Czy ktoś dziś naprawdę wierzy, iż Ukraińcy – od ponad dekady wykrwawiający się w marszu do instytucji euroatlantyckich – chcą zbudować monoetniczne, faszystowskie państwo oparte na wspólnocie „krwi i ziemi”?
Nasz kraj stoi u progu eksplozji antypolskiej fobii – przynajmniej w wyobraźni części polskich komentatorów. Od kilku tygodni nagłówki sugerujące natarcie banderowskiej symboliki w przestrzeni publicznej nie schodzą ze szczytów najbardziej poczytnych portali informacyjnych. Obrońcy zagrożonej polskości grzmią: ukraiński nacjonalizm sprzed ośmiu dekad, niczym żywy trup, zaczął wyciągać ręce w stronę Polski.
„Banderowskie flagi wśród fanów znanego rapera to kolejny obrazek w galerii przedstawiającej wzrost antypolskich nastrojów nad Dnieprem” – pisał Maciej Pieczyński na łamach „Do Rzeczy” w wymownie zatytułowanym tekście „Duch Bandery nad Wisłą”. „Chcieliśmy Ukraińców? No to mamy. Zdewastowano pomnik ofiar ludobójstwa w Domostawie. Banderowska flaga i hasło ku czci rzeźników z UPA. To nie jest prowokacja – to efekt bezkarnego wybielania banderyzmu i lizania ukraińskich butów. Potomkowie tych morderców robią tu, co chcą” – grzmiał na platformie X Włodzimierz Skalik, poseł i wiceprezes Konfederacji Korony Polskiej.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu
Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.
Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram
Łatka ukraińca-banderowca jest już zjawiskiem powszechnym. W zaostrzaniu tej retoryki od początku pełnoskalowej wojny w Ukrainie przodują politycy Konfederacji i Grzegorz Braun. To on mówił w 2024 roku przed polskim Sejmem o Ukraińcach, „z których tak wielu poczuwa się do tradycji rezunów-banderowców”, o „banderyzacji polskiej racji stanu”, o „dziarskich chłopcach, którzy wyżywają się na podludziach, polskich tubylcach”, czy też o wzroście „bandytyzmu, chorób trudno uleczalnych, w tym przenoszonych drogą płciową”.
Łatwość, z jaką dziś kojarzy się ukraińskość z banderyzmem, przypomina mi dawną lekturę „Rumiyah” – czasopisma tzw. Państwa Islamskiego, która wszystkich Europejczyków wrzucała do jednego worka „krzyżowców”. Albo amerykańską panikę z XIX wieku, kiedy protestanccy politycy ostrzegali przed zalewem „papistów” z Irlandii i Włoch. Mechanizm jest ten sam: cały naród, kontynent czy wspólnota staje się zakładnikiem jednej ideologii politycznej, sprowadzonej do obelgi i stygmatu.
Czy rzeczywiście mamy się czego bać? A może raczej jesteśmy świadkami początku antyukraińskiej histerii, która zaczyna się wymykać spod kontroli?
Symboliczne faux pas
Narracja o rzekomej banderyzacji Polski – a więc nacjonalistycznej radykalizacji i antypolonizmie społeczności ukraińskiej w Polsce – opiera się na kilku prostych mechanizmach poznawczych: selektywnym zbieraniu informacji (tzw. cherry picking), atrybucji intencji (tzw. attribution bias) oraz generalizacji. Wystarczy rzucić okiem na losy obu spraw, od których zaczęła się histeria, by zobaczyć, jak owe mechanizmy funkcjonują w akcji.
Po pierwsze, uczestnik koncertu Maksa Korża, który 9 sierpnia rozwinął przed kamerą telefonu czarno-czerwoną flagę, szczerze przeprosił za swój gest i powiedział wprost, iż flaga „nie miała nic wspólnego z propagandą jakiegokolwiek reżimu”, miała być gestem wsparcia dla ukraińskich żołnierzy i przypomnieniem o rosyjskiej agresji, a przy tym wyraził wdzięczność wszystkim Polakom, którzy pomagali Ukrainie. Cała sprawa była zatem symbolicznym faux pas, wynikającym z nieznajomości historycznej wrażliwości Polaków. Atrybucja intencji jednak podpowiadała: cel i kontekst użycia takiego symbolu w Polsce są dla wszystkich absolutnie jasne, a zatem ten człowiek musi być zwolennikiem ludobójczych akcji OUN-UPA.
Czy są powody, by nie wierzyć młodemu Ukraińcowi, iż nie znał znaczenia, jakie te barwy mają nad Wisłą? Sam doświadczyłem szoku kulturowego, gdy podczas uroczystego spotkania, na które moi ukraińscy przyjaciele zaprosili mnie w ramach podziękowania za pomoc ze znalezieniem mieszkania, na ekranie telewizora pojawiła się czarno-czerwona flaga, a w głośnikach wybrzmiała pieśń „Батько наш – Бандера” [Ojciec nasz – Bandera]. Tak po prostu – jako piosenka towarzysząca towarzyskiemu spotkaniu.

Jedyną liczącą się nacjonalistyczną siłą, która stara się skojarzyć Ukraińców z banderyzmem, są polscy narodowcy: Konfederacja i partia Grzegorza Brauna
Karol Grabias
Nikt z uczestników spotkania nie zdawał sobie sprawy, iż postać Bandery i czarno-czerwona flaga kojarzona jest w Polsce z rzezią wołyńską – dla nich była to symbolika radykalnego oporu antyrosyjskiego, o którym pamięć starała się zatrzeć historiografia sowiecka. Logika społecznego postrzegania OUN-UPA wśród zwykłych Ukraińców – niezależnie od jej związku z historyczną rzeczywistością – brzmi mniej więcej tak: skoro sowieci starali się zohydzić „naszych” nacjonalistów, przypisać im niewyobrażalne zbrodnie, jest to koronny argument za tym, iż byli oni bohaterami naszej niepodległości. Zbrodnie? To pewnie komunistyczne fabrykacje. Czarno-czerwony jako symbol totalitarny? Przecież używali go już Strzelcy Siczowi, kiedy OUN choćby nie istniało.
Rozdwojenie pamięci na temat OUN-UPA w polskiej i ukraińskiej historiografii, a także całkowicie odmienne reakcje i intencje, jakie są wiązane z symboliką ruchu nacjonalistycznego po dwóch stronach Bugu, to fakt. Odrobinę podobny do tego, jak w różny sposób odczytywana jest symbolika polskiego podziemia niepodległościowego po II wojnie światowej w Hajnówce i Augustowie – miastach, w których jedna lokalna pamięć utrwaliła „wyklętych” jako oprawców, a druga jako ofiary.
I nie chodzi tu o relatywizację zbrodni ukraińskich nacjonalistów – tylko o pokazanie, iż w życiowym kontekście między symbolem a jego społecznym sposobem czytania istnieje luka, która umożliwia odmienne formy pamięci i interpretacji. Próba uzgodnienia opowieści polskiej z ukraińską to wyzwanie na dekady i trwająca histeria z pewnością temu nie pomaga. jeżeli jednak mamy z czymś faktycznie do czynienia, to z konfliktem pamięci, a nie remisją etnicznego nacjonalizmu rodem z lat 40.
Wrodzona wrogość?
Sprawa zdewastowania pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie wydaje się nieco bardziej złożona. Sprawcą okazał się 17-letni obywatel Ukrainy, który „na zlecenie obcych służb przeprowadzał dewastacje pomników ofiar UPA (w tym pomnika w Domostawie) oraz gmachów publicznych poprzez antypolskie napisy. Działania te służyły wzniecaniu napięć między Polakami i Ukraińcami” – jak przekazał koordynator służb specjalnych, Tomasz Siemoniak.
Wśród „ukrainosceptyków” ta informacja wywołała oczywiście śmiech politowania – „proukraińskie” media i rząd mydlą Polakom oczy! Przecież jeżeli młody Ukrainiec („dlaczego nie jest na froncie?”) bezcześci upamiętnienie męczeństwa naszego narodu, to nie może być to prowokacja – robi to ze szczerego, przepełnionego nienawiścią do Polaków serca. Na ten moment nie wiemy jednak o intencjach i zleceniodawcach sprawcy nic i pewnie prędko się nie dowiemy.
Sytuacja ta pokazuje, iż wielu Polakom łatwiej uwierzyć w mityczną, wrodzoną nienawiść Ukraińców do Polski, niż coraz częściej nagłaśnianą i lepiej udokumentowaną informację o tym, iż rosyjski wywiad od dłuższego czasu prowadzi regularny werbunek sabotażystów na terenie naszego kraju i całej Europy. Już rok temu „Wall Street Journal” w tekście „Wyrzutki, których Rosja werbuje do szpiegowania Zachodu” donosił, iż służby Kremla celują w młodych, pozbawionych perspektyw i sfrustrowanych mężczyzn, którzy za pieniądze są gotowi dokonywać małych, ale szkodliwych społecznie aktów sabotażu: takich, jak choćby wypisywanie napisów „Stop NATO” na murach (7 dolarów za każdy udokumentowany napis). Jak podaje dziennik, rekrutacja sabotażystów w Polsce trwa już od końca 2022 roku.
Społeczna niewidzialność rosyjskich siatek wpływu, które dokonują coraz śmielszych akcji szpiegowsko-sabotażowych, jest odwrotnie proporcjonalna do skali realnych zagrożeń, jakie generują dla bezpieczeństwa państw NATO i Unii Europejskiej. Tegoroczne śledztwo „Nowej Gaziety” ujawniło, iż rosyjskie służby korzystają z botów na Telegramie do rekrutowania rosyjskojęzycznych mieszkańców Europy. Werbunek obejmuje m.in. Polskę, Niemcy, Wielką Brytanię i kraje bałtyckie. Sabotażyści za drobne sumy fotografują obiekty wojskowe NATO, kupują anonimowe karty SIM czy oznaczają jednostki na mapach. W efekcie doszło już do podpaleń i prób zakłócania transportów wojskowych.
Banderyzacja to mit
Nie mam zatem żadnych wątpliwości, iż odmieniona przez wszystkie przypadki „banderyzacja” Ukraińców to mit w jego pejoratywnym znaczeniu – kognitywna droga na skróty, która ułatwia nam rozumienie coraz bardziej skomplikowanej rzeczywistości i odnajdywanie prostych zależności w oceanie niejednoznacznych faktów. Skąd ta pewność? Spójrzmy na twarde dane.
Nie istnieje w Ukrainie żadna licząca się polityczna siła, która w swoim programie zawierałaby odniesienia do ideologii OUN-UPA. Podczas wyborów prezydenckich z 2019 roku Rusłan Koszułynski – kandydat z ramienia szerokiej koalicji partii i organizacji skrajnie nacjonalistycznych: Swobody, Prawego Sektoru, Kongresu Ukraińskich Nacjonalistów, Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów, С14 – zyskał 1,62 proc. głosów.
Partia Swoboda, która w 2012 roku, w szczycie swojej popularności, osiągnęła 10-procentowe poparcie i wprowadziła do Rady Najwyższej 37 posłów pod hasłami nacjonalistycznymi, dziś balansuje na granicy politycznego marginesu, regularnie nie przekraczając progu wyborczego (4,71 proc w 2014 r. i 2,15 proc w 2019 r.). Prawy Sektor, głośny podczas Rewolucji Godności, nigdy nie zdobył trwałego poparcia wyborców – w 2014 r. zyskał 1,8 proc. głosów, a w 2019 r. zaledwie 1,2 proc. Dziś funkcjonuje głównie jako środowisko kombatancko-ochotnicze, a nie realny gracz polityczny.
Tymczasem główne siły polityczne Ukrainy – od prezydenckiego, centrowo-liberalnego Sługi Narodu Wołodymyra Zełenskiego (43,16 proc. poparcia w 2019 roku), przez socjal-konserwatywną Batkiwszczynę Julii Tymoszenko (8,18 proc.), po europejsko-liberalne ugrupowania – jak Europejska Solidarność Petra Poroszenki (8,1 proc.) i Głos Światosława Wakarczuka (5,82) – operują kategoriami integracji europejskiej, bezpieczeństwa, walki z korupcją (z tym ostatnio w Ukrainie trochę gorzej) czy modernizacji państwa. W ich programach nie ma żadnych nawiązań do doktryny nacjonalizmu integralnego ani do etnicznej wizji państwa, z jaką kojarzona jest OUN-UPA.
Banderyzm jako ideologia – ze swoim drapieżnym antypolonizmem i ideą bezwzględnej walki narodowościowej – rezonował wśród Ukraińców w czasach, gdy mieli poczucie walki o suwerenność w samotności i przy wrogości większości sił ościennych wobec niepodległego państwa ukraińskiego. Dziś nie istnieją ani przesłanki, ani potrzeba, by Ukraińcy odwoływali się do tego rodzaju ideałów, a przede wszystkim programowej wrogości wobec Polski.
II RP z ukraińskiej perspektywy była hamulcem odrodzenia narodowego, a III RP stanowi łącznik ze światem zachodnim, do którego Ukraińcy od lat konsekwentnie aspirują. Antypolonizm nie mieści się dziś w ukraińskiej racji stanu i nie znajduje miejsca w debacie publicznej – co oczywiście nie wyklucza istnienia różnych konfliktów interesów między dwoma państwami, na które nakłada się konflikt pamięci.
Czy ktoś dziś naprawdę wierzy, iż Ukraińcy – od ponad dekady wykrwawiający się w marszu do instytucji euroatlantyckich – chcą zbudować monoetniczne, faszystowskie państwo oparte na wspólnocie „krwi i ziemi”? Patrząc tylko na twarde dane, widzimy, iż nacjonalistyczna prawica ma się znacznie lepiej w Polsce niż w Ukrainie.
Tak, w ukraińskiej przestrzeni symbolicznej pojawiają się elementy związane z tradycją OUN-UPA: imiona Stepana Bandery czy Romana Szuchewycza – kata Polaków – funkcjonują w nazwach ulic czy na pomnikach, zwłaszcza w zachodniej Ukrainie. To jednak przede wszystkim gesty pamięci historycznej – bolesne i bardzo trudne do zaakceptowania z polskiej perspektywy – a nie postulaty polityczne mające przełożenie na realny program państwowy. Zresztą choćby wśród samych Ukraińców pamięć o UPA nie jest jednolita – inne znaczenie ma we Lwowie, a inne w Charkowie czy Odessie.
Jedyną liczącą się nacjonalistyczną siłą, która stara się skojarzyć Ukraińców z banderyzmem, są polscy narodowcy: Konfederacja i partia Grzegorza Brauna. Efekty tego stają się już namacalne. Słowo „Ukrainiec” coraz gęściej obrasta konotacjami, które z kategorii czysto opisowej zmienia się w wyrażaną między wierszami obelgę – tak, jak przed laty miało to miejsce ze słowem „Żyd”.
Za używanym nagminnie w sieci wyrażeniem „to Ukrainiec/Ukrainka” idzie, niczym ogon za kometą, niewyrażona wprost treść: „to ktoś wrogi naszej kulturze i racji stanu, należący do obcej, niższej cywilizacji niż my. Nie chcemy go tutaj”. Ramię w ramię z radykałami staje coraz szersze grono łagodnych ukrainofobów, których łączy „ta przechowywana na dnie serca pogarda czy po prostu mit antyukraiński, które, jak nie wygasłą iskrę rozniecić nie tak znów trudno, a które podtrzymywane są przez wiele narosłych na nowo kompleksów” – by sparafrazować słynny tekst Tadeusza Mazowieckiego „Antysemityzm ludzi łagodnych i dobrych”.
Patrząc tylko na twarde dane, widzimy, iż nacjonalistyczna prawica ma się znacznie lepiej w Polsce niż w Ukrainie
Karol Grabias
Jednak nasza sytuacja jest inna niż ta, którą opisywał założyciel „Więzi”. Dziś antyukraińska histeria występuje w postaci nie tylko utajonej i łagodnej, ale coraz częściej „podnosi przyłbicę”. Głośnym echem odbiła się w mediach niedawna historia dziennikarki Radia 357 Zoriany Vareni, wskazująca na narastające w przestrzeni publicznej ekscesy uderzające w Ukraińców.
„Byłam prelegentką na jednej konferencji. Po panelu podszedł do mnie mężczyzna i zapytał, czy dobrze zrozumiał, iż pochodzę z Ukrainy. Kiedy potwierdziłam, zaczął bardzo cicho mówić mi do ucha, iż jestem banderówką i muszę sp*erdalać do siebie” – opowiada żyjąca w Polsce dziennikarka. Takich opowieści jest z dnia na dzień coraz więcej.
Mieroszewski bije Dmowskiego
W ciągu ostatnich kilku lat, po raz pierwszy od końca II wojny światowej, dość niespodziewanie staliśmy się społeczeństwem wieloetnicznym. Model, jaki na dłuższą metę obierze krajobraz etniczny Polski – oraz to, jak zagospodarowane zostaną nieuniknione tarcia pomiędzy Polakami a Ukraińcami – stoi wciąż pod znakiem zapytania. Droga, jaką proponują współcześni spadkobiercy idei Romana Dmowskiego – społeczna marginalizacja Ukraińców, tłamszenie przejawów własnej tożsamości narodowej, traktowanie całego narodu z poczuciem wyższości i pogardy – prowadzi do społecznej katastrofy. Znamy to z kart historii.
Żadnego nowoczesnego narodu, szczególnie na etapie, gdy ten wytapia swoją tożsamość i suwerenność w ogniu wojny, nie da się zasymilować ani spacyfikować. Gdy wracam dziś do tekstu „Kwestia ukraińska” Romana Dmowskiego z 1930 roku, odczuwam coś w rodzaju intelektualnej pogardy: Ukraina jest według lidera obozu narodowego skazana na bycie „zbiegowiskiem aferzystów”, „wrzodem Europy”, „międzynarodowym domem publicznym”, a Ukraińcy to naród, który nie dojrzał do kierowania własnym państwem – jest wrogi Polsce, z natury spiskuje z Niemcami, a z perspektywy naszych interesów najlepiej, jakby wchłonęła go Rosja. Czy nie brzmi to znajomo?
Dlatego dziś polecam lekturę publikacji, które stoją na antypodach myśli narodowej: „Rosyjski «kompleks polski» i obszar ULB” Juliana Mieroszewskiego i „Przeciw upiorom przeszłości” Józefa Łobodowskiego. Myślenie o Ukraińcach jako narodzie „niepełnym”, „naturalnie” wrogim Polsce, niedojrzałym do politycznej podmiotowości, skazanym na padanie łupem Rosji lub Polski (co miałoby mu wychodzić na dobre) – jest wbrew nie tylko przyzwoitości, ale choćby polskiej racji stanu.
Argumenty przedwojennych nacjonalistów, z którymi polemizował Łobodowski – choćby Jędrzeja Giertycha, który pisał, iż „sprawa ukraińska jest nie tylko cudzą, ale i niedwuznacznie wrogą”, a Ukraińcy to tylko „etnograficzna mgławica” – wracają w publicystyce i wypowiedziach dzisiejszych nacjonalistów, którzy czują się ze swoją antyukraińską histerią coraz pewniej.
Historia nie zostawia jednak złudzeń – jeżeli ktoś w Polsce oddał przysługę radykalizacji Ukraińców dekady temu, to byli to zwolennicy asymilacji i przymusowej polonizacji narodu, który w dziejowej zawierusze walczył o swoją suwerenność. jeżeli chcecie mieć sąsiadów (przez ścianę i przez granicę), którzy czują się upokorzeni, pomniejszeni i pozbawieni sprawczości – to narodowi demokraci wytyczyli pewny szlak.
Tylko droga wspierania – roztropnego i pozbawionego romantycznych złudzeń – ukraińskiej podmiotowości w Polsce oraz w ramach struktur europejskich jest gwarantem tego, iż historia polsko-ukraińskiej katastrofy się nigdy nie powtórzy. „Polityczny realizm” spod znaku skrajnego szowinizmu i przekonania, iż w relacjach między narodami istnieją jedynie silni i słabi, to, jak pisał Mieroszewski, filozofia łagierników.
Jeśli dziś zagraża nam jakaś forma radykalnego nacjonalizmu i szowinizmu, to zdecydowanie ta z rynku wewnętrznego – a nie zza wschodniej granicy. Warto pamiętać o tym w niedzielę, gdy po polskich miastach będą spacerować Ukraińcy i Ukrainki świętujący swój Dzień Niepodległości.
Przeczytaj również: Mykoła Riabczuk: Czego chcą Ukraińcy?