Agnieszka Osiecka: Cały czas na coś czekam

5 godzin temu
Zdjęcie: Agnieszka Osiecka


Odwilż w kulturze dodała jej skrzydeł. Osiecka odna­lazła własną (po)etykę. Przez ballady miejskie wyrażała osobisty in­stynkt, mentalność, temperament i swoisty etos polityczny.

Fragment książki „Osiecka. Rodzi się ptak”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

W 1956 roku Osiecka zaczęła zarzucać regularne pisanie dziennika na rzecz skreślanych raz po raz i nietworzących spójnej autobiografii notatek. Jej zapiski osobiste przypominały odtąd brudnopisy. Treści o charakterze studenckim ustąpiły w nich na rzecz kwestii zawodowych, a zatem literackich.

Tego roku Osiecka wprowadziła zwyczaj, któremu pozostała wierna na zawsze. Zaczęła używać kieszonkowego kalendarzyka. W nim również miksowała zapiski o charakterze autobiograficznym z notatkami służbowymi, organizacyjnymi, administracyjnymi i towarzyskimi. Co sprawiło, iż tak głęboko przeformułowała własne praktyki autobiograficzne?

Więź.pl to personalistyczne spojrzenie na wiarę, kulturę, społeczeństwo
i politykę.

Cenisz naszą publicystykę?
Potrzebujemy Twojego wsparcia, by kontynuować i rozwijać nasze działania.

Wesprzyj nas dobrowolną darowizną:

25 zł 50 zł 100 zł 200 zł 500 zł 1000 zł

Czternastego stycznia 1955 roku, a więc rok wcześniej – skarżyła się w dzienniku, iż cały czas na coś czeka. Nie żyła już od „celiku” do „celiku”. Miała więc coraz mniej okazji, by podsumowywać w linearnie rozwijającej się narracji poszczególne „etapy” czy „etapiki”. Coraz więcej miejsca poświęcała natomiast na wyrażanie dozna­wanych strat i uszczerbków, a także poczucia jałowości oraz bezsen­su. W drugiej połowie lat 50. wiele „celików” ustąpiło w jej życiu na rzecz „pustki” i „nudy”, a w kolejnej dekadzie „cele” przepoczwarzyły się w rzeczoną „jamę”.

Dezintegrująca optyka nie mogła zatem nie wpłynąć na (po)etykę diarystki. Żywioły życia co rusz unicestwiały metodycznie konstruowane „ja”, czyniąc zeń medium spleenu oraz nonsensu. Osobiste zapiski uległy redukcji do fragmentu – resztek, odprysków układających się co najwyżej w sylwy, konstelacje czy też stylistyczne hybrydy. W strategiach autobiograficznych poetka zre­zygnowała z celowości oraz spójności – dążyła natomiast do nich w praktyce zawodowej, pisząc piosenki i doraźną publicystykę. Naj­donioślejszym zaś wyrazem jej nowego modus operandi była autofikcja „Testament” z 1957 roku, w której starała się powściągnąć żywioły życia w opowieść spójną, choć pełną literackich półprawd oraz uproszczeń.

[…] W tym czasie dziennikarze zintegrowali się z zespołem Satyryków. Wszyscy – poza Osiecką. Poetki z Dąbrowieckiej przez cały czas bowiem nie opuszczało wrażenie wyobcowania, ale w 1956 roku wynikało ono nie tyle z gwałtownego wejścia w nie swoje środowisko, ile z coraz bardziej niesatysfakcjonującej relacji z naczelną lirą STS­u. Dąbrowski uważał Gałczyńskiego za „małego mieszczańskiego poetę”. Identyczne oskarżenia wysuwał wobec włoskiego kina neorealistycz­nego. Wszelki fokus na ludzkie „ja” uważał za „drobnomieszczaństwo”.

„Twierdził, iż w sztuce przyszłości, sztuce komunizmu, w ogóle nie bę­dzie występował »bohater jednostkowy«. Będzie tam tylko jeden bo­hater – zbiorowość” – wspominała Osiecka w „Testamencie”.

Nigdy nie słyszałam czegoś podobnego i byłam przerażona. Gdy­ by to mówił kto inny, prawdopodobnie bym się śmiała. Mówił to jednak człowiek o dużym autorytecie i brałam jego słowa dość se­rio. W wypadku gdyby miał rację, poniosłabym całkowitą klęskę. Nie potrafiłabym żyć w społeczeństwie, w którym „jedynym bo­haterem byłaby zbiorowość”, nie potrafiłabym czytać takiej litera­tury. Robiło mi się zimno, kiedy próbowałam to sobie wyobrazić

– konkludowała.

Karolina Felberg, „Osiecka. Rodzi się ptak”, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024

Listopadowe oświadczyny Dąbrowskiego spełzły na niczym. W trak­cie lutowych ferii STS­u w Dusznikach Osiecka skarżyła się w kalen­darzyku: „Nigdy nie będę miała obrączki”. Żałowała, iż z tej przy­czyny nie może przenieść się „legalnie” na Muranów – do mieszkanka Dąbrowskiego, znajdującego się blisko nowej siedziby STS­u. Złości­ła się, iż w trakcie wyjazdów z teatrem nie są w stanie wziąć z poetą prywatnego pokoju. „Nigdy ludzie nie będą wiedzieli, iż jestem ko­chana. Będę narażona na współczucie. I na uśmiechy pokojówek” – stwierdziła w kalendarzyku.

Utyskiwała, iż Jurek Markuszewski „nigdy” nie przestanie mówić – „My z żoną i Witold z Osiecką”, jej dziecko „nigdy […] nie bę­dzie miało nazwiska”, a jej matka „nigdy” się nie uśmiechnie. „Och, Mamusiu, Mamusiu, jesteś mi tak strasznie potrzebna, czemu zrobiłaś się taka daleka? Mamo!!” – lamentowała w tym samym zapisku, a następnie przekreśliła te zdania.

Dąbrowski wzbraniał się przed ślubem, twierdząc, iż to „formal­ność”. Osiecka z kolei uważała, iż skoro to tylko „formalność”, to tym bardziej należy jej dopełnić – ot, choćby po to, „żeby się nie prześlizgiwać przez palce pokojówkom w hotelach”.

Między 14 a 25 lutego w Moskwie odbywał się pierwszy po śmier­ci Józefa Stalina zjazd Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Osiecka odchorowywała akurat zimowisko w Dusznikach, ale – po­dobnie jak cały STS – z przejęciem śledziła wypadki.

W nocy z 24 na 25 lutego Nikita Chruszczow wygłosił tajny referat „O kulcie jednostki i jego następstwach”, w którym zdemasko­wał zbrodnie stalinowskie i dokonał demitologizacji Józefa Stali­na. Wystąpienie Chruszczowa zapoczątkowało w państwach bloku komunistycznego proces destalinizacji oraz jawnej już teraz odwil­ży politycznej.

To było ogromne – stwierdziła w „Testamencie” – początkowo trudno było w to uwierzyć. Nagle, w ciągu paru godzin zbliżyła się do mnie wizja komunizmu oczyszczonego, ustroju, za któ­ry nie musielibyśmy się nigdy wstydzić. To było to, na co cze­kałam. Wydawało się, iż teraz będzie już wszystko jasne i pro­ste. Wszystko, co przedtem nie pozwalało mi się zaangażować, odpadało.

[…] Wiosną rozpoczęła przygotowania do egzaminów wstępnych do Pań­stwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi. Wymyślała scenariusze etiud filmowych. Niektóre zamierzała napisać na podsta­wie materiałów zgromadzonych do „Żywotów malborskich”. Dąbrowski nie wspierał jej planów. „Ci ludzie, którzy się jakoś podnoszą i któ­rym może trochę w tym pomogłam – Wojciech, Marian, Ami – jakie zdziwione mieliby miny, gdyby ode mnie usłyszeli: sama…” – zano­towała 10 marca w kalendarzyku.

Dwa dni wcześniej poznała Marka Hłaskę. „Śmieszny ten Hła­sko” – stwierdziła w poniedziałek 12 marca. Najpewniej tuż po pierw­szej nocy, jaką spędziła w jego mieszkaniu. „Głupio mi było, bo prosił, żeby mu ugotować mleko, i wylałam” – przyznała.

„W Moskwie umarł tow[arzysz Bolesław] Bierut” – odnotowała 15 mar­ca, czyli w trzy dni po jego śmierci. Nagłe odejście I sekretarza Ko­mitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej eska­lowało konflikt polityczny. Zatwardziali staliniści, czyli tak zwani natolińczycy, walczyli o przywództwo w partii ze skłonnymi libe­ralizować system puławianami.

Promocja!
  • Maria Czarnecka
  • Ewa Kiedio

Zostały mi słowa miłości

63,20 79,00 Do koszyka

Osiecka czytała właśnie wstrząsają­ce opowiadanie „Kłamstwo polityczne” Vercorsa, którym zachwycała się cała Warszawa. „Jak wiedzieć – cytowała w kalendarzyku – gdzie nas prowadzą przywódcy, jeżeli nas oszukują. Mówią tutaj, a idą tam. Ale być może owo tam jest lepsze od tego tutaj, więc może to dla naszego dobra? A jeżeli nie dla naszego dobra? Jedynie dla zaspokojenia swoich ambicji?”.

Brała udział w niezliczonych dysputach kierownictwa STS­u, któ­re miały zredefiniować tożsamość teatrzyku w kontekście zachodzą­cych zmian politycznych. Najradykalniejsze stanowisko prezentował Dąbrowski. Jako jego dziewczyna Osiecka czuła się w związku z tym zdezorientowana i mocno osamotniona.

W ogóle jakieś kosmiczne dreptanie w miejscu. Między nami dwojgiem wciąż te same słowa i gesty, w przemyśleniach i pisa­niu ani kroku naprzód. I jeszcze źle, bo jakoś gwałtownie zrozumia­łam, iż w filmie nie Włosi, a [Siergiej] Eisenstein, iż w poe­zji nie Gałczyński, a Majakowski, iż w teatrze nie Zapolska, a Brecht, iż u nas – nie ja, a Witek… I czegoś mi żal i tak nie umiem. Serdecznie z tamtego wszystkiego bliski mi jest tyl­ko Eisenstein. Jurek wymachuje plikiem programów Brech­ta przywiezionych przez Konrada Swinarskiego, a ja doznaję jakiegoś nieokreślonego uczucia. Nie lubiłam „Mutter Courage”… Za to „беcпризорныe”; Piscator (Bunt rybaków) – tak!

– stwierdziła na marcowych stronach kalendarzyka i jednocześnie przyznała, iż czuje się „jak właściciel sklepiku, który zmienił poglą­dy, a nie zmienił przyzwyczajeń”.

Z trudem odnajdywała się w nowych realiach politycznych. Odwilż w kulturze dodała jej natomiast skrzydeł. Osiecka odna­lazła własną (po)etykę. Przez ballady miejskie wyrażała osobisty in­stynkt, mentalność, temperament i swoisty etos polityczny. Wiosną 1956 roku nastąpiła silna polaryzacja stanowisk politycznych – także w STS­ie. A wtedy wywalczona z takim trudem niezależność Osie­ckiej zaczęła podlegać bezustannej weryfikacji. I to ze strony najbliż­szych jej osób.

Referat Chruszczowa dotarł do Polski w marcu, kiedy w STS­ie trwały żarliwe spory polityczne, i dolał oliwy do ognia. Dąbrowski skonfliktował się bowiem z mniej radykalnymi frakcjami w teatrzy­ku, co stawiało Osiecką w trudnej sytuacji. W sporze politycznym podzielała stanowisko poety i przyznawała rację jego środowisku, czyli „pryszczatym”, z kolei we własnej (po)etyce znacznie bliżej było jej… do Bim­Bomu – teatrzyku posądzanego przez jej chłopa­ka o eskapizm.

[…] Prawdziwy komunizm utożsamiała z fundamentalnym dla gospodarek liberalno­kapitalistycznych wzorcem i stylem życia klasy średniej. W wyobrażeniu Osieckiej ów etos musiał iść w parze z po­stulatami państwa opiekuńczego – nieobojętnego na los najsłabszych.

„Uważam, iż państwo nasze urządzone jest do dupy” – zanotowała w pierwszych dniach maja:

Uważam – stwierdziła w tym samym zapisku – iż po rewolucji wszyscy powinni mieć co jeść, ubranie, buty i lody, jak jest gorą­co. Wiem, iż gdyby to wszystko było po prostu bardzo tanie, to ci, co mają dużo pieniędzy, wykupywaliby ogromnie dużo. I wte­dy trzeba by strasznie dużo tego produkować, a co byłoby z indu­strializacją i te de? Więc uważam, iż powinien być wprowadzony system kartkowy w związku z takimi rzeczami jak jedzenie i buty, i te pe. Nie, nie urawniłowka*: Bo jak kto ma anemię, to ma wię­cej kartek na pomidory. I ten system z różnymi zmianami trwał­ by tak długo, jak długo byłoby trzeba.

[…] W kwietniu poetka dręczyła się bezwartościowością własnej pracy. W kontekście bieżących wypadków cokolwiek napisała, oka­zywało się „do dupy albo nie na temat”. Żałowała, iż nie została ogrodnikiem – miałaby wówczas pracę, w której nie towarzyszyłyby jej podobne dylematy. Czekała na łaskę epickiego talentu, dzięki któ­remu zdołałaby wreszcie wyrazić skomplikowanie i paradoksalność wydarzającego się na jej oczach społeczno­politycznego przesilenia.

* Urawniłowka – niesłuszne i nieuzasadnione ujednolicanie lub zrównywanie na przykład wynagrodzeń za pracę, bez uwzględnienia jej jakości czy stopnia zaangażowania.

Idź do oryginalnego materiału