Bajka o (staro)Polsce. Drugi sezon „1670” jest lepszy od pierwszego

1 godzina temu
Zdjęcie: 1670


Przeszłość stanowi tu jedynie kostium. Dyskutowanie o historyczności serialu uważam za całkowicie bezcelowe.

Stara przyśpiewka ludowa mówi, iż wesela są dobre, ale lepsze są poprawiny. Powstała wszak w czasach, kiedy przyjęcia weselne nie były tylko jednodniowymi zdarzeniami, ale przynajmniej dwudniową celebracją, rozsmakowywaniem się w rubasznej zabawie. Uczestnicy takich hulanek niemal zawsze potwierdzali zasadność mądrości płynącej z ludu. Poprawiny miały w sobie więcej luzu, mniej powinności, były nasączone znajomościami z dnia poprzedniego. Rozkręcały się powoli, ale gwałtownie nabierały odpowiedniego rytmu, wybudzając ze znużenia i – nierzadko – bólu głowy przypominającego o minionej nocy.

Z filmowymi poprawinami bywa gorzej. Oto złaknieni wrażeń, zakochani w bohaterach i ich historiach, pragniemy więcej, mocniej. Chcemy jeszcze raz, choć na chwilę, zajrzeć do ich życia, wiedzeni bezustanną ciekawością. Tymczasem dostajemy historie niestrawne, tworzone na siłę, o formie wyciśniętej cytryny, żerującej wyłącznie na wspomnieniu i chęci jego monetyzacji. Dlatego do filmowych kontynuacji podchodzę z ogromną ostrożnością i nieufnością, ale też ze świadomością, iż dla twórców nie jest to zadanie łatwe.

WIĘŹ – łączymy w czasach chaosu

Więź.pl to pogłębiona publicystyka, oryginalne śledztwa dziennikarskie i nieoczywiste podcasty – wszystko za darmo! Tu znajdziesz lifestyle myślący, przestrzeń dialogu, personalistyczną wrażliwość i opcję na rzecz skrzywdzonych.

Czytam – WIĘŹ jestem. Czytam – więc wspieram

Pierwszy sezon serialu „1670” był czymś więcej niż tylko dobrą komedią wpuszczającą nieco świeżości do polskiej wersji tego trudnego gatunku. Był zjawiskiem kulturowym wpisującym się w tzw. zwrot ludowy, który nakazywał krytycznym okiem spojrzeć na sarmackie dziedzictwo.

Już w pierwszych dniach po premierze było wiadomo, iż publiczność będzie czekać na kolejny sezon zafascynowana historią Jana Pawła Adamczewskiego i jego lekko szalonej rodziny. Ciężar gatunkowy i odpowiedzialność były zatem ogromne, zwłaszcza, iż pierwsza seria sprawiała czasem wrażenie pisanej na kolanie, tworzonej w strumieniu świadomości, silącej się na wrzucanie wszystkich możliwych żartów tak jakby jutra miało już nie być.

Poniekąd można to zrozumieć. Serial stanowił przecież eksperyment, który mógł przetrwać, a nie musiał. Mógł przepaść w natłoku netfliksowych atrakcji i już nigdy nie wrócić. Czekał go los osiołka ze „Shreka”, który w tłumie postaci z bajek musiał krzyczeć: „Wybierz mnie, wybierz mnie!”, aby zwrócić na siebie uwagę zielonego ogra. I udało się.

Skąd się wziął kebab

Być może to okrzepnięcie, wpisanie się w ofertę streamingowego potentata, sprawiło, iż twórcy mogli podejść do drugiego sezonu zupełnie inaczej, osiągając tym samym efekt weselnych poprawin. Otrzymujemy produkt teoretycznie taki sam, złożony z tych samych postaci, osadzony w tym samym czasie, a jednak zaskakująco świeży i inny. Chaotyczny i niekiedy niekonsekwentny ciąg scenek, które mogły funkcjonować jako niezależne wrzutki komediowe na TikToka lub Instagrama, zastąpiła nieco spokojniejsza narracja. Z pudła klocków z każdym odcinkiem skrupulatnie powstaje budowla, która wiedzie nas do nieoczekiwanego końca. Serial nie traci jednocześnie swojej spontaniczności, podstawowy kręgosłup opowieści barwiąc ozdobnikami i zabawnymi kontekstami.

Główna oś fabuły toczy się dwutorowo – mamy starania głównego bohatera o organizację dożynek królewskich oraz miłosne rozterki, jakie wkradły się do związku Macieja i Anieli. Te dwa wątki snują się między zabawą historią, literaturą, filmem i sztuką. Przeszłość – silniej niż w poprzedniej serii – jest tu jedynie kostiumem i czystą umownością. Dyskutowanie o historyczności produkcji czy przypisywanie jej roli rozprawienia się z sarmacką przeszłością uważam za całkowicie bezcelowe.

Drugi sezon nie rości sobie praw do bycia alegorią naszej rzeczywistości. Mniej jest powiedzonek, które miałyby kąśliwie podsumowywać współczesność. Teraz serial staje się swobodniejszy, bardziej karnawałowy niż poprzednia seria

Sebastian Adamkiewicz

Udostępnij tekst
Facebook
Twitter

Autorzy przekonują nas o tym od samego początku, wysyłając rodzinę Adamczewskich na wakacje do Turcji, albo wymyślając stanowisko lidera gminy, o które zabiega główny bohater. Historycznie nic się tu nie zgadza, bo i zgadzać się nie musi. Autorzy opowiadają nam bajkę i nie zamierzają ukrywać, iż jest odwrotnie. O ile zatem pierwszy sezon wypełniony był odniesieniami do przeszłości i próbą ich wykorzystania, o tyle drugi stawia na większe szaleństwo w tym zakresie, bawiąc się formą.

Epoka jest tu jedynie strojem, utkanym z zapożyczeń z szeroko rozumianej kultury popularnej. Jak Flinstonowie z słynnej kreskówki o jaskiniowcach, Adamczewscy poruszają się w świecie staropolskich komórek, stacji Orlen i hot dogów. Razem z bohaterami odkryjemy też nieco zabójczą historię wszechobecności… kebabów. Pozorny miszmasz form porządkuje wspomniany kręgosłup opowieści, czyniąc z drugiej serii film o wiele strawniejszy i wciągający. Wpływa to również na serialowe postacie, które stają się bardziej krwiste i wielowymiarowe. Adamczewcy przestają być jedynie karykaturą, a stają się kimś znacznie bliższym, kimś do polubienia.

W przeciwieństwie do pierwszego sezonu produkcja nie rości sobie szczególnych praw do bycia alegorią naszej rzeczywistości. Mniej jest powiedzonek, które mają kąśliwie podsumowywać współczesność, a jeżeli już są, to nie rażą nachalnością. Tym samym serial staje się swobodniejszy, bardziej karnawałowy niż poprzednia seria, co podkreśla letnia i optymistyczna aura otaczająca bohaterów. Feria kolorów i bogactwo przedmiotów (w tym genialnych kostiumów) przywodzą na myśl barokowy przesyt i renesansową sielankę, mrugając do tych, którzy na siłę dopatrywaliby się historyczności. A może sygnalizują, iż naszym celem jest po prostu bezwstydna zabawa.

Polska w pigułce

Oczywiście nie jest też tak, iż twórcy zupełnie porzucają przestrzeń do głębszej refleksji. Wydaje się wręcz, iż jest jej więcej niż pierwszej serii. Serial ma różne tempa, niekiedy zwalnia, dając oddech. Nie jest wyłącznie chichotem, ma też momenty poważniejsze. Okazuje się opowieścią o trudach miłości, o samotności, o żądzy władzy prowadzącej do zatracenia. Wtrącone są ponadto, znane z pierwszej serii, komentarze do relacji elita-lud, które w ustach Bartłomieja Topy bawią bezustannie, choć wydają się niezwykle aktualne.

Dworek w Adamczysze jest zatem bardziej rozbawiony, abstrakcyjny, szalony, a jednocześnie – jak każdy dworek – stanowi małą Polską w pigułce, która zyskuje, w porównaniu do pierwszej odsłony, odcienie szarości. Widać to zwłaszcza w przypadku wątku Anieli i Macieja, który nie jest już idealistyczną wizją przełamywania społecznych podziałów, ale pokazuje, iż ciążące na nas dziedzictwo przeszłości potrafi być niezbywalne.

Po weselu, jakim był sezon pierwszy „1670”, dostajemy zatem wersję poprawinową. Inną, choć zachowującą urok poprzedniej nocy. Bardziej familiarną, choć jednocześnie niepozbawioną rubaszności. Bardziej baśniową niż historyczną, dojrzalszą filmowo i mniej rozdygotaną niż poprzedniczka.

Czy takie „1670” polubimy? Ja już lubię i czekam na więcej. W końcu po poprawinach przychodzi czas na chrzciny.

Idź do oryginalnego materiału