Cannes 2025: Między Ameryką a Niemcami

4 godzin temu
Zdjęcie: Sound of Falling


Nowy film Ariego Astera rozczarowuje. Z kolei niemieckie „Sound of Falling” wzbudza zachwyt. Czy na Lazurowym Wybrzeżu zatriumfuje prawdziwa sztuka?

Festiwal w Cannes trwa już prawie tydzień, co oznacza, iż po czerwonym dywanie przeszło sporo gwiazd, dziennikarze wskazali pierwszych faworytów do Złotej Palmy, a na twarzach uczestników malują się zmęczenie i satysfakcja. Trzeba swoje wystać w kolejce, powalczyć z systemem rezerwacji i nie dać się wyprowadzić z równowagi, gdy ochrona setny raz sprawdza twój plecak.

Ostatecznie dużo rekompensuje widok ulubionych filmowców na sali kinowej lub po prostu dobry seans. Nieważne, czy chodzi o zaskakujący debiut w jednej z bocznych sekcji czy kolejne spełnione dzieło reżysera uznawanego za mistrza.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

W Cannes płynnie zresztą zmieniają się rejestry – raz ogląda się „Mission Impossible: Final Reckoning”, innym razem społecznie zaangażowany dramat z Ameryki Południowej. Konkursem głównym nie rządzą może aż takie kontrasty, ale trudno nie zauważyć w nim kompromisów. Głośne tytuły i rozpoznawalne wszędzie nazwiska sąsiadują ze skromnym niezależnym kinem i nieodkrytymi jeszcze talentami.

Podzielone miasto, podzielony kraj

Medialną uwagę miał oczywiście skupić „Eddington”, czyli czwarty film Ariego Astera. Amerykanin kiedyś był nową nadzieją horroru („Hereditary”, „Midsommar”), dziś jest twórcą zabłąkanym w labiryncie wielkich ambicji i setek inspiracji.

Nadal jednak pracuje z najlepszymi. Kiedy Joaquin Phoenix, Emma Stone, Pedro Pascal i Austin Butler spotykają się na jednym planie, wiedz, iż coś się dzieje. A może hollywoodzka ekstraklasa szuka po prostu odskoczni w projektach A24? choćby najzagorzalsi fani studia wyczuwają jednak, iż oddaliło się ono od niezależnego charakteru i poszukiwania nowatorskich rozwiązań.

Co decyduje o porażce samego „Eddington”? Zacznijmy od tego, iż akcja toczy się w 2020 r., w środku globalnych rządów koronawirusa. Tytułowe miasto wydaje się jednym z wielu miejsc dotkniętych pandemicznymi restrykcjami. Aster gwałtownie czyni z niego metaforę Stanów Zjednoczonych – podzielonych generacyjnie, klasowo, rasowo i ideowo. Główny konflikt rozgrywa się między konserwatywnym szeryfem Joe Crossem a bardziej liberalnym burmistrzem Tedem Garcią. Najpierw stróż prawa spróbuje zorganizować kampanię i przejąć władzę w miasteczku, później ucieknie się do bardziej brutalnych metod.

Aster krytykuje hipokryzję polityków, wiarę w teorie spiskowe, duchową szarlatanerię, ślepy indywidualizm, kult broni i Bóg wie, co jeszcze. Niby trafia celnie, ale ślizga się po powierzchni, powiela publicystyczne tezy i nie szuka odcieni szarości

Wojciech Tutaj

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

„Eddington” to grubo ciosana satyra, która wydaje się spóźniona o więcej niż pięć lat. Reżyser krytykuje hipokryzję polityków, wiarę w teorie spiskowe, duchową szarlatanerię, ślepy indywidualizm, kult broni i Bóg wie, co jeszcze. Niby trafia celnie, ale ślizga się po powierzchni, powiela publicystyczne tezy i nie szuka odcieni szarości. Pierwsza część filmu bywa autentycznie zabawna, ale rozczarowuje topornym przekazem, który znamy choćby z „Nie patrz w górę”. Bohaterowie dosłownie wykrzykują radykalne hasła pojawiające się w internetowych komentarzach i medialnym strumieniu. Jedynym obiektem analizy staje się tak naprawdę szeryf – mężczyzna tracący poczucie sprawczości i wyjęty z westernowego porządku.

Jak łatwo się domyślić, fabuła „Eddington” zmierza w stronę krwawej gatunkowej zabawy, a plenery Nowego Meksyku nie są tu przypadkowe. Aster nie umie niestety żonglować popkulturowymi cytatami jak Quentin Tarantino ani podkopywać rodzimych mitów jak Paul Thomas Anderson. Na tym etapie wypada zapytać, czy jego pierwsze filmy są niespełnioną obietnicą, czy dopiero teraz widzimy, jak 38-letni autor wykuwa w bólach swój styl.

Za dużo jednak w „Eddington” zapożyczeń, znanych tropów i formalnej poprawności, by mówić o ponownych twórczych narodzinach. choćby w zestawieniu z „Bo się boi” – równie chybionym i zwyczajnie megalomańskim – opowieść o pustynnym miasteczku nie jest zapowiedzią wyraźnej zmiany.

Do rangi symbolu urasta kolejny przeciętny występ Phoeniksa, który w ostatnich latach błądzi na zawodowych ścieżkach trochę jak szeryf Joe w pandemicznej rzeczywistości. Czy laureat Oscara znów podejmie współpracę z Asterem? Przerwa chyba dobrze zrobiłaby obu panom.

Kobieca polifonia

Zachwyt krytyki wzbudził natomiast „Sound of Falling”. Film Maschy Schilinski już od pierwszych minut zdumiewa formalizmem, nieklasycznym sposobem opowiadania i widmową aurą.

Promocja!
  • Katarzyna Mąka-Malatyńska

Agnieszka Holland
OUTLET

10,00 35,00 Do koszyka

Kamera podąża za kilkoma pokoleniami kobiet, które żyją na dużej farmie, gdzieś pośrodku Niemiec. Cofamy się do czasów przedwojennych, składamy wizytę w NRD, ale jesteśmy też blisko współczesności. Swobodne przejścia między epokami nie wymagają komentarza, bo reżyserka intrygująco splata odległe wątki – pokazuje bliźniacze zachowania, proces dziedziczenia traumy, zakorzenione głęboko schematy przemocy.

Przyznam otwarcie: próg wejścia w tę historię jest wysoki. Schilinski nie nazywa od razu wszystkich relacji, istotne treści przemyca na marginesie kadrów, wybiera nieoczywiste punkty widzenia. Jej wizja wpisuje się zarówno w feministyczne dyskusje, jak i w nurt ludowych historii, które przypominają o chłopskim pochodzeniu większości z nas. „Sound of Falling” nie wikła się na szczęście w akademickie dyskursy, tylko proponuje własny bogaty język wizualno-dźwiękowy. Ciasne kadry i słabo oświetlone wnętrza kontrastują z wiejskimi plenerami, które zachwycają lśniącą paletą barw. Kostiumy rodem z obrazów Jana van Eycka znajdują przeciwwagę w ubogiej komunistycznej modzie. Szepty i krzyki cierpiących osób wypierają neutralne odgłosy natury.

Wielość głosów i perspektyw organizuje całą narrację, w której nie ma jednej głównej bohaterki. Młodziutkie i dojrzalsze kobiety łączą jednak podobne doświadczenia. Na przykład Angelika dorastająca w Niemczech Wschodnich czuje na sobie uprzedmiatawiające spojrzenia mężczyzn, tak jak urodzona w XXI wieku Lenka. Rodzinna farma staje się więc przestrzenią, w której nakładają się na siebie przeszłość i teraźniejszość, wspomnienia i aktualne problemy, grupowe rytuały i jednostkowe pragnienia.

Tytuł odnosi się zaś do kilku mrocznych epizodów niepowiązanych wcale z wielkimi dziejowymi rewolucjami. Schilinski nie interesuje się bowiem tym, co dominujące, zapisane w podręcznikach i reprezentujące skrótowe wyobrażenia o historii. Wybiera kino skupione na prywatnych dramatach ludzi z niższych klas. Zderza nas ze spartańską prozą życia, poczuciem skrajnej niesprawiedliwości lub desperackimi próbami buntu.

W „Sound of Falling” najważniejsze są akty dziewczęcej i kobiecej inicjacji – uświadamiania sobie własnej śmiertelności, seksualności czy pozycji społecznej. To zwykle momenty pełne goryczy, momenty redefiniujące relacje bohaterek z otoczeniem. Czy można wyrwać się z kręgu rodzinnego bólu i podległości? – pyta ostatecznie reżyserka. Cień nadziei daje osobliwy finał pochodzący jakby z innego filmu. „Sound of Falling” ma drobne słabości – myślę zwłaszcza o fragmentach obejmujących współczesność – ale wyrafinowana forma nie przykrywa fascynujących piętrowych refleksji.

Kto by pomyślał, iż w Cannes będę chwalił niemieckie kino, a ganił wytwór amerykańskiego studia zapewniającego swoim twórcom ogromną swobodę i coraz pokaźniejsze budżety. Festiwale bywają przewrotne i za to je kochamy. Pod koniec może się jednak okazać, iż „Sound of Falling” wyjedzie stąd bez nagród, a o „Eddington” usłyszą wszyscy. Trzymam więc kciuki za Schilinski, wierząc, iż na Lazurowym Wybrzeżu triumfuje czasem prawdziwa sztuka.

Idź do oryginalnego materiału