoła. Pontyfikat Franciszka jako odwrócenie porządków

3 godzin temu
Zdjęcie: Franciszek na Cyprze


Jan Paweł II mówił, iż człowiek jest drogą Kościoła. Ale droga to tylko odcinek, który dokądś prowadzi. Dla Franciszka człowiek – niejednokrotnie przez Kościół podeptany – przestał być tylko drogą Kościoła, a stał się jego celem.

Jak ogarnąć te 12 Franciszkowych lat? Jeszcze nie wiem, jeszcze nie umiem. Póki co, szukam jakiejś idei, którą można by opisać cały ten pontyfikat, znaleźć jego nerw, a tym samym „wytłumaczyć” to, co we Franciszkowej posłudze papieskiej dla wielu pozostaje niezrozumiałe. U niego nic nie było przypadkowe, wszystko wyrastało z tej samej zasady.

Gdzieś u początku pontyfikatu pisałem, iż iście kopernikańska zmiana w stosunku do posług dotychczasowych papieży polega na tym, iż Franciszek odwraca priorytety, które wydawały się nieodwracalne. Otóż – jak mi się zdaje – Franciszek nie widział relacji człowieka do Boga (ordo hominis ad Deum) w kategoriach realizacji cnoty religijności, czyli sprawiedliwego oddania Bogu tego, co mu się należy (a Bogu należy się nasza wiara, kult, uwielbienie).

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Myślę, iż poszedł dalej niż św. Jan Paweł II, który mówił, iż człowiek jest drogą Kościoła. Ta metafora – choć sama w sobie pojemna – okazała się niewystarczająca, a może choćby niebezpieczna. Droga to tylko odcinek, który dokądś prowadzi. Ale droga – jak wiadomo – sama w sobie nie jest celem, gorzej: może być potraktowana skrajnie instrumentalnie. Dla Franciszka człowiek – który niestety niejednokrotnie został przez Kościół podeptany – przestał być tylko drogą Kościoła, a stał się jego celem.

Kościół nie może człowiekowi proponować niczego innego, jak tylko czułe serce Boga. Słowa mówiące, iż oto Bóg nas umiłował („Dilexit nos” – jak głosi tytuł ostatniej jego encykliki) to klucz do pontyfikatu.

Franciszek, jak wspomniałem, odwraca kierunki. Dla niego wiara to odpowiedź na ordo Deum ad hominem, odpowiedź na odwieczne ukierunkowanie się Boga ku człowiekowi, o czym mówił już zresztą papież Benedykt XVI w encyklice „Deus caritas est”. Bóg jest zawsze uprzedni, Bóg jest zawsze pierwszy w stosunku do jakiegokolwiek ruchu człowieka, jakiegokolwiek gestu, słowa, pragnienia. Nic nie jesteśmy Bogu winni prócz pamięci, iż nas ocalił, wyzwolił, zbawił, iż okazał nam miłosierdzie.

Mam nadzieję, iż tego zwrotu ku człowiekowi nie da się już odwrócić

Ks. Andrzej Draguła

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Temu służyły „skandalizujące” Wielkie Czwartki w więzieniach i inne gesty papieże. Zamienienie bazyliki na więzienie czy poprawczak jako miejsce umywania nóg dla wielu było gorszące i pozostaje niewybaczalne.

Franciszek miał w sobie coś z radykalizmu dobrego Samarytanina, dla którego nic nie mogło być przeszkodą, by pomóc człowiekowi. A na pewno nie może tą przeszkodą pozostać wyabstrahowana norma moralna. I choć (jak mówili złośliwi) nie da się reformować doktryny przypisem, to właśnie w przypisie do „Amoris laetitia” znajdujemy ukonkretnienie owego wstępnego założenia, które tak dobrze wybrzmiało w liście „Misericordia et misera”: Boże miłosierdzie spotyka się z naszą nędzą.

Dla wielu niezrozumiała była jego wizja Kościoła jako szpitala polowego. Natychmiast ją poprawiano, uzupełniając kompleks zbawiennej medycyny Kościoła o laboratorium, profilaktykę i pogadanki o konieczności dbania o zdrowie (czytaj: moralną przyzwoitość). A on mówił, iż najpierw trzeba ratować, a potem pomyślimy o reszcie.

Często nie rozumiano również jego przypominania o konieczności gratisowych posług w Kościele, o prawie każdego człowieka, by zostać pobłogosławionym, o konieczności poprawy losu migrantów i o tym, iż z matką Ziemią dzielimy to samo powietrze i tę samą wodę. Ach, ileż było narzekania ze strony różnej maści krytyków, iż to socjalizacja wiary, jej spłaszczanie, utrata jej wertykalnego kierunku na rzecz owego nieszczęsnego pochylania się nad człowiekiem.

Nowość
  • Ks. Andrzej Draguła

Syn marnotrawny. Biografia ocalenia
Książka z autografem

49,00 Do koszyka

A to wszystko odwracało utrwalony przez wieki porządek i zderzało się z naszą kościelną mentalnością funkcjonariuszy Pana Boga, na którego mandat tak bardzo lubimy się powoływać. Jakże trudno przestać być kontrolerem in nomine Domini, do czego my jako księża przyzwyczailiśmy się przez wieki, a stać się pasterzem, który – co tu dużo mówić – ma odwagę śmierdzieć owcami, bo te wcale nie pachną fiołkami.

A my przecież, zamiast bezwarunkowo leczyć, wolelibyśmy zarządzać chorobą, o czym przekonał się niestety niejeden penitent w konfesjonale. Przecież skądś się musiało brać to Franciszkowe nieustanne napominanie, by sakrament pokuty i pojednania nie stał się miejscem władzy, ale służby.

Co po nim pozostanie? Mam nadzieję, iż tego zwrotu ku człowiekowi nie da się już odwrócić. Franciszek nie miał głowy ani do obrony dawnego miejsca Boga w świecie, ani do jakichkolwiek rekonstrukcji chrześcijaństwa. O Europie mówił, iż jest bezpłodną babcią (za co mu się oczywiście do teraz dostaje). A stąd już niedaleko do konkluzji, iż Kościół w Europie zbabciał wraz z nią.

I dlatego wolał jeździć na Południe, gdzie cieszył się żywotnością wiary. Zresztą z polityka nie miał w sobie nic i wielkiej polityki nie rozumiał. Priorytetem nie było dla niego to, by ktoś zwyciężył, ktoś kogoś pokonał, ale żeby już nie ginęli niewinni ludzie. Chciał ratować człowieka, a my patrzyliśmy (i patrzymy na wojnę) z punktu widzenia granic, krajów, narodów, sprawiedliwości itd.

Jak wiadomo, na obrazku prymicyjnym i jako motto w testamencie Franciszek umieścił słowa wzięte od św. Bedy Czcigodnego i jego komentarza do Ewangelii św. Mateusza: miserando atque eligendo. Pan spojrzał na celnika Mateusza, „okazując mu miłosierdzie i wybierając”. W wolnym tłumaczeniu można by powiedzieć, iż chodzi o świadomość bycia wybranym przez miłosierdzie.

I to też jest odwrócenie znanych nam porządków. Nie, nie trzeba być jakoś maksymalnie godnym, by zostać wybranym. Ten, kto czyni siebie godnym czegoś poprzez własny wysiłek, uczestniczy co najwyżej w konkursie duchowej piękności. I sam siebie wybiera. Godność tutaj nie ma nic do rzeczy.

Franciszka nie interesowali żadni ci, co siebie mieli za godnych w jakimkolwiek znaczeniu: materialnym, politycznym, a choćby religijnym (irytowała go nadmierna rytualność i kultyczność). Interesowali go zmarginalizowani, żyjący na peryferiach, odrzuceni, wieczni tułacze, na których Pan nieustannie spogląda wzrokiem pełnym miłosierdzia, a w konsekwencji wybiera. Tak od początku do końca widział siebie. Takim wzrokiem oglądał świat i Kościół.

Idź do oryginalnego materiału